Jak Maciej Bartoszek zareagował na artykuły, w których piętnowane było jego zarozumialstwo? Dlaczego już nie jest dostępny dla każdego dziennikarza? Czemu wystawienie dodatkowych dwóch defensywnych piłkarzy często przekreśla trenera? Zapraszamy na rozmowę z obecnym trenerem Korony Kielce. Kiedy kończył swoją przygodę z GKS-em Bełchatów, Weszło zastanawiało się, czy kiedyś pęknie, skoro jest tak napompowany. Jak się okazuje…
Jednak pan nie pękł.
To, jak byłem odbierany podczas swojej pierwszej pracy w Ekstraklasie, dało mi do myślenia. Czytałem o sobie różne rzeczy, że jestem zadufany… Kiedy trafiła się taka opinia, potem druga, trzecia, czwarta, zacząłem się zastanawiać. Może faktycznie coś jest nie tak z moim zachowaniem? Może nie potrafię zachować taktu? Dziś już wiem, że mogłem być tak odbierany przez zbyt dużą pewność siebie jak na młodego człowieka. Ludzie brali to za zarozumiałość.
Jako jedna z niewielu osób potrafi pan powiedzieć, że krytykując nie strzelamy ślepakami w kogo popadnie, a czasem jednak ta krytyka wydaje się uzasadniona i można wręcz wyciągnąć z niej wnioski.
Z każdej krytyki można coś wyciągnąć. Kiedy człowiek się zastanowi nad wszystkimi negatywnymi opiniami, może przekuć to w pozytywy. Między innymi po artykułach u was mocno mnie zastanawiało, dlaczego ktoś z boku, kto mnie do końca nie zna i nie miał okazji ze mną porozmawiać, patrząc na mnie wydaje o mnie takie opinie. Skoro ta opinia nie jest zbieżna z – tak uważam – moją osobowością, gdzieś musiałem popełniać błąd, że się mnie tak odbiera. Ale jaki? Czym to jest spowodowane? Przecież nie jestem taki, jak o mnie mówią. Coś muszę robić źle, że ktoś mnie tak odbiera. Przecież nie będę zakładał, że wszyscy są zawistni i szukają wszędzie złośliwości. Wychodziłoby wtedy, że ja i to co ja robię jest najlepsze, a reszta nie. A tak oczywiście nie jest. Ciężko dokonać samoanalizy, to trochę wyższa szkoła jazdy.
Co konkretnie gryzło pana najbardziej w pańskim wizerunku?
Ubodło mnie prześmiewcze traktowanie mnie jako człowieka. Zawsze byłem autentyczny. Autentycznie się cieszyłem, autentycznie byłem z czegoś niezadowolony. Jest coś w mojej osobie, że ludzie, którzy mnie nie znają, mogą uważać mnie za kogoś trudno dostępnego. Wiem, że myślą „do niego lepiej nie podchodzić”. Nie wiem, czy to moja osobista zasłona, taki jestem. Wbrew pozorom łatwo nawiązuję kontakty, ale może faktycznie człowiek przejdzie gdzieś zamyślony, zaganiany, nie usłyszy jak ktoś mówi „dzień dobry” albo sam się nie ukłoni. To nie wynika z tego, że brak mi kultury. Praca pochłania mnie do tego stopnia, że czasem wykładając na ladę produkty myślę o tym jaki trening przygotować albo co powiedzieć na drugi dzień piłkarzom w szatni.
Brał pan do siebie tę krytykę?
Byłem mocno zirytowany. Stwierdzenia dotyczące mojej osoby nie biją tylko we mnie, ale też w najbliższych. Oglądałem swoje zdjęcie, na tle ptaków i wysypiska śmieci… Bolało. To był ciężki czas w moim życiu. Byłem poza piłką i z względów zdrowotno-rodzinnych nie przyjmowałem propozycji. Obawiałem się, że moja praca w firmie opiekującej się wysypiskiem może być różnie odebrana, ale nie sądziłem, że aż tak mi się za to dostanie. Człowiek próbował poradzić sobie w nowej rzeczywistości, a tu został zmieszany z błotem razem ze śmieciami…
Można było pana atakować za to jak pan w mediach odlatywał, ale akurat śmianie się z pana posady prezesa zarządu firmy było – moim zdaniem – niesłuszne. Jakby pracował pan w supermarkecie czy na budowie – można by mówić o upadku, ale przecież pan objął prestiżową, dobrze płatną pracę.
