Czternaście lat temu kibicom Wimbledonu ukradziono wszystko: drużynę, barwy, nazwę, herb, miejsce w ligowej hierarchii, nie oszczędzono nawet historii. Wyrwano im niebiesko-żółte serce z korzeniami. Czternaście lat później dogonili sprawców swojej hańby, choć tamci mieli osiem lig przewagi, pieniądze i nowoczesny stadion, a fani The Dons tylko swoją pasję. Może i futbol się komercjalizuje, ale pewnych rzeczy nie można kupić.
***
Aż do sezonu 86-87 z angielskiej Football League nie dało się spaść. Była zamknięta jak NBA. Roszady między czwartym, a piątym poziomem rozgrywkowym, miały więcej wspólnego z polityką niż sportem.
Kilka najgorszych drużyn Football League było poddawane ocenie, tak samo ci, którzy chcieli dostać się do grona zawodowców. Później odbywało się głosowanie. W teorii rozsądne ważenie za i przeciw, w praktyce beton: przez czterdzieści lat istnienia systemu elekcyjnego wymieniono tylko sześć ekip. Pechowcami były Barrow, Bradford Park Avenue, Gateshead, New Brighton, Southport i Workington.
Choć Wimbledon w latach siedemdziesiątych miał status amatorski, tak nie dało się ignorować jego wyczynów: byli pierwszym “giant killerem” angielskiej piłki. Nikt wcześniej w XXI wieku nie wyeliminował zespołu z First Division będąc poza Football League, a The Dons udało się stuknąć Burnley w FA Cup. Cała Wielka Brytania żyła ich bojami z mistrzem Anglii, Leeds United: najpierw remis na Elland Road 0:0, później pechowe 0:1 u siebie po samobóju. Do tych spektakularnych rezultatów dokładali regularność – trzy razy z rzędu wygrali najbardziej prestiżową ligę amatorską, Southern League.
W głosowaniu elekcyjnym pokonali Workington 27 do 21, a decyzja – delikatnie mówiąc – obroniła się. Tyle zespołów grało od dekad wśród zawodowców, a nigdy nie posmakowało First Division, tymczasem Wimbledon dostał się tam w raptem cztery lata. Reszta jest historią sławną na cały świat: Szalony Gang, Vinnie Jones ściskający Gascoigne’a za klejnoty, wywalczenie łokciem i kolanem miejsca w angielskiej czołówce, wreszcie wygranie FA Cup 1988 po boju z wielkim Liverpoolem.
Początkiem problemów była tragedia na Hillsborough. Sporządzony w styczniu 1990 Raport Taylora miał zbadać stan bezpieczeństwa na angielskich stadionach, a w konsekwencji go poprawić przez wprowadzenie nowych regulacji. Plough Lane, dom Wimbledonu, w Raporcie Taylora został zmasakrowany. To była arena skrajnie archaiczna, wciąż w niezmiennym kształcie od czasów, gdy The Dons grali na dole piramidy rozgrywkowej.
Brzydkie, małe i ciasne Plough Lane było sercem Wimbledonu, remont areny kompletnie się jednak nie kalkulował – a przynajmniej tak utrzymywał libański właściciel klubu, Sam Hammam. Kto wie jak potoczyłyby się losy Wombles, gdyby władze dotrzymały obietnicy z 1988 – wtedy, po wygraniu FA Cup, otrzymali perspektywę przeniesienia się na własny dwudziestotysięcznik. Po zmianie formacji rządzącej plan poszedł do śmieci.
Wimbledon ostatni mecz na Plough Lane zagrał 4 maja 1991 przeciwko Crystal Palace, przegrywając 0:3. Wkrótce zmuszeni byli do bliskiej współpracy z CPFC: wynajmowali od nich Selhurst Park, grając dziesięć kilometrów od rodzimej dzielnicy Merton.
