Ostatnie lata były wyjątkowo nużące dla fanów piłki nożnej w niemieckim wydaniu. Najwięcej emocji budzi bowiem zazwyczaj to, co dzieje się w czubie – wyścig o mistrzostwo, walka o podium, ewentualnie szarpanina o puchary. Tymczasem tęsknota za tego typu rywalizacją była już u obserwujących Bundesligę skrajna, bo zanim jeszcze zdążyli się podzielić się opłatkiem i opędzlować karpia, to najważniejsze rozstrzygnięcia już zapadały. Tymczasem ten sezon w pełni rekompensuje nam wszystkie straty, których doświadczaliśmy w przeszłości – sprawa tytułu wciąż jest otwarta, ci co mieli szczytować dołują i odwrotnie, a poza tym mamy okazję podziwiać nadzwyczaj dużo zwrotów akcji.
O tym, że mamy do czynienia z kompletnie pokręconymi miesiącami, niech świadczą same fakty. Liczba roszad trenerskich jesienią? Siedem. Dla porównania poprzednie sezony – cztery, cztery, cztery, cztery. Czołówka? Oprócz tak oczywistego gospodarza balu w osobie Bayernu, zaskakujący goście – wpuszczony dopiero ze szkolnej dyskoteki Lipsk, Frankurt, który w maju swoją obecność uratował dopiero egzaminem komisyjnym albo Hoffenheim – przybysz wprowadzony na salony przez 29-latka bez doświadczenia. Po drugiej stronie są natomiast wszyscy ci, którzy mieli wykorzystać odejście Pepa Guardioli, a w rzeczywistości co rusz ślizgają się na skórce od banana – to z pewnością Wolfsburg, Schalke, Bayer, a nawet i Borussia Dortmund, którą śmiało można do tej mało zaszczytnej grupy wrzucić.
Mamy bez wątpienia do czynienia z sezonem przewrotnym, który sprowokuje rewolucję w kilku klubach, wypromuje kilkudziesięciu zawodników, ale i tylu samo pogrzebie. Oczywiście wyjściem do dyskusji o niemożliwym do przewidzenia przed sezonem scenariuszu, chcąc nie chcąc, musi być Lipsk. Na tego typu brawurowy wjazd na imprezę czekano bowiem w Bundeslidze od prawie dwudziestu lat, kiedy gimnazjaliści Otto Rehnagela wpadli na balangę licealistów bez głupiego „cześć”, a jakby tego było mało, to wypili jeszcze cały alkohol i zaliczyli wszystkie dziewczyny, na które zęby ostrzyli sobie maturzyści. Teraz historia jest analogiczna, choć herszt starszej bandy, Bayern, wyciągnął nieco wniosków. Wtedy po rundzie jesiennej tracił do Kaiserslautern cztery punkty, teraz ma nad RB trzy przewagi (choć przez Igrzyska Olimpijskie na wiosnę zostanie rozegranie nie 17, a 18 spotkań).
Lipsk bez wątpienia jest sensacją i tak jak teraz jednym ciurkiem wymieniamy nazwiska Ratinho, Ciriaco Sforzy czy Schjønberga, tak za 20 lat nasi potomkowie wspominać z rozrzewnieniem mogą Forsberga, Keitę czy Wernera. Bo w budowanym od podstaw RB zdolnych zawodników jest tylu, że gdyby Dietrich Mateschitz postanowił zwinąć interes zimą i rozprowadził skład po Europie, to zarobiłby z taką przebitką, jakiej nie oferuje w swojej ofercie nawet najlepszy bukmacher. I choćby dlatego warto oglądać wiosną Bundesligę – by podziwiać tak popisy indywidualne zawodników ze wschodu, jak i zespół jako monolit. By fascynować się walką o mistrzostwo, by sprawdzić, czy ekipa spod znaku dwóch zderzających się byków wytrzyma tempo i czy wielka, europejska dyskusja o kierunku w którym idzie futbol nieco bardziej zacznie sprzyjać podobnym projektom.
Do niedzieli wśród czołowych lig europejskich były dwa zespoły, które w tym sezonie nie przegrały jeszcze meczu – to Real Madryt i TSG Hoffenheim. „Królewscy” jednak ulegli w Andaluzji, więc aktualnie niepokonani pozostają już wyłącznie podopieczni Juliana Nagelsmanna. To też jednocześnie królowie remisów, bo aż dziesięć razy dzielili się punktami jesienią. Ten projekt warto obserwować przede wszystkim z uwagi na osobę trenera. 29-latka, który bez skrupułów rozgościł się w Bundeslidze i gra na nosie wszystkim o wiele bardziej doświadczonym trenerom. „Co ty myślisz, że wymyśliłeś futbol na nowo?!” – krzyczał do niego Roger Schmidt podczas gdy jego Leverkusen było na własnym stadionie rozsmarowywane przez ekipę Nagelsmanna.