Funkcja prezesa zarządu w spółce to nie jest moim zdaniem coś, co można odbierać jako degradację, a tak starano się to przedstawić. Zdecydowałem się na tę pracę, gdyż w pewnym momencie mojego życia musiałem pozostać blisko domu rodzinnego. To była dojrzała, przemyślana, odpowiedzialna decyzja. Innej nie mogłem podjąć. Nie zawsze realizacja swoich marzeń musi stać na pierwszym miejscu. To był ciężki czas. Gdybym nie był mocny, to bym sobie wtedy nie poradził. Co chwilę człowiek obrywał od życia po karku. Jeśli wtedy bym nie potrafił się podnieść, kolejne doświadczenia by mnie nie wzmacniały. Ludzie się załamują. Mnie dodatkowo dokładano od mediów. Na mnie to nie działało, ale na moją córkę już pewnie tak. Jeśli ktoś nie jest silny – nie przetrwa. Czy jestem mocniejszy? Nie. Po prostu inny, życiowo bardziej doświadczony. Z każdym dniem zmieniasz się jako człowiek.
Gdyby wówczas pojawiła się w okolicy opcja pracy w trenerce w niższej lidze – przyjąłby pan ją?
Pewnie tak.
Paradoksem jest to, że gdyby poszedł pan pracować do czwartej ligi, mniej ludzi obwieściłoby pański upadek. A zarabiałby pan przecież dużo mniejsze pieniądze.
To na pewno. Dzięki pracy w spółce stać mnie było na to, by wyjechać na staże graniczne, realizować się w pasji.
Po Bełchatowie szukał pan w ogóle pracy w zawodzie czy od razu zdecydował, że trzeba zmienić priorytety?
Początkowo byłem zainteresowany dalszą pracą. Miałem ofertę choćby z Arki Gdynia, dzwonił do mnie w tej sprawie śp. Andrzej Czyżniewski. To była oferta, która mnie nawet interesowała, ale akurat w tym okresie Andrzejowi podziękowano. Nie doszło do finału rozmów. Gdy pobyłem w domu dłużej, moje nastawienie się zmieniło. Miałem ofertę choćby w Miedzi Legnica, ale to było zbyt daleko od miejsca zamieszkania. Pierwsze pół roku jeszcze czułem to zainteresowanie. Później doszło do sytuacji, że pojawiał się jeden czy dwa telefony w roku, ale moje priorytety były już zupełnie inne.
Umiał pan się realizować pracując jako prezes firmy zarządzającej wysypiskiem?
Dostosowałem tę spółkę do nowych wymogów, zostały przeprowadzone inwestycje, firma się zmodernizowała, rozwinęła. Wygrała bardzo ważne przetargi i umocniła się w rejonie gospodarki odpadami. Oprócz nadzoru wysypiska, czyli fachowo organizacji gospodarki odpadami, mieliśmy swój dział logistyczny, świadczyliśmy różne usługi remontowo-budowlane. Pożyteczne doświadczenie. Jeszcze na początku. gdy etap pracy był mocno wymagający – gonił czas, goniły ograniczenia ustaw – trzeba było się sprężyć i spieszyć za wszystkim, żeby firma nie wypadła z rynku. To było 1,5 roku, w którym miałem ogromną motywację. Gdy już dopięliśmy swego po burzliwych miesiącach, dążenie do celu nie było takie samo, bo cel już był finalizowany. Potem człowiek szedł tam trochę jak do pracy i zastanawiał się, czy ktoś zadzwoni, czy będzie dane wrócić…
Fot. FotoPyK
W międzyczasie startował pan na burmistrza Aleksandrowa Kujawskiego.