Hammam był typowym przykładem szalonego bogatego właściciela. Miał zainwestować w Wimbledon tylko dlatego, że klub ten cenił jego zaufany szofer. Za dwadzieścia bramek w sezonie obiecał Deanowi Holdsworthowi wielbłąda. Raz przyprowadził słonia na Selhurst Park. Potrafił wejść na boisko podczas starcia z Man Utd i kłócić się z sędziami. W umowie z Bobbym Gouldem zawarł zapis dający mu prawo zmieniania składu do 45 minut przed meczem. Sfrustrowany brakiem porozumienia z władzami w kwestii stadionu, zaczął kombinować w swoim stylu: zaproponował, by Wimbledon grał w Dublinie.
To nie była żadna pusta groźba, tylko pomysł, który podchwyciła wchodząca w angielski futbol Sky, widząca w tym szansę na podbicie irlandzkiego rynku. Jak wskazywały sondaże, Irlandczyków także ekscytowała perspektywa własnego klubu w Premiership. Okoniem stanęły tamtejsze kluby, które uważały, że Wimbledon Dublin będzie ich śmiercią. Hammam obiecywał pieniądze i inwestycje na rozwój irlandzkich rozgrywek, ale skoro kibicom The Dons potrafił obiecać takie gruszki na wierzbie, jak darmowe przeloty do Dublina na wszystkie mecze, to widać ile obietnice były warte.
Interes by się kręcił, co do tego nie ma wątpliwości, ale po długiej telenoweli pomysł zawetowały kluby. Po ich odmowie Hammam próbował uderzyć wyżej, prosto do irlandzkiej federacji piłkarskiej, ale ta nawet nie chciała z nim rozmawiać.
W 1997, po fiasko z dublińskim projektem, Hammam sprzedał klub dwóm Norwegom za dwadzieścia osiem milionów funtów. Kjell Inge Røkke and Bjørn Rune Gjelsten szybko odkryli, że słono przepłacili. Tak naprawdę zyskali za tę sumę przykurzoną markę i długi. Okazało się, że Hammam w 1993 przepisał Plough Lane na konto własnej firmy, Rudgwich Limited. Ta opchnęła stadion za osiem milionów Safeway Supermarket i był to grób zasłużonej areny. Dziś stoją tam prywatne nieruchomości.
Norwegowie powierzyli zarządzanie klubem kumplowi z RPA, Charlesowi Koppelowi. Facet miał doświadczenie z biznesu, wiedział jak efektywnie zarządzać, problem polegał jednak na tym, że nie miał pojęcia o piłce. Pierwszy mecz w życiu obejrzał na Wimbledonie. Nie znał realiów, nie wiedział czym dla ludzi potrafi być piłka i ile znaczą klubowe barwy. Podszedł do Wimbledonu tak, jakby przejmował supermarket.
Koppel zaczął ciąć koszty, ale bez znawstwa. Psuł dział skautingowy, który przez lata potrafił wyszukać za niewielkie pieniądze perełki. Mocno dostała też piłka młodzieżowa, wyleciało wielu trenerów. Tyle dobrego, że potrafił zdiagnozować kłopot numer jeden: wynajem Selhurst Park drenował klubową kasę i nie dawał perspektyw. Marka znaczyła wciąż wiele, ale de facto byli bezdomni i tonęli w długach. To przyciągało sępy. Spekulowano o fuzji z QPR i grze na Loftus Road, co mogło się skończyć tylko w jeden sposób: wchłonięciem przez QPR. Właściciel Lutonu myślał o wykupieniu The Dons i fuzji, czyli znowu, o zabiciu byłego rywala.
Morderca Wimbledonu nazywał się jednak Peter Winkelman i przyjechał z Milton Keynes.
***
Show Me the Way to Plough Lane
I’m tired and I want to go home.
I had a football ground 20 years ago.
And I want one of my own.
