– Słowo „sentymenty” nie istnieje w jego słowniku – powiedział o nim Craig Bellamy, gdy załamany po przegranym finale Ligi Mistrzów dowiedział się na dokładkę, że może szukać nowego klubu. – Po wygranym finale FA Cup poprosiłem go, by mnie pochwalił. By po prostu powiedział: „dobra robota, Steven”. Moje niedoczekanie – wspominał go po latach Steven Gerrard. Taki był, jest i będzie. Autorytarny, nieznoszący sprzeciwu, obsesyjny na punkcie doskonalenia siebie i wszystkich wokół. Po prostu – Rafa Benitez.
Kluby, w których pracował były jak plansza do gry, dla której on spisywał reguły. Piłkarze – niczym więcej niż tylko pionkami, które nie miały prawa poruszyć się niezgodnie z ustalonymi zasadami, w żadnym wypadku wbrew temu, jak on sobie tego życzył. Nie widział emocji, bo nie chciał ich widzieć. Nie dostrzegał problemów prywatnych, bo nigdy nie zaprzątał sobie głowy czymś tak nieistotnym. Widział tylko cyferki, strzałki, schematy.
KOLEJNE ZWYCIĘSTWO UNITED? 210 ZŁOTYCH ZA POSTAWIONE 100!
***
– W sezonie 2005/06 strzeliłem 23 bramki dla Liverpoolu – całkiem nieźle, jak na pomocnika. Każdy inny menedżer wychwalałby mnie pod niebiosa. Ale nie staruszek w Liverpoolu. „Nigdy nie strzeliłeś 25, zabrakło ci dwóch!”, odpowiedział. Ale chwilę później się uśmiechnął! Niesamowite! Rafa naprawdę się uśmiechnął! Dzięki Bogu! Wróciłem do drużyny myśląc sobie: „Jezu, właśnie usłyszałem komplement od Rafy”.
Steven Gerrard
***
Nade wszystko zaś, zawsze najlepiej szło mu dostrzeganie niedoskonałości.
Jamie Carragher po latach wspominał, że Benitez potrafił piłkarzom Liverpoolu psioczyć nawet na Valencię, którą doprowadził do wygranej w Primera Division w swoim pierwszym sezonie na stanowisku trenera Nietoperzy i dzięki której wybił się na tyle, by przyciągnąć uwagę The Reds. Że pewnego razu cieszącego się na Anfield boską estymą Michaela Owena, rozanielonego strzeleniem dwóch bramek, szybko sprowadził na ziemię stwierdzając „musisz popracować nad tym, by szybciej obracać się w stronę bramki, gdy przyjmujesz piłkę plecami do niej”.
WYJAZDOWE TRZY PUNKTY BYŁEGO KLUBU BENITEZA? 370 ZŁOTYCH ZA POSTAWIONĄ STÓWĘ!
Podobnie było z Fernando Torresem. Partnerka „El Nino” spodziewała się dziecka, więc napastnik uznał, że warto by było poinformować o tym również trenera. Po gratulacjach od kolegów, dostał też gratulacje od trenera. Choć chyba nie do końca takie, jakich mógł się w tej sytuacji spodziewać:
– Powinieneś być z siebie bardzo dumny. Szczególnie za ten poprzedni mecz. Pamiętasz, jak pracowaliśmy nad twoimi zbiegnięciami na krótki słupek przy rożnych? Opłaciło się.
Gdybyście więc postanowili poszukać wypowiedzi, w których piłkarze chwalą Beniteza jako człowieka, jako trenera który rozumiał ich potrzeby – możecie sobie darować. „Pod okiem Hiszpana osiągnąłem najwyższą formę”? Owszem, stwierdził tak choćby Pepe Reina. „Benitez był super gościem, świetnym psychologiem”? Nigdy.
***
– Dla niego jestem Steven Gerrard, piłkarz i pracownik Liverpool FC, nie Steven Gerrard, człowiek z krwi i kości. Ani razu nie przeszedł obok mnie pytając: „jak tam rodzina?” „Jak nowy dom?”