Gdy pełniłem funkcję prezesa w tym powiecie środowisko namawiało mnie, bym spróbował. W końcu uległem. Jeśli za coś się biorę, to na poważnie, chciałem, by cała kampania jakoś wyglądała. Mnie bardziej zależało w tych wyborach na tym, by zwrócić uwagę na kilka problemów. Aleksandrów Kujawski to fajne miasto z dużymi tradycjami, w którym zatrzymał się czas, nie dzieje się nic. Przegrałem dopiero w drugiej turze.
Ale by się pan wkopał. Dziś decydowałby pan o tym, czy położyć nową drogę, a nie którego zawodnika wystawić na mecz.
Nie, nie, nie. Jeżeli się za coś biorę to nie po to, by sobie robić żarty. Poważnie podchodziłem do tego tematu. Gdybym nie wygrał konkursu na prezesa spółki – byłaby to moja porażka. Na tej samej zasadzie też wynik wyborów uznaję jako porażkę, chociaż wszyscy mówili, że był świetny. Do rady miasta załapało się pięć osób z tego komitetu, co jak na komitet jest znakomitym rezultatem. Natomiast nie mogę mówić, że się cieszę, bo gdybym wygrał, realizowałbym się jako burmistrz. Miałem swoje cele, założenia, pomysły i dopóki widziałbym w nich sens, wykonywałbym je. Gdybym przestał się realizować – zrezygnowałbym. Taki jestem.
Więcej hejterów zyskał pan w Ekstraklasie czy w polityce?
W radzie miasta zasiadałem jako bardzo młody człowiek. W Polsce jest tak, że się bierze na listy ludzi sportu i podobnie było ze mną, bo byłem rozpoznawalny przez pracę w Zdroju Ciechocinek. Zresztą, potem przez nią odebrano mi mandat radnego, bo w Zdroju pracowałem społecznie, ale na majątku miejskim – bo byłem tam nie tylko trenerem, a też członkiem zarządu. Regulamin zabrania takiej pracy.
Piekiełko nawet na tym szczeblu.
Młody, dociekliwy człowiek zwracał na pewne rzeczy uwagę, był niewygodny, wykorzystano ten zapis. Tak zostałem nagrodzony za pracę społeczną (śmiech). Pierwszy pstryczek w nos od polityki, może mogłem potraktować to jako ostrzeżenie… Ambitny jestem. Mam potrzebę ciągłych wyzwań. A czy więcej hejterów mam tu czy tu – nie zwracam na to uwagi.
Stracił pan już w pewnym momencie wiarę, że uda się znowu popracować w Ekstraklasie?
Tak, miałem taki moment. Poczułem, że piłka zaczyna powoli mi odjeżdżać, z każdym rokiem miałbym trudniej dostać w niej ponownie pracę. Postanowiłem, że muszę wrócić. Rozpuściłem wici, zacząłem wykonywać telefony i rozmawiać. Bardzo szybko dostałem propozycję z drugoligowego klubu. W moim przypadku karuzela nie odjechała aż tak daleko.
Zmienił się pan w kontakcie z mediami. Wcześniej pan strzelał opiniami na prawo i lewo, zawstydzał szczerością, sam pan zresztą mi wcześniej powiedział, że dziennikarze pana lubili…
A teraz są zawiedzeni! (śmiech)
Świadomie stał się pan taki wyważony?
Tak. W tamtym okresie byłem dostępny dla każdego dziennikarza. Nawet jeśli nie miałem przez to już czasu na swoje prywatne życie czy obowiązki względem klubu, poświęcałem się dla mediów. Szanowałem i szanuję każdego dziennikarza, rozumiem, że ktoś zgłasza w redakcji, że zrobi wywiad, a z trenerem nie ma kontaktu i jest na lodzie, ale wtedy przesadzałem. Musiałem nauczyć się odmawiać, dozować. „Dobrze, możemy porozmawiać, ale spotkajmy się za jakiś czas”. Wtedy pozwalałem na wszystko. Nie dość, że zabierało mi to czas, to jeszcze rozpraszało w pracy. Potrafiłem rozmawiać z kimś przez telefon, wiem, jak była prowadzona rozmowa, potem czytam i… artykuł jest zupełnie inny. Zdania przeze mnie wyrażone, owszem, padły, ale w innym kontekście niż bym sobie tego życzył. Często nawet nie miałem czasu na to, by coś zautoryzować. Zapominałem o tym. Nie umiałem się w tym wszystkim poruszać, nie byłem na to przygotowany.