***
Winkelman reprezentował grupę inwestycyjną Inter MK Group, która dostrzegła szansę na zrobienie wielkiej kasy. Zaproponował miastu, że zbuduje pod Milton Keynes wielki stadion. Niech mu tylko dadzą ziemię, a będzie tu trzydziestotysięcznik. Brzmiało to interesująco, bo w mieście mieli ambicje piłkarskie – swego czasu łasili się do Charltonu, a w latach osiemdziesiątych mało nie namówili na podobny haczyk Luton, oferując superstadion na 50 tysięcy fanów. Sęk w tym, że przecież w mieście funkcjonował tylko Milton Keynes City FC z ósmej ligi.
Tajemnicą wówczas był jeszcze fakt, że za Winkelmanem stała IKEA i sieć supermarketów ASDA (córka Walmartu). Na sprzedanych ziemiach mógłby powstać hipermarket, centrum handlowe, a nawet i hotel – przecież wielki stadion sprawia, że nawet odludzie nabiera wagi na mapie miasta. Potrzebny był klub, który uzasadniłby przed miastem budowę potężnej areny, dzięki czemu udałoby się uzyskać ziemie, a ostatecznie pchnąć kolejne wielkie inwestycje.
Winkelman nigdy nie był kibicem, wcześniej działał w branży muzycznej. Po latach przyznła wręcz, że wszystko udało mu się dlatego, że piłki nie rozumiał – ta naiwność pozwalała mu na podejmowanie drastycznych decyzji bez skrupułów. Najpierw działał jak akwizytor: Milton Keynes mieści się pod Londynem, więc wkrótce niemal wszystkie stołeczne, a nie grające w Premiership kluby, otrzymały ofertę przenosin. Wszyscy go zbywali, bo wszyscy rozumieli, że wyrwanie klubu z miejsca, w którym jest od dekad, tak naprawdę go niszczy.
Tego nie rozumiał jednak Koppel. Do niego hasło “Chodźcie do nas, nowiutki stadion za darmo!” trafiało, bo rozwiązywało wiele księgowych problemów, a nawet stwarzało nowe perspektywy. Idealna okazja, śpieszmy się, bo jeszcze wezmą kogoś innego!
Wielu sugerowało, że kierował się już wówczas również własnym interesem. Za symboliczną kwotę odkupił część udziałów od Rokke, bowiem Norweg chciał pozbyć się balastu. Wimbledon za sprawą przenosin do Milton Keynes miał zyskać na wartości, choćby przez nową arenę, więc i kupione za grosze udziały Koppela mogły przemienić się w małą fortunę.
2 września 2001 Koppel wysłał oficjalny list do Football League, chcąc uzyskać zgodę na przenosiny Wimbledonu do Milton Keynes. Pomysł odrzucili wszyscy: po pierwsze, kibice, którzy od lat byli zaprawieni w bojach o byt The Dons. Po drugie, prasa, która solidarnie wypunktowała toksyczność idei. Po trzecie, Football League i FA, które zwróciły uwagę, że byłaby to decyzja przecząca wszystkiemu, za czym stoi futbol. Klub jest przecież częścią tożsamości danej społeczności i jest to znacznie istotniejsze niż jakikolwiek rezultat.
Winkelman i Koppel nie dawali za wygraną. Złożyli apelację – według nich decyzja była bezprawna. Koppel argumentował, że Wimbledon nie ma pieniędzy, jest bankrutem, a to jedyna szansa na przetrwanie. Grzmiał: nie podoba wam się relokacja? Większą szkodą dla angielskiej piłki będzie, jeśli Wimbledon zniknie z mapy, a tak będzie, jeśli nie przeniesiemy się do Milton Keynes!
Skala fałszu, jaka przeziera z tych słów, jest nie do ogarnięcia. Jeźdźców na białych koniach udaje dwóch gości, którzy na grobie Wimbledonu chcieli ubić interes. Chodzi im tylko o pieniądze, a udają postacie niemalże heroiczne. Nazywają FA zabójcami Wimbledonu, a przecież dla wszystkich jest jasne, że przenosiny do Milton Keynes to śmierć The Dons.