Bo sposób w jaki swój zespół przygotowuje młody trener może budzić podziw – u niego nie ma jednego, sztywnego ustawienia. Nie ma 4-4-2, 4-2-3-1 czy 3-5-2. Jest tylko sytuacja boiskowa, do której należy dopasować się tak, by wykorzystać swoje walory i zdusić mocne strony przeciwnika. Hoffenheim gra niezwykle płynnie, ale i przy tym ofensywnie – ogląda się ich z nieskrywaną przyjemnością i między innymi dla tej drużyny z niewielkiego Sinsheim warto obserwować ligę niemiecką – po to, by sprawdzić w jakim kierunku rozwinie się sama drużyna, ale i jej szkoleniowiec, jeden z najbardziej uzdolnionych w swoim fachu na Starym Kontynencie.
A przecież w szeroko pojętej czołówce jest też kilku innych niespodziewanych gości – między innymi Hertha oraz Eintracht. Berlińczycy świetnie radzili sobie już poprzedniej jesieni, lecz bardzo wyraźnie spuchli na wiosnę osuwając się o kilka miejsc. Frankfurtczycy zaś utrzymanie w elicie wywalczyli przecież rzutem na taśmę w barażach, a dziś są jedną z najsolidniejszych drużyn w stawce.
Bundesligę będzie również warto obserwować dla drużyn o potencjale finansowym i sportowym nieporównywalnie większym z dotychczas wymienionymi. Wolfsburg (dopiero 13. w lidze) dokonał w ostatnich tygodniach rewolucji zwalniając i dyrektora sportowego (Allofs), i trenera (Hecking), i wielką gwiazdę (Draxlera). „Wilki” postawiły na zupełnie inny model budowania zespołu, który oparty będzie już nie na 30- lub 40-milionowych przelewach za renomowane nazwiska, a rozsądnych wzmocnieniach zawodnikami, którzy właśnie w mieście Volkswagena mieliby wypłynąć na głęboką wodę.
Mamy też przecież Schalke, które jest w trakcie jeszcze poważniejszego przewrotu – dyrektor Christian Heidel układa klub zupełnie po swojemu, porządkuje kadrę, finanse, planuje rozbudowę infrastruktury. Do Gelsenkirchen cały czas przychodzą nowi zawodnicy, a ci, którzy wisieli tylko bezczynnie na liście płac, Zagłębie Ruhry opuszczają. A jesień mieli na Veltins-Arena niezwykle sinusoidalną – najpierw pięć porażek z rzędu, potem dwa miesiące zwycięstw przeplatanych od czasu do czasu remisami, a na końcu znów spadek formy. Warto mieć na uwadze projekt Heidela, który – jeśli wyciśnie z potencjału finansowego, kibicowskiego i piłkarskiego klubu maksa – może stworzyć za naszą zachodnią granicą coś naprawdę wielkiego.
W Moenchengladbach natomiast wiosną pragną tylko jednego – stabilizacji. Stąd też zatrudnienie Dietera Heckinga, który zaprowadzi normalność w Borussii. Zawodnicy znów będą występować na swoich nominalnych pozycjach, obędzie się bez szaleństw z notorycznymi zmianami ustawienia w trakcie meczu, a i atmosfera w szatni powinna ulec znacznej poprawie. Bo tak jak ze zwolnionym Andre Schubertem ciężko było znaleźć wspólny język, tak Hecking jest facetem, który nie ma problemów z nawiązywaniem odpowiednich relacji interpersonalnych. Po kuriozalnej i hałaśliwej jesieni zaprowadzi więc na Borussia-Park tak mocno wyczekiwaną harmonię.
Można by tak zachęcać do tego, by rundę wiosenną w Niemczech uważnie śledzić, godzinami. Z kolan próbuje się podnieść północ (Werder i HSV), nadspodziewanie dobrze radzą też sobie Freiburg z Koeln, a dramatyczną walką o życie przeprowadzą Darmstadt z Ingolstadt. A przecież warte obserwacji będą też poczynania Polaków. Wielkie wyzwanie przed Robertem Lewandowskim, by w klasyfikacji strzelców dogonić Aubameyanga (aktualnie strata czterech bramek), ogromny kredyt zaufania otrzymał Paweł Olkowski, który niespodziewanie kończył jesień w wyjściowej jedenastce, a o swoją przyszłość w Wolfsburgu będzie walczył Jakub Błaszczykowski. Bundesliga zapowiada się więc, tak dla polskiego, jak i zagranicznego kibica, najciekawiej od wielu, wielu lat.
MB