Jakaś wypowiedź szczególnie panu zaszkodziła?
Generalnie za dużo gadałem. Nie wszystko, co się pojawiło o mnie, było kontrolowane przeze mnie. Czasem miałem pięć telefonów od różnych dziennikarzy dziennie. Człowiek potem czytał i się zastanawiał: po co ja to w ogóle powiedziałem? Mogłem przecież o tym nie mówić.
Widać pana zmianę choćby w podejściu do sędziów, wcześniej po czymś takim jak w Kluczborku zjechałby pan arbitra równo z trawą.
Mówimy o sytuacji, gdy zgasły światła, tak? Myślę, że zachowałem się w tej sytuacji w sposób bardzo wyważony, tak samo jak po prawidłowo strzelonym przez nas karnym w Nowym Sączu. Jaki ja mam wpływ na to, co się wydarzyło? Nie zmienię tego. Człowiek tylko traci nerwy, zdrowie, energię, a potem jest to dodatkowo różnie odbierane. Ktoś może przyklaśnie, a ktoś wyśmieje. Ale nie robi się tego po to, by ktoś miał teatr, to są żywe emocje. Nie wiem czy jest jakiś sędzia, któremu bym bezczelnie nawrzucał. Mogę się wykłócać, ale staram się nie przekraczać granic. Pomyłka sędziowska nas trenerów dużo kosztuje. Najgorzej jest, kiedy sędzia od pierwszych minut kontaktu na siłę próbuje wszystkim udowodnić, że jest najważniejszy. Taka sytuacja potrafi naprawdę sprowokować, ale z czasem nauczyłem się patrzeć na to inaczej.
Miał pan obawy przed podjęciem pracy w Koronie Kielce? Na polskim rynku nie był to najbardziej pożądany stołek. Z drugiej strony komu jak komu, panu ciężko było wybrzydzać.
Nie chodzi już nawet o to, czy wybrzydzać, czy nie, mnie po prostu ciężko było pozostawić drużynę Chojniczanki. Udało nam się uratować przed spadkiem, z miesiąca na miesiąc były lepsze wyniki. Zżyliśmy się. Taki jestem, wszędzie staram się oddawać bez reszty, więc bardzo się przywiązuję. Nigdy nie było mi łatwo odchodzić. Nawet z Legionovii, gdzie byłem krótki okres. Czytałem różne doniesienia prasowe na temat niejasnej sytuacji z Kielc, ale spotkałem się, porozmawiałem, wyjaśniliśmy parę kwestii i doszedłem do wniosku, że negatywny medialny szum wokół Korony jest przesadzony.
Korona jest dobrze zorganizowana, plan naprawczy działa, problemem jest natomiast to, że nie ma pewności, czy w następnym roku będą pieniądze.
Ale jeśli są już pieniądze, budżet jest pewny. Jestem bardzo pozytywnie zaskoczony organizacją. Mam pewne odniesienie chociażby z Bełchatowa. Tu jest dużo więcej na plus.
Konkretnie co?
Mamy naprawdę zapewnione dużo rzeczy. Klub robi wszystko, by zapewnić pracę na odpowiednim poziomie nam i zawodnikom. Proszę mi wierzyć, że nie we wszystkich klubach tak jest.
Jeszcze pięć lat temu by mi pan opowiedział o tej różnicy z detalami.
Pewnie tak (śmiech).
To niech pan chociaż powie, gdzie się pan tych czarów nauczył?