Tak czy inaczej zebrała się nowa komisja Football League. W niej na przykład Douglas Craig, prezes York, który w czerwcu 1999 sprzedał stadion York własnej firmie za 165 tysięcy funtów, a w grudniu 2000 próbował go sprzedać za 4.5 miliona. York kilka lat temu musiał brać pożyczki, żeby odzyskać swój stadion. Czy może dziwić, że tym razem Winkelman i Koppel dostali zgodę?
Finalna komisja znajdowała się pod kuratelą FA. Oni także nie postawili weta, ale jakże wymowne, że ich werdykt był opatrzony dobrą radą:
NIe róbcie tego. To pogwałcenie wszelkich zasad, jakimi kieruje się angielska piłka. Zacznijcie od zera i zapuśćcie w ten sposób korzenie.
Oczywiście, Winkelman i Koppel nie posłuchali.
***
Kibice Wimbledonu mają Winkelmana i Koppela przede wszystkim za wielkich oszustów. Oczywiście, że Wimbledon miał wówczas problemy finansowe, nie miały być jednak tak drastyczne, by ucieczka do Milton Keynes była jedyną opcją. Fani wskazują, że wciąż z samej kadry można było wycisnąć sporo pieniędzy i nawet kosztem spadku wciąż istnieć na własnych prawach. Leeds, Plymouth, Coventry – w żadnym z tych klubów nie jest tak kolorowo jak w latach świetności, ale przynajmniej pozostały sobą.
Winkelman to łgarz nałogowy. FA zaakceptowała wniosek między innymi dlatego, że solennie obiecywał jak po przenosinach Wimbledon pozostanie sobą, a więzi zostaną zachowane. Nie minął rok, a miał zmieniony herb, barwy i nazwę.
Takie broszury rozdawano, by przekonać kibiców Dons do przenosin
Jakże komiczne jest, że skusił wizją nowego stadionu, już odtrąbił sukces, a przez pewien czas Wimbledon wciąż musiał grać w Londynie na Selhurst Park. Ta wielka zmiana, nowy ład, a tymczasem wciąż stare problemy. Arena była w dalekich planach, a w Milton Keynes nie było żadnego sensownego zastępczego obiektu.
W końcu udało się wyremontować National Hockey Stadium. W pierwszym sezonie gry w MK, Wimbledon spadł z First Division zajmując ostatnie miejsce w tabeli. Między 10 stycznia a 27 marca 2004 przegrał 11 razy z rzędu. Do bezpiecznej strefy tracił dwadzieścia trzy punkty. Nie ma co, kapitalny show dla miejscowych.
Rok później nie było już Wimbledonu, a Milton Keynes Dons. Utrzymali się w League One tylko dlatego, że Wrexhamowi odebrano 10 punktów za problemy finansowe.
W sezonie 05/06 nie było deski ratunkowej i spadli do League Two. No cóż, mówi się trudno, przecież priorytetem było co innego:
***
Prezesi przychodzą i odchodzą, piłkarze przychodzą i odchodzą, stadiony się budują, wszystko się zmienia, pozostaje tylko jedno: kibice. Ci fani, którzy byli tu w latach sześćdziesiątych, siedemdziesiątych, wciąż tu są. Ci sami, którzy przychodzili pytać mnie o autografy gdy grałem dla Wimbledonu, teraz przychodzą pokazywać zdjęcia z tamtych czasów.
Neil Ardley, piłkarz Wimbledon FC od 1991 do 2002, trener AFC Wimbledon od 2012.
***
W dniu, w którym FA pozwoliła na przenosiny do Milton Keynes, fani The Dons uznali śmierć swojego klubu. Drużyna zwana Wimbledon jeszcze gdzieś grała, ale oni wiedzieli: walka została przegrana. To koniec.
Kibice zaczęli spontanicznie zbierać się wokół pubu Fox and Grapes, tradycyjnie związanego z klubem (to tu bywał regularnie sam Szalony Gang, również dzień przed finałem FA Cup 1988). Jeszcze tego wieczora pada historyczne:
– Fuck them. We’ll set up our own club.
