Reklama

Bananowa Hiszpania: Sevilla, czyli mądrość i szaleństwo w jednym

redakcja

Autor:redakcja

17 stycznia 2017, 16:36 • 4 min czytania 5 komentarzy

Łatwo jest w dzisiejszych czasach zakochać się w drużynie takiej, jak Sevilla. Drużynie, która na co dzień może i nie bieduje, może i nie jest hiszpańskim Leicester czy Islandią, ale która jednocześnie konsekwentnie i – co najważniejsze – z powodzeniem stara się budować swoją potęgę w zupełnie inny sposób niż najwięksi gracze na rynku nie tylko krajowym, ale i zagranicznym. Sevilla, jakkolwiek sprzecznie to zabrzmi, to bowiem obecnie najlepszy przykład, że mądrość i szaleństwo nieraz mogą iść w parze.

Bananowa Hiszpania: Sevilla, czyli mądrość i szaleństwo w jednym

W Barcelonie czy Madrycie na stadion często przychodzi się po to, by obserwować pojedynczych piłkarzy, w Sewilli – by dać się porwać szaleństwu w czystej postaci i poczuć tak, jakby jutro miało nigdy nie nadejść. To nie zespół funkcjonujący w myśl zasady “im więcej zapłacisz, tym więcej wygrasz”. Przeciwnie: Sevilla w pewnym stopniu przypomina drużynę z Football Managera, w której receptą na sukces i uzyskiwanie największej satysfakcji jest samodzielne poszukiwanie nieoczywistych rozwiązań.

Schemat co roku wygląda niemal identycznie: kupić za bezcen, sprzedać za krocie i wysłać Monchiego na łowy. Ten zaś przytacha na plecach worek gliny, kilka nasion, wyciągnie czarodziejską różdżkę, rzuci zaklęcie, a spod ziemi wyrośnie gotowy zawodnik, którego potem będzie można opchnąć za fortunę.

Gameiro? Przychodził za siedem baniek, sprzedany został za 32. Krychowiak? Kupiony za pięć, sprzedany za 33. Bacca? Dołączył za siedem, odszedł za 30. Rakitić? Łyknięty za 2,5 miliona, do Barcelony puszczony za 18. Tego typu przykładów można by mnożyć w nieskończoność – Kondogbia, Negredo, Dani Alves… O piłkarzach grających w Sevilli obecnie, których wartość od czasu przejścia na Pizjuan wzrosła kilkukrotnie – jak chociażby Vitolo czy Steven N’Zonzi – nie ma nawet sensu się rozpisywać. Tak samo zresztą jak o Jorge Sampaolim, który przed objęciem “Los Nervionenses” nie miał przecież żadnej styczności z europejskim futbolem.

Wyrwiesz im serce i płuca, pozbawisz mózgu, a oni za chwilę i tak zaśmieją się możnym w twarz. Zjawisko w dobie wielomilionowych interesów bazujących na imporcie gotowego produktu trudne do zrozumienia, lecz zarazem sprawiające, że Sevilli trudno nie lubić. Albo przynajmniej siłą rzeczy nie szanować za to, w jak nietypowy sposób z powodzeniem pnie się po kolejnych szczeblach na szczyt.

Reklama

Czy jednak po ostatnim zwycięstwie nad Realem rzeczywiście – o czym w ostatnich dniach usilnie stara się przekonywać hiszpańska prasa – jest ona w stanie zdobyć w tym sezonie mistrzowski tytuł? Szczerze mówiąc, myślę, że jeszcze nie teraz. Piękne trzecie miejsce? Jak najbardziej. Ostateczny triumf – bardzo bym się zdziwił. Co prawda nie mam zamiaru się zobowiązywać do tego, że jeśli ostatecznie Sevilla odniesie sukces na krajowym podwórku, każdemu chętnemu wyślę pocztówkę z podobizną któregoś z piłkarzy lub ich trenera, bo nie takie historie pisał futbol. Sam przecież swego czasu – zresztą pewnie nie ja jeden – stale powtarzałem, że Atlético spuchnie, ostatecznie zaś spuchło tak, że wygrało ligę.

Tak czy owak, dystansując się nieco od całego tego wiru szaleństwa i zachwytów, kilka rzeczy wciąż sprawia, że do rozważań na temat możliwego mistrzostwa podchodziłbym mimo wszystko z chłodną głową. Po pierwsze – nawet jeśli zwycięstwo Sevilli z Realem i przerwanie niesamowitej passy Królewskich 40 meczów bez porażki ma pełne prawo działać na wyobraźnię, to jednak należy pamiętać, że w pięciu dotychczasowych starciach z pozostałymi zespołami z podium Andaluzyjczykom udało się wygrać tylko jedno – to niedzielne. Po drugie – ekipa Jorge Sampaolego jak dotąd na wyjazdach częściej niż wygrywała, traciła punkty (cztery zwycięstwa, trzy remisy, dwie porażki), a w rundzie rewanżowej z Realem, Atlético i Barceloną zagrają przecież właśnie poza domem.

Kiedy przeglądam sobie nagłówki największych sportowych mediów w Hiszpanii, mimo całego mojego podziwu dla Sevilli, trudno mi mimo wszystko wyzbyć się wrażenia, że klasyfikowanie tej drużyny już teraz jako jednego z głównych kandydatów do mistrzostwa w dużym opiera się tak naprawdę na życzeniowym myśleniu. Wielu ludzi jest najzwyczajniej w świecie spragnionych powiewu świeżości w lidze od lat zdominowanej przez dwa, góra trzy zespoły.

Potencjał na to jest, ale – jak wspomniałem – to chyba jeszcze nie ten moment. Choć nie chciałbym udawać mądrzejszego niż Monchi i Sampaoli razem wzięci, być może kluczem do wskoczenia w niedalekiej przyszłości na poziom Realu i Barcelony będzie zachowanie tym razem po sezonie trzonu kadry? Andaluzyjski feniks odradzał się już tysiąc razy i w wysokim locie nigdy nie tracił równowagi. Pytanie tylko, czy gdyby nie musiał rokrocznie powstawać z popiołów, nie wzniósłby się jeszcze wyżej.

Jak na razie Sevilla jest dla mnie hiszpańskim odpowiednikiem Arsenalu – takim, który coś tam namiesza, przez większość sezonu będzie się prezentować naprawdę fajnie, ale koniec końców ograniczy się do sypania innym piaskiem po oczach. I któremu cały czas brakuje jeszcze “tego czegoś”, by na stałe wyjść z zawieszenia między ścisłym topem i klubami do niego aspirującymi. To jednak najlepsza możliwa chwila, by – w przeciwieństwie do londyńczyków – już tylko dodać do opartej na sprawdzonej recepturze mikstury katalizator. Byłby to prawdziwy triumf mądrości nad pieniądzem.

Ban

Reklama

Najnowsze

Hiszpania

Hiszpania

Co za partidazo na Balaidos! Barcelona posypała się w końcówce

Patryk Stec
15
Co za partidazo na Balaidos! Barcelona posypała się w końcówce

Komentarze

5 komentarzy

Loading...