***
Niemal dwie dekady na świeczniku, a sytuacje, w których emocje wzięły u niego górę była doprawdy garstka.
Raz – na 22. rocznicy tragedii na Hillsborough.
Drugi – gdy łamiącym się głosem mówił o zatrudnieniu go w Realu Madryt jako o „powrocie do domu”.
Znacznie częściej można go jednak było zobaczyć zamyślonego, zaabsorbowanego procesami myślowymi, które miały doprowadzić do neutralizacji kolejnego rywala. Przed najważniejszymi meczami sezonu pracował po czternaście godzin. Specjalnie nie trenował wtedy swoich najlepszych stałych fragmentów gry, by skauci przeciwnika nie mogli ich podpatrzyć. Potrafił nie jeść przez pół dnia, skupiony na tym, jak zaskoczyć przeciwników ustawieniem, sposobem poruszania się po boisku.
Kiedy was pewnie jeszcze nie było w planach, on już robił notatki z treningów. Gdyby Jacek Magiera chciał się z Hiszpanem zmierzyć na ilość zapisków z okresu kariery zawodniczej i trenerskiej, odpadłby w przedbiegach. Te były obecne i w biurze Beniteza na Anfield, i na strychu, i w piwnicy domu w Merseyside. Hiszpan jednak bynajmniej nie był trenerem „analogowym”. Kiedy wy dopiero co oduczyliście się mówić na chleb pep, a Commodore 64 służył wam jedynie do gier ładowanych z kaset, Benitez już wiedział, jak wykorzystać go do układania taktyki meczowej. W domu miał dwa telewizory – na jeden z nich nagrywał spotkanie, na drugim z zapisu meczu wycinał interesujące go fragmenty.
We wszystkim widział szansę na zdobycie doświadczenia. Każdy aspekt życia przekładał w samodoskonalenie. Do tego stopnia, że gdy koledzy ogrywali go niemiłosiernie w planszówki, nie spał by zrozumieć mechanizmy rządzące grą. Jak mówił później w swojej biografii, od tamtej pory nikomu nie udało się go już ograć, bo do perfekcji opanował sztukę wywodzenia swoich rywali w pole.
To, czego nauczył się w planszówkach, potrafił doskonale wykorzystać w piłce. Do wygranej w Champions League nie dochodzi się przecież przypadkiem, a na pewno nie wyłącznie dzięki temu, że na każdy mecz zakłada się szczęśliwą bieliznę. Bo tak, choć Benitez był tytanem pracy i zawsze wierzył w to, że „pracuje zbyt ciężko, by nie odnieść sukcesu”, miał pewien mały przesąd. Przed wszystkimi spotkaniami tamtej pamiętnej, zakończonej „Dudek Dance” na stadionie Ataturka edycji, zakładał… czerwone bokserki z Diabłem Tasmańskim.
Ćwierćfinał z Juventusem i zmiana taktyki po dwóch minutach meczu, robiąca wodę z mózgu takiemu staremu wyjadaczowi, jak Fabio Capello? Przejście na trójkę w obronie w finale w Stambule, które w kombinacji z furą szczęścia dało wygraną w Lidze Mistrzów w pierwszym sezonie w Liverpoolu? To wszystko były ruchy nieoczywiste. Takie, którymi wygrywał kolejne partie ulubionej gry planszowej w dziecińśtwie i takie, które pozwoliły mu wznieść w górę Puchar Mistrzów. Zresztą tego Benitez uczył każdego ze swoich graczy. Zawsze miej z tyłu głowy, że rywal spodziewa się najbardziej oczywistego wyboru. Tak wspominał to Craig Bellamy:
– Benitez spytał mnie: „w takiej sytuacji, w którą stronę byś pobiegł?”. „W lewo”. „Okej, ale najpierw pobiegnij w prawo, dopiero potem odbij w lewo”.
