Po przejęciu klubu przez singapurskiego miliardera, Petera Lima, w Walencji mieli nadzieję na to, że zespół wreszcie pewnym krokiem zacznie zmierzać w kierunku ponownego nawiązania walki o najwyższe cele. Że nowy inwestor będzie stanowił bodziec podobny, jak w przypadku kilku innych drużyn, które po zmianie właściciela konsekwentnie budowały swoją pozycję na Starym Kontynencie.
Marazm, zamiast zanikać, zaczął jednak w zastraszającym tempie postępować. Obecnie Valencia nie tyle sięgnęła dna, co za chwilę może zacząć pukać w nie od spodu. Jak się bowiem okazało, na przywrócenie dawnego błysku „Los Ches” zależało chyba wszystkim oprócz samego Lima i jego najbliższych współpracowników. A tak to przynajmniej wygląda, patrząc z boku na całokształt posunięć zarządu.
Transfery? Najlepiej będzie posłużyć się w tym momencie fragmentem tekstu, który pojawił się u nas nieco ponad dwa miesiące temu:
„Biorąc pod uwagę dwa ostatnie letnie okienka transferowe, z VCF odeszli: Mustafi, André Gomes, Alcácer, Javi Fuego, Piatti, Feghouli, Otamendi i Guardado. Wszyscy mieli być twarzami nowej Valencii, a puszczano ich, gdy tylko pojawiła się okazja, żeby cokolwiek na nich zarobić. Na takie zawirowania w składzie można byłoby przymknąć oko w Rayo, Eibarze czy Granadzie, ale Nietoperze ponoć mierzą wyżej. Ciągłość projektu? Stabilizacja? Dla Valencii pojęcia abstrakcyjne prawie tak jak trzy punkty. Oczywiście, swoje zrobiło w tym wypadku FFP, ale nie byłoby problemu, gdyby nie wcześniejsze skupowanie szrotu od Jorge Mendesa za poronione kwoty”.
Słabe wyniki, mimo sprowadzenia przepłaconego cyrku objazdowego Mendesa oraz późniejszej wyprzedaży całego kręgosłupa zespołu, przez długi czas i tak tłumaczono jednak głównie zatrudnianiem w roli szkoleniowców trenerskich nieudaczników i żółtodziobów. Po zwolnieniu w niefajnej atmosferze Nuno Espirito Santo zespół objął najpierw Gary Neville, a następnie Paco Ayesterana.
Po kolejnych tego typu nieudanych eksperymentach Lim – zdawać by się mogło – rzeczywiście poszedł po rozum do głowy i w końcu postanowił zakontraktować szkoleniowca o głośnym nazwisku oraz sprawdzonym warsztacie – w październiku na Mestalla pojawił się Cesare Prandelli. Włoch miał stanowić dla kibiców ostatnią nadzieję na wygrzebanie ekipy z Walencji z permanentnego kryzysu i stopniowe przywracanie klubu na należne mu miejsce. Jak na razie jednak i on odbija się od ściany.
Choć w debiucie udało mu się zwyciężyć 2:1 ze Sportingiem Gijón, później nie zdołał już poprowadzić Nietoperzy do ani jednego zwycięstwa – trzy razy przegrywał i trzy razy remisował. Stan na dziś? 17. pozycja w tabeli i tyle samo punktów, co zajmujący najwyższe miejsce w strefie spadkowej wspomniany przed chwilą Sporting.
Dziś Prandelli w końcu nie wytrzymał i na konferencji prasowej poprzedzającej wyjazdowe spotkanie z Realem Sociedad postanowił w bezkompromisowy sposób podzielić się wrażeniami po dwóch miesiącach pobytu na Mestalla. Włoch nie pozostawił suchej nitki na swoich zawodnikach.
