27 lat. Wiek, w którym – przynajmniej z założenia – wielu zawodników, nawet tych o ugruntowanej już pozycji w futbolu, dopiero wchodzi na swój najwyższy poziom. Wiek, w którym to, co najlepsze, niejednokrotnie ma dopiero nadejść. Pełnia formy fizycznej, kilka lat występów przed sobą, perspektywy na odgrywanie ważnej roli w zdobywaniu trofeów/odnoszeniu zwycięstw… Żyć nie umierać. Tak czy inaczej z różnych powodów zawsze znajdzie się jakiś wyjątek niewpisujący się w ten idylliczny stereotyp piłkarza w kwiecie wieku. Wczoraj karierę w wieku właśnie 27 lat zakończył bowiem stoper Borussii Moenchengladbach, Alvaro Dominguez.
Choć Hiszpan od dłuższego czasu zmagał się z problemami zdrowotnymi (konkretniej – plecami), a ostatnie spotkanie rozegrał w listopadzie zeszłego roku, wieść o zawieszeniu przez niego butów na kołku była mimo wszystko dość zaskakująca. Bo nawet jeśli o Dominguezie nie da się za bardzo powiedzieć, by kiedykolwiek ocierał się o światowy top, to jednak wciąż chodzi o gościa, który przez kilka lat regularnie grywał w Atletico (zdobył z nim dwie Ligi Europy), zaliczył kilkadziesiąt meczów w Bundeslidze, a nawet dwukrotnie wystąpił w reprezentacji Hiszpanii.
“Zwracam się przede wszystkim do fanów Borussii i Atlético, którzy zawsze darzyli mnie szczerym uczuciem. W ciągu ostatnich lat grałem pomimo fatalnego stanu fizycznego. Czułem obowiązek dalszej gry, przez co w konsekwencji musiałem potem poddawać się operacjom, a skutki tego odczuwam do teraz. Dziś muszę się z wami pożegnać, a także porzucić sport, który tak kocham. Nikt nie chciałby w wieku 27 lat zostać inwalidą, a taki byłby efekt, gdybym nie zakończył kariery”, powiedział Dominguez na filmiku opublikowanym na swoim Twitterze.
Smutna historia młodego piłkarza, który przegrał walkę z własnym zdrowiem? Bez cienia wątpliwości. Zawsze przecież szkoda – nie tylko w futbolu – gdy ktoś musi rezygnować ze spełnienia marzeń z niezależnych od siebie przyczyn. Tym bardziej, że w akurat w przypadku Domingueza – jak już wspomnieliśmy – mówimy o facecie, który jakieś papiery na zrobienie dość solidnej kariery miał.
Cała sprawa ma jednak także i drugie, o wiele bardziej mroczne, dno. Po ogłoszeniu zakończenia kariery Dominguez zamiast organizowania podlanych hektolitrami łez konferencji prasowych postanowił bowiem natychmiast wyjść do mediów i bez szczypania się w język przedstawić kulisty swojej decyzji. A raczej wyżalić się i nie pozostawić suchej nitki na włodarzach Borussii Moenchengladbach. Niektóre z fragmentów wywiadu, który opublikowała dziś madrycka MARCA są – co tu dużo gadać – naprawdę mocne. Zobaczcie zresztą sami.
“Klubowi brakowało ludzkiego podejścia. Nawet mi nie płacili, bo według niemieckiego prawa, gdy zawodnik jest kontuzjowany dłużej niż przez sześć tygodni, dostaje jedynie 20 procent pensji. Nie starczyło to nawet na pokrycie kosztów konsultacji z lekarzami. Ostatecznie zgodzili się zapłacić 30 procent kwoty leczenia. Mieli do tego prawo, więc nie mogłem nic zrobić. Miałem wrażenie, że kiedy tylko mogłem, zawsze pomagałem drużynie, gdy najbardziej tego potrzebowała, a w zamian zostałem opuszczony, gdy w domu umierałem z bólu”, wyznał bez ogródek hiszpańskiemu dziennikowi.
