– Wyciągając z tamtego spotkania kontekst, można było pytać, „dlaczego graliśmy tak agersywnie”. Ale wraz z kontekstem, w tamtej chwili? Moim zdaniem to było normalne.
Normalne, że łapie się dziewięć żółtych kartek. Normalne, że próbuje się wybić oko rywalowi. Normalne, że brudnymi zagrywkami z półtorej godziny spotkania można by obdzielić kilka przepychanek pod remizą.
Jaki więc, do cholery, to musiał być mecz, by takie zdarzenia uznać za kompletnie normalne? I co to za kontekst, który uzasadniał i usprawiedliwiał to wszystko?
Majowy poniedziałek, wieczór. Najbardziej znienawidzony dzień tych wszystkich, którzy czekają na weekend i imprezowy ciąg zaczynający się w piątek i kończący leczeniem kaca całą niedzielę. Nie licząc paru gości z Leicester, którzy postanowili, że właśnie wtedy urządzą sobie konkretną balangę. Tak konkretną, że w pewnym jej momencie rozwalili telewizor.
Ten sam, na którym wcześniej oglądali spotkanie, o którym Mauricio Pochettino opowiadał później cytowanymi na wstępie słowami.
Mecz, który dał tym facetom z Leicester mistrzostwo Anglii.
Battle of The Bridge.
Gdyby tamto spotkanie było postacią z gry komputerowej, byłoby Trevorem z GTA V. Wiórów poszło w nim tyle, że niejeden tartak mógłby pozazdrościć przerobu. Wymowne, że dzień po meczu w angielskich portalach zaroiło się od zestawień najbardziej brutalnych starć w historii Premier League, wśród których po wsze czasy będzie gościć to majowe na Stamford Bridge.
Dla Chelsea sezon był już dawno stracony. Może dlatego nie dawała się, przynajmniej do pewnego momentu, gdy linię przekroczył Dembele wsadzając palec w oko Diego Costy, wciągnąć w brudne gierki. Tak niepodobne do zawodników Tottenhamu, tak niecodzienne wobec widywanego na co dzień usposobienia szkoleniowca Kogutów. Który zresztą sam potrafił wskoczyć na plac gry między sprzeczających się zawodników. Costa na boisku był tylko jeden, a mieliśmy wrażenie, że jego najgorsze cechy przejęło co najmniej kilku zawodników – w dodatku większość w białych koszulkach jedynego zespołu, który mógł jeszcze rzucić kłody pod nogi sensacyjnego lidera z Leicester.
Zamiast to zrobić, dostarczył szampana. Choć w zasadzie doręczył go do rąk własnych Eden Hazard. Symbolicznie, na finiszu najgorszego w karierze sezonu, zdmuchnął mistrzowskie nadzieje derbowego rywala. Strzelając bramkę, która po nocach śni się niektórym fanom Kogutów do dziś i którą nie tak łatwo wymazać z pamięci, mając na uwadze jej niezwykłą urodę.
Przebieg meczu, od 2:0 dla Tottenhami do 2:2 po golu Hazarda, zdecydowanie nie pomagał w panowaniu nad wydarzeniami wyjętymi żywcem ze sportów walki. Ale jeżeli, tak jak mówił w jednym z wywiadów dla Weszło Szymon Marciniak, „każde spotkanie potrzebuje paru mądrych gwizdków, gdy emocje idą do góry”, rozjemcy tamtych zawodów Markowi Clattenburgowi zdecydowanie ich zabrakło. Sędziemu, którego UEFA uhonorowała w 2016 roku dwoma najważniejszymi finałami – Ligi Mistrzów i Euro – starcie wyślizgnęło się z rąk. Doszło do eskalacji agresji na ogromną skalę i tylko cud/krótkowzroczność Clattenburga (skreśl niepotrzebne) sprawił, że skończyło się bez czerwonych kartek.
A przecież tamto spotkanie tylko dolało kilka ładnych litrów oliwy do ognia, bo derby między Chelsea a Tottenhamem od lat pełne były historycznych podtekstów. Jak choćby spadek The Blues z First Division w 1975 roku, gdy w jednym z decydujących meczów był ten, który bezpośredni rywal do utrzymania z północnego Londynu wygrał 2:0. Czy późniejszy, związany z szesnastoletnią niemocą Spurs, którzy od 1990 do 2006 roku ani razu nie potrafili przeciwko Chelsea zgarnąć kompletu punktów.
Mamy więc ogromne – i uzasadnione – nadzieje, że i dziś historia napisze się na nowo. Że znów będzie można mówić o spotkaniu, które zapisze się na dobre wśród najbardziej pamiętnych potyczek obu klubów, choć może tym razem nie dlatego, że ktoś znów pobije rekord żółtych kartek.
Środa, godzina 21:00 czasu polskiego. Czas na Battle of The Lane.