Mocnych argumentów dostarczyła dziś Serie A, by to właśnie z nią spędzić poniedziałkowy wieczór – starcie Torino z Milanem to byłaby w pokerze naprawdę wysoka para, jeszcze przed flopem. Z jednej strony gospodarze, którzy cały czas nie grają na miarę swojego potencjału, a z drugiej Rossoneri, którzy przy zgarnięciu pełnej puli zaczailiby się na czołówkę, mając jeden zaległy mecz do rozegrania. Nie będziemy bawić się w Huberta Urbańskiego i powiemy od razu – nie było rozczarowania, zobaczyliśmy znakomite widowisko!
Lecz trudno byłoby na to liczyć, jeśli na wysokości zadania stanęłaby tylko jedna ze stron, a po pierwszej połowie istniało takie zagrożenie, bo Milan do Turynu jakby dojechał tylko ciałem, nie zaś w pakiecie razem z duchem. Gdzieś między 20. a około 30. minutą wpadli w przerażający wir, Torino wzięło ich w większe obroty niż podpity wujek wszystkie panie na parkiecie podczas imprezy rodzinnej. Pierwszy cios zadał – a jakże – Belotti, który wykorzystał zagranie Ljajicia. Nie jesteśmy specjalnie zdziwieni, że to akurat Włoch trafił, ponieważ w tamtym momencie na cztery ostatnie gole Torino przeciwko Milanowi, trzy strzelił właśnie on. W tej akcji warto podkreślić rolę Falque, który ośmieszył niezbyt jeszcze zdrowego Romagnolego, zakładając mu kanał.
Jednak to był dopiero początek imprezy, pięć minut potem w wyniku zamieszania, ale też inteligentnego rozegrania, Benassi podwyższył na 2:0. Koniec? Nic z tych rzeczy, Milan ma dość, Torino chce więcej. Abate podcina Barrecę w szesnastce i gospodarze dostają prezent w postaci rzutu karnego. Tu mógł się ten mecz skończyć, dokładnie w 32. minucie Ljajić powinien zgasić światło i rozgonić mizerne towarzystwo z Mediolanu. Lecz zrobił coś kompletnie odwrotnego, kopnął prosto w Donnarummę, ale tak anemicznie, że wyglądało to jakby pierwszy raz w życiu uderzał piłkę, bo jest tutaj dzięki wygranej w audiotele. Dobitka była niecelna i goście dostali drugie życie.
Goście, którzy od początku spotkania grali na zaciągniętym ręcznym – przecież na początku prawie kuriozalnego gola strzelił im Obi, nabity przez obrońcę, a potem Donnarumma zwiedzał teren poza własnym polem karnym, tylko szkoda, że w momencie kiedy Torino atakowało. Miał szczęście Milan, że tej słabości gospodarze do końca nie wykorzystali i można było odkuć się w drugiej połowie.
Zajęło im to ledwie 15 minut. Najpierw trafienie kontaktowe upolował Bertolacci po ogromnym zamieszaniu i pomóc musiał system goal line, by tę bramkę w ogóle można było uznać. Chwilę później tablica pokazywała już 2:2, ponieważ Bacca nie pajacował, tylko wykorzystał jedenastkę, podyktowaną za idiotyczny faul Rossettiniego po rzucie rożnym. Wszystko zaczęło się właściwie od nowa.
Obie drużyny próbowały to wykorzystać, ale tym razem zabrakło konkretów. Najbliżej był Belotti, lecz jego mocne uderzenie z pola karnego o centymetry minęło prawy słupek. Cały czas można było mieć wrażenie, że ktoś zaraz walnie gonga i przesądzi sprawę, jednak koniec końców trzeba odnotować jedynie czerwoną kartkę Romagnolego, za dwie żółte. 2:2, które chyba nie zadowala żadnej ze stron, ale neutralnych kibiców już jak najbardziej!