“Od roku Borussia kompletnie się mną nie interesowała. Chciałem z tym do was wyjść wiele razy, ale koniec końców zawsze starałem się być silny. Nie za bardzo też wiedziałem, jak miałbym o tym wszystkim opowiedzieć, ponieważ cała ta sytuacja wydawała mi się surrealistyczna. W Niemczech potraktowano mnie nieludzko. Nikt się mną nie martwił, nikt nie chciał nawet opłacić lekarzy. Chcę tylko przestać odczuwać ból i wiem, że uda mi się to osiągnąć. Kiedy pozbędę się bólu, będę najszczęśliwszym gościem na świecie. Tak czy inaczej, nikt nie zasługuje na podobne traktowanie”, dodał.
Dominguez przedstawił też, jak z jego perspektywy wyglądało podejście Borussii Moenchengladbach do poważnych problemów zdrowotnych zawodnika.
“Przeżywałem koszmar. Byłem piłkarzem wiodącym żywot inwalidy. Kiedy spotkałem się z moim lekarzem, po analizie wyników badań, powiedział, że to jest do natychmiastowej operacji. W klubie poprosili mnie jednak o spotkanie. Zobaczyłem się więc z dyrektorem sportowym, trenerem, klubowym lekarzem i wiceprezesem. Wytłumaczyłem, że mam bardzo poważne problemy ze zdrowiem i że jeśli dalej będę grał, mogę zostać sparaliżowany. Miałem trzy przepukliny lędźwiowe. Poproszono mnie jednak, żebym przełożył operację, oszczędzał się i zostawił to na przerwę świąteczną. Nie zrobiłem tego, ponieważ nie byłem już nawet w stanie chodzić”, dodał.
Hiszpański obrońca dzisiejszej nocy był także gościem audycji “El Larguero” radia Cadena COPE, gdzie jego wypowiedzi również miały niewiele wspólnego z szeroko pojętą dyplomacją.
“To przykład maltretowania. Opuszczenia, przez które wiele wycierpiałem. Byłem zmuszany do gry, a mój stan stale się pogarszał. Miałem już zalążki głębokiej depresji. Miesiąc temu rozmawiałem z dyrektorem sportowym. Przekazałem mu, że jeśli nie ma mi nic więcej do powiedzenia, ograniczę się do przekazania wiadomości o zakończeniu kariery. Do tej pory nikt z klubu do mnie nie zadzwonił. Futbol jest dla mnie zamkniętym rozdziałem. Teraz moim głównym celem jest żyć bez bólu”, wyznał.
Bezkompromisowe wypowiedzi Domingueza wywołały rzecz jasna w Hiszpanii spore poruszenie. Trudno zresztą się temu przesadnie dziwić. Nie przypominamy sobie bowiem, by w ostatnim czasie ktokolwiek w aż tak ostry sposób atakował swojego byłego pracodawcę. Tym bardziej, że wieszanie butów na kołku od zawsze bardziej kojarzyło nam się z kierowanymi we wszystkie strony podziękowaniami i łzami wzruszenia na organizowanych przez klub pożegnaniach czy konferencjach prasowych.
Nie nam rozsądzać, czy Dominguez postąpił słusznie, dzień po zakończeniu kariery na gorąco ostrzeliwując swój były klub i publicznie piorąc wszelkie brudy. Tak czy inaczej, jego słowa mają prawo wywoływać nie mniejsze poruszenie niż sama decyzja o porzuceniu futbolu. Jeśli jednak mamy być szczerzy, mamy dziwne przeczucie, że udzielone przez Hiszpana wywiady będą stanowiły jedynie początek zapasów w kisielu między byłym już piłkarzem i Borussią. Nie potrafimy sobie bowiem wyobrazić, by Niemcy w żaden sposób nie odnieśli się do całej sprawy.