Walijczyk był później zresztą jedną z ofiar Beniteza. Gdy podwójnie wściekły po kolejnym finale Champions League, bo nie dość, że przegranym z Milanem, to jeszcze po meczu, w którym Hiszpan nie wstawił go do składu, usłyszał od trenera, że może szukać nowego klubu, bo w planach jest lepszy napastnik, był zszokowany. Tego Rafa nie rozumiał. Nie rozumiał, że mógł wybrać lepszy moment na podobną rozmowę i że gdyby odbyła się ona kilka dni później, świat by się nie zawalił. Jego zdaniem gdy tylko podjął decyzję, zawsze w swoim mniemaniu najlepszą, nie było sensu ociągać się z jej oznajmieniem.
Że mógł się czasami mylić? Nie dopuszczał takiej opcji. Że absolutnie kluczowym błędem, gwoździem do trumny jego kariery na Anfield, było pozwolenie na odejście mózgowi jego drużyny, Xabiemu Alonso? O czym pisał nawet później Steven Gerrard w swojej biografii:
„Zawsze, gdy w klubie pojawiali się nowi piłkarze, z ciekawością przyglądałem się ich umiejętnościom i zastanawiałem się, ile mogą wnieść do drużyny. Widziałem pierwsze zajęcia Xabiego Alonso, Luisa Suareza czy Maria Balotellego. Już po pierwszym treningu było jasne, że Xabi Alonso to piłkarz najwyższej klasy, a Rafael Benitez, który był na tyle mądry, by go kupić, okazał się równie głupi, by sprzedać go do Realu Madryt pięć lat później. To był zdecydowanie najlepszy środkowy pomocnik, z jakim kiedykolwiek grałem. Decyzja o jego sprzedaży była katastrofą, zwłaszcza za 30 milionów funtów. Obwiniam Rafę za stratę Alonso. Mógł grać w Liverpoolu jeszcze wiele lat.”
Benitez skwitował to tylko słowami: „gdybym miał jeszcze raz podjąć tę decyzję, zrobiłbym to samo”. Tak jak za czasów kariery zawodniczej, gdy grał na pozycji stopera, mógł mieć wrażenie, że widzi na boisku najwięcej, bo przecież ma przed sobą całą drużynę, tak później zawsze wydawało mu się, że ma najlepszy ogląd sytuacji. Że patrząc na to, jak trenuje zespół, nie pozwalając na zostawanie po zajęciach, by nie wypracowywać sobie wzorców innych, niż te szlifowane na jego treningach, wie o wszystkich wszystko. I to wie najlepiej.
Gdy zajmował niskie miejsce w lidze w pierwszym sezonie w Liverpoolu – zwalił to na czas, jaki potrzebny jest nowemu menedżerowi, by poskładać zespół po starym. Gdy dołował z przejętym po Mourinho Interem, tłumaczył się brakiem transferów mających odmłodzić zespół. Kiedy przegrał rywalizację z Manchesterem United o mistrzostwo Anglii, zaatakował sędziów, którzy mieli pomagać w sięgnięciu po tytuł Czerwonym Diabłom. A już prawdziwą legendą jest pomeczowy wywiad po spotkaniu ze Stoke. Tak jak świętej pamięci Ryszard Kulesza miał swoje „cała Polska widziała”, tak Rafa zaprezentował scenkę pod tytułem „27 tysięcy ludzi widziało”.
Ani wylądowanie na bruku po siódmym miejscu w lidze z Liverpoolem, ani kompletna porażka w Interze, ani zbyt mały numer buta, by wejść w buty zdobywcy decimy Carlo Ancelottiego nie zachwiały jego pewnością siebie. Choć zdecydowanie zachwiały jego pozycją na rynku trenerskim, przez co dziś nie gości już w klubie z absolutnego topu, a poza marginesem największej piłki, w zespole spadkowicza z Premier League.
Czy wróci na szczyt? Kto jak kto, ale on nie ma w tej kwestii żadnych wątpliwości.
– Chcę w Newcastle zbudować coś podobnego do tego, co kiedyś zbudował tutaj Bobby Robson. Zaczynam od zaraz.
I to jest właśnie cały Benitez.
SZYMON PODSTUFKA