Czy ktoś spodziewał się, że Legia w jednym meczu z Realem strzeli trzy gole, a gdy pojedzie do Dortmundu to strzeli cztery? I pytanie trudniejsze: czy ktoś spodziewał się, że Legia w tym samym czasie straci łącznie jedenaście bramek? Innymi słowy – kto widział ostatnie 180 minut mistrza Polski w Lidze Mistrzów, ten oglądał jak piłka wpadała do siatki 18-krotnie. Jeśli uważaliście, że spotkanie z Realem było rozgrywane w nieco rodzinnej, wyluzowanej atmosferze, to… Yyy… Hmm… Naprawdę nie wiemy, co napisać teraz. Nie wiemy, czy to był futbol, czy paintball.
Jedyne sensowne pytanie, jakie nam się nasuwa: co się tam dziś, kurwa, działo?! I mamy szczerą nadzieję, że ktoś w strefie mix-zone zada je piłkarzom.
Jedna z najwyższych porażek w historii Ligi Mistrzów i najwyższa przegrana polskiego klubu w pucharach – to był pierwszy mecz z Borussią. Jedna z największych niespodzianek w fazie grupowej i imponująca wymiana ciosów zakończona remisem 3:3 – to był mecz z Realem. Kompromitacja kibiców, która doprowadziła do pustych trybun przy Łazienkowskiej – również odhaczone. A dziś? Do skrótowej historii powrotu polskiego klubu do Champions League po 20 latach trzeba dopisać: najbardziej popieprzone starcie w dziejach. I rzeczywiście, wynik 8:4 to nowość, dwanaście bramek w jednym meczu nie padło nigdy wcześniej.
Otwarcie meczu Legia miała jednak obiecujące – długie zagranie od Czerwińskiego, wygrany pojedynek Odjidji-Ofoe i uderzenie Prijovicia zewnętrzną częścią stopy. Mieli podopieczni trenera Magiery zacząć odważnie? No więc zaczęli. Ale jednocześnie trochę się w tym szaleństwie zapomnieli. Jeszcze w 17. minucie prowadzili, w 20. – byli już po trzech zadanych ciosach. A chwilę po tym, jak minęło pół godziny gry, Reus… trafił na 5:2. To pięć najszybciej zdobytych bramek przez jedną drużynę w Lidze Mistrzów.
I to drużynę, która tak naprawdę stanowi drugi garnitur wicemistrza Niemiec. Rode, Ginter, Passlack, Pulisic, Kagawa czy Sahin to nie są najważniejsi goście w układance Thomasa Tuchela. Reus właśnie wracał po urazie, Dembele miał okazję się wykazać, zwłaszcza że na ławce usiadł Aubameyang, a Weidenfeller zastąpił kontuzjowanego Burkiego.
W Legii też zaszły istotne roszady. Po pierwsze, wyszedł od początku Prijović, który dwukrotnie wpisał się na listę strzelców (pierwszego gola nie powstydziłby się Ronaldinho!). Po drugie, brakowało Hlouska, co wiązało się z koniecznością wrzucenia na lewą obronę Rzeźniczaka i umiejscowieniem Czerwińskiego u boku Pazdana, innymi słowy: rozwaliło grę obronną. Po trzecie, szansę w bramce otrzymał Cierzniak. I puścił łącznie osiem goli, choć przed jakimiś dwoma kolegów uratował. Sam zawalił jednak trzy: fatalnie piąstkował prosto w Sahina i przy jego pomocy wbił piłkę do siatki, mógł lepiej zachować się przy strzale Dembele, w końcu też puścił strzał pomiędzy nogami (nieznacznie tłumaczy go wcześniejszy rykoszet).
Ten pierwszy i drugi błąd bramkarza Legii miały niemałe znaczenie. Legia po objęciu prowadzenia w Dortmundzie musiała przetrzymać ataki rywali – z pierwszym sobie nie poradziła, z drugim też nie, a do trzeciego właśnie doprowadziła sama. Chwilę później Prijović zdobył gola kontaktowego, trafił również w poprzeczkę, na co trafieniem na 4:2 odpowiedział Dembele. Być może kontakt dałoby się utrzymać trochę dłużej.
To spotkanie, powiedzmy sobie szczerze, nie miało już po przerwie większego sensu. Hobby-futbol, już bez żadnych konkretnych założeń, organizacji gry i dyscypliny taktycznej. Uznajmy, że Borussia przeszła w pewnym momencie na trening strzelecki, ale wydawało się, że Legia zapowiadany fajny futbol spróbuje ugrać koncentracją, determinacją i właśnie czymś, czego braknie gwiazdom z Bundesligi. Tymczasem straciła łącznie osiem bramek, a wprowadzony z ławki Aubameyang obił jeszcze słupek…
– Nie ma co analizować po tym meczu. Dogłębniejsza analiza mogłaby źle wpłynąć na psychikę piłkarzy Legii – stwierdził dziś Jacek Zieliński. Niestety, na grę obronną patrzeć się nie dało…
Zresztą, potwierdzają to wszystko liczby: najwięcej bramek w fazie grupowej Ligi Mistrzów straciło przed dwoma laty BATE Borysow. Legia ten wynik właśnie wyrównała, też dała sobie strzelić 24 gole. Został jej jednak jeszcze jeden mecz, ze Sportingiem Lizbona. I paradoksalnie wciąż może awansować do Ligi Europy.
Fot. FotoPyk