Lubię Harry’ego Pottera! Ale tak na poważnie – cieszę się, że zespół tak dobrze zareagował. Chociaż przyznam, że obawiałem się tego wyjazdu do Gliwic. Pierwszy mecz wyjazdowy, krótko ze sobą pracowaliśmy, dwa efektowne zwycięstwa, które mogą uśpić czujność… Mówiłem wcześniej ludziom z klubu, że zdecydowanie za wcześnie, by popadać w euforię. W Poznaniu mimo że przegraliśmy uważam, iż drużyna zrobiła duży krok do przodu. Potwierdzeniem tego była choćby pewna wygrana z Lechią. To, że zespół dobrze zareagował na zmianę stylu gry – świetnie. Bramki choćby z Pogonią były piękne, ale jeśli się zastanowić, może niekoniecznie zasłużyliśmy na aż tak dużą wygraną. Patrzę na te mecze inaczej niż kibic.
Kibic po wysokiej wygranej nie analizuje.
A ja widziałem inne niedociągnięcia, które w innym meczu mogłyby zadecydować o tym, że mecz by się nam nie ułożył. Liczyłem na to, że ruszymy do przodu, ale nie przypuszczałem, że dojdą do tego takie fajerwerki. Zmiana mikrocykli, sposobu treningu, nastawienia spowodowały to, że zespół odżył. Piłka nie polega tylko na ataku, ale też na bronieniu i – co jest moim konikiem – organizacji gry. Przeciwnicy byli nią zaskoczeni i to zadecydowało. Z każdym meczem będzie nam trudniej. Musimy dawać od siebie jeszcze więcej. W każdym meczu musi dochodzić kolejna część składowa nowej Korony. Nie tylko wysokie ustawienie i presja a jeszcze cała paleta możliwości.
Fot. 400mm.pl
Mówi pan, że „piłkarze są jak rottweilery, jak wyczują słabość to atakują”. Pan kiedykolwiek pokazał słabość w szatni? Taka postawa od razu skreśla trenera?
Kiedy zbliża się mecz, mamy trudnego rywala i trener – osoba, która o wszystkim decyduje, ustawia, przygotowuje – nie jest w stanie poradzić sobie z presją i po niej jako po pierwszej osobie widać, że „nie damy rady”, albo że „boje się” albo „co to będzie”, dodatkowo potwierdza to decyzjami – jest przegrany. Piłkarze błyskawicznie czytają trenera. Od razu traci w ich oczach, gdy nagle z obawy przed wysoką porażką wystawia dwóch defensywnych zawodników więcej niż zwykle i mówi o murowaniu bramki. Szybko się dowiedzą, że nie ma charakteru, wiedzy, można nim manipulować. Dlatego nigdy nie powiedziałem piłkarzom: „w tym meczu wystawiam kolejnego defensywnego pomocnika, bo rywal jest mocny i musimy się przed nim bronić”. Nie. Nawet jak to robię, to z takiego względu, by dzięki przechwytom w środku pola padły bramki. Cały czas mam przed oczami wygraną. Jeśli trener nie jest pewny siebie, nie jest zdecydowany, nie potrafi wyjaśnić swoich ruchów zawodnikom, ucieka, jego decyzje nie są podyktowane chęcią wygrania meczu – będzie miał ciężko zbudować sobie autorytet.
Nawet jeśli trener ma wątpliwości, musi udawać, że jest przekonany na sto procent?
Oczywiście. Tylko głupiec się nie boi i nie ma wątpliwości. Jeśli nie masz żadnego strachu, jesteś niespełna rozumu. Jeśli ja wiem, że to, co robię z drużyną ma sens i w to wierzę, nie mogę zmieniać wszystkiego tylko dlatego, że jedziemy do przeciwnika mającego niewiadomo jaką formę. Nie można też poświęcić całego tygodnia na analizę przeciwnika. Dla mnie ważny jest mój zespół, to jak my będziemy grać. Mam rozczytywać podania przeciwnika, wchodzić w detale… Co mi to da? Im więcej będzie prezentował mój zespół, tym większe problemy stworzy przeciwnikowi. Analiza przeciwnika jest bardziej potrzebna dla trenera niż piłkarzy.