W przeciągu miesiąca klub miał już fundamenty. Właścicielem została kibicowska organizacja Dons Trust, gdzie nad decyzjami głosowano. Wombles zgłosili się do ligi Seagrave Haulage Combined Counties League (dziewiąty poziom rozgrywkowy). Sports Interactive, twórcy Football Managera, z wielką chęcią zostali sponsorem. Wynajęto stadion Kingstonian. Na pierwsze testy zgłosiło się dwustutrzydziestu chłopa. AFC Wimbledon – A Fans Club – swój pierwszy sparing przegrał z Southportem 0:4 w składzie:
Andy Hunt; Drew Watkins, Simon Johnstone, Kevin Tilly, Dave Towse; Neil Northcott, Mehmet Mehmet, David Fry; Joe Sheerin, Dean Martin, Trigger.
Co ciekawe, Joe Sheerin miał za sobą nawet jeden występ w Premiership. Zmienił Gianfranco Zolę w meczu Chelsea – Wimbledon. Sheerin w tamtym meczu ani razu nie dotknął piłki.
Maszyna ruszyła, ale nie rozpędziła się od razu. Choć The Dons grali w Sunday League z kompletnymi amatorami, tak w pierwszym sezonie nie zdołali wywalczyć awansu.
Kibicom to jednak nie przeszkadzało: pierwszy raz od lat można było się skupić tylko na boisku, a nie na walce z działaczami. Ponad dziesięć lat gry na cudzych arenach, ciągłego słuchania o fuzjach, bankructwie, Wimbledon Dublin, Wimbledon Luton i innych wynalazkach, aż wreszcie koniec. Los ich klubu jest tylko w ich rękach i nic złego nie może się stać. Spadek z przepaści zadziałał oczyszczająco.
Na dziewiątą ligę chodziło kilka tysięcy kibiców. W tym samym czasie na mecz Wimbledonu Winkelmana z Rotherhamem w Championship przyszło 849 widzów. Fani The Wombles nie byli osamotnieni w bojkocie: kibice innych drużyn potrafili sprawić, że Tottenham czy Chelsea rezygnowały ze sparingów z Milton Keyes Dons. Gdy Wimbledon Winkelmana spadał z ligi przegrywając wszystko jak leci, AFC Wimbledon zanotował 22 miesiące bez porażki, bijąc rekord Anglii.
Późniejsze awanse nie przychodziły już tak łatwo, na trzy lata utknęli w Isthmian League Premier Division, ale wreszcie przyszedł upragniony dzień. Finisz sezonu 2010-11, finał play-off. Rywalem Luton, który jeszcze niedawno chciał The Dons kupić dla licencji, a później wchłonąć poprzez fuzję. Na City of Manchester Stadium rozstrzygnęły karne: 4:3, Wimbledon po jedenastu latach wrócili do grona zawodowców, do Football League.
W League Two żarty się skończyły. Pieniądze od Sports Interactive robić różnicę niższych ligach, ale w League Two były standardem. Inni mieli większe możliwości i przez cztery lata Wimbledon bronił się przed spadkiem – czasem rozpaczliwie, jak choćby w sezonie 12-13, gdzie uratował się w ostatniej kolejce. To był trud, znój, pot i łzy, a wszystko w czwartoligowej szarzyźnie.
Ale trafiały się chwile wielkiej radości. Choćby satysfakcjonujące zwycięstwo z MK Dons w League Cup. Powrotem do przeszłości był rajd w FA Cup, kiedy w ostateczności na Kingsmeadow przyjechał Liverpool, a dwie bramki strzelił Gerrard – najlepszy dowód, że Wimbledon wraca do poważnej piłki.
W zeszłym sezonie niby wciąż mieli walczyć o utrzymanie, a tymczasem banda dowodzona przez Neila Ardleya zaskoczyła, dostała się do play-off z ostatniego możliwego miejsca, a potem wygrała na Wembley przed ponad pięćdziesięcioma tysiącami widzów.