„Zanim przejdziemy do pytań, pozwolę sobie na małe przemówienie. Dziś po raz pierwszy jestem bardzo zdenerwowany. Bardzo. Po raz pierwszy jestem głęboko rozczarowany, ponieważ od dwóch miesięcy poświęcam się z dumą mojej pracy i chcę pomagać tej drużynie rosnąć. Chciałbym jutro zobaczyć drużynę z charakterem, skorą do poświęceń dla tej koszulki. Zanim zaczniemy mówić o zimowym okienku, chciałbym wiedzieć, kto w ogóle chce w tej drużynie zostać. Kto nie chce – wyjazd! Kto nie ma charakteru, temperamentu i osobowości, kto nie czuje miłości do tego klubu – wyjazd! Zdaję sobie sprawę, że to poważne oskarżenia z mojej strony, ale to samo powiedziałem już także moim zawodnikom. Problemem nie jest 4-4-2 czy 4-3-3-. To nie kwestia taktyki, ani tego, kto gra, a kto nie. To problem związany z brakiem nastawienia, powagi i profesjonalizmu. To nie jest także kwestia dwóch ostatnich miesięcy, lecz dwóch lat. Chyba nikt nie powinien mieć pytań, prawda? W takim razie dziękuję” – powiedział były selekcjoner reprezentacji Włoch, po czym opuścił salę konferencyjną.
W wielu przypadkach można by stwierdzić, że obarczenie przez trenera winą za niepowodzenia zawodników to brak klasy czy szukanie tanich wymówek. Mimo wszystko trudno nie ulec wrażeniu, że w tej konkretnej sytuacji Prandelli po prostu powiedział to, czego nie mieli odwagi powiedzieć jego poprzednicy. Jeśli bowiem czterech kolejnych trenerów nie jest w stanie wykrzesać z wciąż wartej przecież setki milionów euro drużyny czegoś więcej niż środek tabeli, to chyba rzeczywiście istnieją solidne podstawy ku temu, by stwierdzić, że wina być może naprawdę nie leży wyłącznie po stronie szkoleniowca.
Nie, w żadnym razie nie będziemy się upierać, że Gary Neville czy Pako Ayesteran byli niezrozumianymi wizjonerami futbolu, którym nie dano pracować, bo zabrzmiałoby to mimo wszystko dość groteskowo. Tak czy owak, siłą rzeczy coraz wyraźniej widać, że obecne położenie Valencii to raczej nie tylko kwestia zatrudniania niewłaściwych trenerów, lecz wypadkowa kompletnego braku wyczucia w zarządzaniu klubem i budowaniu zespołu przez ludzi z góry. Valencia bardziej niż drużynę mogącą bić się o jakiekolwiek ambitne cele, przypomina bowiem aktualnie zlepek przepłaconych najemników czekających jedynie na comiesięczne przelewy lub – przy odrobinie szczęścia – transfery do lepszych klubów. Zlepek, któremu przemówienie do rozsądku graniczy z cudem.
Konflikt kibiców z właścicielem i jego świtą przeciąga się już od wielu miesięcy. Do głośnego zaognienia sporu doszło niecałe trzy tygodnie temu, gdy Nietoperze zremisowały u siebie z beznadziejną w tym sezonie Granadą. Fani po raz kolejny postanowili wówczas wyrazić swoje – eufemistycznie rzecz ujmując – niezadowolenie, podnosząc hasła przeciwko Limowi. Po tamtych zajściach do akcji wkroczyć postanowiła więc córka właściciela Valencii. „Chcecie, żebyśmy odeszli, ale prawda jest taka, że klub wciąż jest nasz, więc… tak, pogódźcie się z tym i tyle”, brzmiała treść podpisu pod jednym ze zdjęć na jej Instagramie (wpis został później usunięty).
Piłkarzom nie zależy, włodarze udają, że nic się nie dzieje, kibice nieustannie wyładowują swoje frustracje, a błędne koło w międzyczasie zatacza coraz szersze kręgi. Najgorsza w całej tej sytuacji wydaje się bezrefleksyjność, która z każdym dniem coraz bardziej oddala Valencię od znalezienia rozwiązania problemu. Szkoda, bo zawsze przykro patrzeć, jak zasłużona w światowej piłce marka przez ludzką głupotę pogrąża się w bagnie.