Odprawa Jacka Magiery przed Realem trwała siedem minut. Wydawałoby się, że można siedzieć nad Realem kilka godzin a i tak nie wyczerpie się tematu.
Nad każdym przeciwnikiem można. Tylko jaki to ma sens? Straszenie przeciwnikiem nie jest dobrym pomysłem. Trener mając w głowie obraz przeciwnika powinien przekazać tylko najważniejsze informacje i najlepiej wkomponować je pod własny styl gry. Wyobraźmy sobie, że zespół X ma pięć schematów i zawsze którymś zaskakuje rywala. Po co zasypywać piłkarzy informacjami o tych schematach, skoro można dobrać własne i mieć przekonanie, że wytrącą one przeciwnikowi wszystkie atuty? Czasem wystarczy, że wyeliminujesz zawodnika wprowadzającego piłkę i niepotrzebna ci żadna analiza takich czy innych schematów.
Jaki największy grzech może popełnić piłkarz u trenera Bartoszka? Strach przed rywalem?
Chyba większy to przejście obok meczu. Wyjście na spotkanie i niezaznaczenie swojej obecności. Brak próby wzięcia gry na siebie, pomocy drużynie. Nie lubię też akcji w stylu: gram świetnie, w 60. minucie mnie odcina, ale udaję, że się dobrze czuję. Poproś o zmianę – docenię to bardziej niż gdy zostaniesz na boisku te dwadzieścia minut więcej. Po co masz zostać? Żeby zawalić w defensywie? Nie masz siły – nie oszukuj. Szanuję piłkarzy i rozumiem, że mogą mieć gorszy dzień.
Jest pan zadowolony z formy w jakiej pan odszedł z Chojniczanki? I Korona, i Chojniczanka nie powinny chyba narzekać, a transfer gotówkowy w przypadku trenera na naszym podwórku do codziennych nie należy.
Zostało to przeprowadzone na wysokim poziomie. Zespół dokończył rundę na pozycji lidera, prowadzi go sztab, z którym pracowałem, jest OK.
Wyobrażałby pan sobie dalszą pracę w Chojnicach, gdyby nie udało się dogadać?
Dziwna sytuacja by to była. Zapisu wprawdzie żadnego nie było, ale mieliśmy dżentelmeńską umowę, że jeśli otrzymam propozycję z Ekstraklasy, to nikt w klubie z Chojnic nie będzie mi robił problemów. Paradoks jest taki, że gdybym był na ósmym czy piątym miejscu pewnie nikt by nie robił przeszkód. Tylko czy ktoś z Ekstraklasy przypomniałby sobie o Bartoszku? Trochę rozumiem Chojniczankę. Coś idzie, nagle ktoś wyciąga jakiś ważny element, nikt tego nie chce.
Trochę sam pan na siebie bata ukręcił, ale jestem jednak za tym, by umów dotrzymywać.
Też uważam, że tak powinno być. Przecież dużo tam zrobiłem. Gdy przychodziłem, w Chojnicach nie widziano już prawie żadnej nadziei. Traktowali mnie jak ostatnie koło ratunkowe. Obawy były ogromne. Sposób na Chojniczankę wypalił, mieliśmy fajną serię, a musieliśmy grać z samym czubem tabeli i drużynami walczącymi o utrzymanie. Na kolejkę przed końcem byliśmy pewni, że zostajemy w lidze. Mówiłem działaczom, że ten zespół stać w przyszłym sezonie na dużo więcej niż walkę o byt. Im wystarczało jednak spokojne utrzymanie. Po ofercie z Korony liczyłem na zrozumienie, że też przede mną stoi szansa awansu. Było jak było, ostatecznie dobrze się skończyło.
Narzuca pan na siebie specjalną presję? Nie boi się pan, że jak teraz wypadnie z karuzeli to może nie wrócić?
W ogóle o tym nie myślę, skupiam się pracy. Pcham swój kamień dalej do góry i wiem, że nie mogę przestać, bo zwali mi się na łeb.
Rozmawiał JAKUB BIAŁEK