Szaleństwo. Awans stał się faktem, a w League One czekało spadające z Championship MK Dons. Po czternastu latach obie drużyny znalazły się na jednym poziomie rozgrywkowym.
***
Wygraliśmy. To tak proste. Wygraliśmy. Sama nasza obecność na stadionie, który na zwłokach Wimbledonu zbudował supermarket, przypomina całemu światu piłki, że wygraliśmy. Nie zgodziliśmy się na śmierć.
***
Otrzymali miejsce w Championship na talerzu, dostali nowiutki stadion i mieli nad nami osiem lig przewagi. Teraz jesteśmy w jednej lidze i oglądają nasze tyły. To musi być dla nich wyjątkowo upokarzające. To, że dogoniliśmy ich tak szybko, pokazuje co można zrobić, gdy klub łączy ludzi i angażuje miejscową społeczność”.
Mecz dziś – 10 grudnia – o 14. MK Dons gra fatalnie, Wimbledon kręci się wokół miejsc barażowych.
***
We are MK, Dons FC
No one likes us, no one likes us
No one likes us, we don’t care
***
“Kiedy AFC Wimbledon wystartował, życzyłem im sukcesu. Ale teraz muszę przyznać, po usłyszeniu tylu kłamstw i półprawd na temat MK Dons, moja sympatia zanikła. Zadziwia mnie, że nie mogą się pogodzić. Pomyśl: przenosiny do Milton Keynes powiodły się, im też się wiedzie. Wszyscy powinni się cieszyć. Ale oni nie chcą tego tak widzieć”.
***
MK Dons w pierwszych latach działania był pośmiewiskiem skazywanym na klęskę. Sezon 07-08 to już czwarta liga – jeszcze jeden spadek i wylatują z Football League. Ale w tym właśnie roku otwarto MK Stadium. Trzydziestotysięcznik, imponującą arenę, która była zgłoszona jako jeden ze stadionów na ew. angielski mundial w 2018.
Nie zapełnia się nigdy, jest nazywana “białym słoniem”, ale Winkelman chyba zaczął znać się na piłce, bo podejmował słuszne decyzje: pod dowództwem Paula Ince’a klub stanął na nogi, uciekł spod topora, wrócił do League One. Winkelman nie miał obaw przed powierzeniem trenerskiego stołka dwudziestodziewięcioletniemu Karlowi Robinsonowi, który pewną ręką rządzi w Milton Keynes po dziś dzień. Wielkim dniem było ogranie Man Utd 4:0 w Pucharze Ligi, jeszcze większym awans do Championship – dowód tego, że klub nie tylko utrzymał się na powierzchni, ale wzrasta (przynajmniej tak się zdawało, dopóki od razu nie spadli).
W Milton Keynes znakomicie pracuje się z młodzieżą, to tu wychował się Delle Alli, sprzedany za pięć milionów funtów do Tottenhamu. W tym roku Robinson dał z Newport szansę trzynastu wychowankom.
***
Łatwo jest przedstawiać historię AFC Wimbledon i MK Dons w czarno-białych barwach. Ci są źli, ci są dobrzy, ci są złodziejami, ci zostali okradzeni. Cała sprawa toczy się wokół jednej fundamentalnej prawdy o futbolu: klub piłkarski to znacznie więcej, niż paru gości wybiegających na boisko. Klub piłkarski może jednoczyć społeczność, nadawać jej tożsamość, stanowić dla niej wielką wartość.
Miasto Milton Keynes nie powstało w naturalny sposób – było rządowym pomysłem i zaczęło istnieć w 1967. To – w porównaniu z całą resztą angielskich miast – sztuczny, kontrowersyjny twór, pozbawiony wielkiej historii. To obiekt bezrefleksyjnych żartów, jakich w Polsce pada ofiarą choćby Radom czy Sosnowiec – jedziesz do Milton Keynes, wysiadasz na stacji i nie możesz znaleźć Milton Keynes. Guardian napisał o MK: miasto w poszukiwaniu duszy. W przewrotny sposób to właśnie MK Dons ma papiery by nią być. Oto ci nielubiani, którzy powstali w sposób, który wkurza całą Anglię. Tak, to właśnie my, tak o nas mówią, wszyscy w mieście wiemy jakie to uczucie!
MK Dons idzie ramię w ramię z AFC Wimbledonem jeśli chodzi o standardy pracy na rzecz lokalnej społeczności. Takie czternaście drużyn dla osób z niepełnosprawnością umysłową: mała rzecz, niewielki koszt, a dla tych ludzi to znaczy bardzo wiele. Jest mnóstwo akcji skierowanych dla dzieciaków, od pomocy w edukacji, przez aktywizację w sporcie. MK Dons już w 2012 dostało nagrodę od Football League za tego typu działania. Od dawna nie są w Milton Keynes ciałem obcym, a raczej zachowują się jak gospodarz, który chce zadbać o mieszkańców tak, jak umie. Być może robią tak dlatego, że zarzucano im brak korzeni – dziś na pewno puścili je głęboko i dbają, by rosły.
Kibice innych klubów pogodzili się z MK Dons – od 2007 są w oficjalnych strukturach kibicowskich Anglii. Owszem, musieli zrzec się wszelkich roszczeń wobec historii Wimbledonu, ale to samo zdążył zrobić już sam klub. Kibice AFC nigdy nie wybaczą, ale prawda jest taka, że dziś Dons zwyczajnie robią sporo dobrego i pełnią istotną społecznie funkcję w swoim mieście.
AFC Wimbledon też kładzie naciska na społeczne inicjatywy: aktywizacja dzieciaków poprzez sport, próba zaszczepienia im pozytywnych zasad moralnych. O wszechstronności działania Wimbledonu niech powie fakt, że organizowali nawet darmowe kursy z matematyki. W 2012 zostali pierwszym klubem odznaczonym nagrodą Prime Minister’s Big Society Award – przyznał ją osobiście David Cameron.
***
W pokrętny sposób wszystko ułożyło się najlepiej, jak mogło. Prawda jest taka, że czternaście lat temu The Dons byli w trudnym momencie nie tylko finansowym, ale tożsamościowym. Szalony Gang był melodią przeszłości, Wimbledon z wolna stawał się nijaki. Dzisiaj? Władzę sprawują kibice, a więc sami pasjonaci. AFC jest sztandarowym przykładem klubu-feniksa, który podniósł się z popiołów. Są inspiracją, a każdy ich sukces odtrąbiony jest na całym świecie nie jako triumf piłkarski, ale triumf niezłomności i silnej woli. Dlatego Hollywood planuje o nich film, bo to historia lepsza od Szalonego Gangu – jest bardziej uniwersalna, może przemówić do każdego. To nowy charakter Wimbledonu i jest bardziej perspektywiczny niż najefektowniejszy wślizg Vinniego Jonesa.
Fani The Dons brnęli latami przez piekło. Ich klub grał na wygnaniu, na arenie wroga, któremu musiał płacić czynsz. Groziło im wypędzenie do Dublina, Luton, groziły fuzje. W końcu zdarzyło się najgorsze, a wkrótce zamiast w finale FA Cup trzeba było grać w dziewiątej lidze. Czy byli swego czasu hiobami angielskiej piłki? Tak, ale dzisiaj to wszystko los zwraca, bo o ile bardziej smakuje każdy sukces, gdy wiesz z jakiego bagna musiałeś się wygrzebać.
I niech jeszcze wrócą na Plough Lane. Do swojej dzielnicy, by mieli własny dom. Jak to osiągną, wszystko jest możliwe, Premier League również.
Show Me the Way to Plough Lane
I’m tired and I want to go home.
I had a football ground 20 years ago.
And I want one of my own.
Jak temu nie kibicować? Przecież to nie przyśpiewka, a pieprzony wyciskacz łez.
Leszek Milewski