cHaoSV – na takie określenie natknąłem się w ubiegły weekend gdzieś w internecie i pokuszę się o stwierdzenie, że nie ma lepszej definicji tego, co obecnie dzieje się w Hamburgu. W ostatnich latach wielokrotnie bywało fatalnie – klub krokiem pijaka przechadzał się nad przepaścią, parę razy już osuwał się na skarpie, ale zawsze jakimś cudem wygrzebywał się z opresji. Teraz jednak ratunku może już nie być – objazdowy cyrk jest na prostej drodze do tego, by zaliczyć swój pierwszy spadek z ligi w historii.
Dwa lata temu walczyli w barażach. Rok temu również, choć była to walka wyjątkowa nierówna – gola na wagę dogrywki w meczu rewanżowym, a co za tym idzie, przedłużenie nadziei na utrzymanie, zdobyć udało się bowiem dopiero w 90. minucie. Nieco spokojniejszy był natomiast maj tego roku, bo pięć punktów przewagi nad miejscem barażowym dawało względny luz w okresie, gdy inni łapali się brzytwy.
I za każdym razem scenariusz ten sam – latem puste słowa, zbędna paplanina, że teraz już nie wolno doprowadzić do takiej sytuacji, że czas wziąć się w garść, że HSV na taki los nie zasługuje. I oczywiście permanentne deja vu, bo klub z północy żadnych argumentów za pozostaniem w Bundeslidze nie daje. Dziesięć meczów, dwa remisy, osiem porażek – rany, przecież takiego bilansu nie miałaby chyba nawet reprezentacja artystów polskich, a co dopiero klub, który latem zostawił na rynku transferowym, uwaga, złapcie się poręczy, ponad 32 miliony euro…
Prosto byłoby napisać, że problem w Hamburgu jest to, to i to, ale sęk w tym, że do stworzenia takiej listy potrzeba sporo czasu. Najogólniej mówiąc – HSV to w tym momencie synonim niekompetencji ludzi, którzy nim rządzą. Niezwykle zamożny inwestor, pan Klaus-Michael Kühne, może i zna się na zarabianiu pieniędzy, ale o piłce pojęcie ma znikome. Żyje w trochę alternatywnym świecie, świecie Football Managera, gdzie gorszą dyspozycję zespołu zatuszować można przelewami za kolejne karty zawodnicze, a jedynym winnym tego, że nie idzie jest trener, którego należy zwolnić.
W sukurs Kuehnemu idzie zresztą Dietmar Beiersdorf, który jako dyrektor uwielbia wyliczanki i osądy, ale niestety brak w nim choć cienia samokrytyki – z osiągnięć i porażek rozlicza wszystkich dookoła, a sam wesoło tańczy na polu minowym raz po raz wdeptując w kolejne. Teraz na przykład szuka menedżera z prawdziwego zdarzenia, ale poszukiwania te przypominają trochę grę w statki. A4! Pudło… B2! Pudło… G5! Też nic… Krąg potencjalnych kandydatów w ekspresowym tempie zawęża się z dnia na dzień i jak tak dalej pójdzie, to lista ukróci się do zera.
W tym wszystkim szkoda trochę Markusa Gisdola – człowieka, który przejął HSV po zwolnionym Bruno Labbadii, a który pokazał swego czasu w Hoffenheim, że pojęcie o piłce ma. I chyba dopiero po zaakceptowaniu oferty uświadomił sobie w jak śmierdzące gówno wdepnął.
Zresztą…
Tylko 1. FC Saarbrücken w sezonie 63/64 miało po 10 kolejkach mniej punktów na koncie niż obecnie HSV.
— Tomasz Urban (@tom_ur) 5 listopada 2016
***
We wcale nie lepszej sytuacji od hamburczyków jest Ingolstadt, który bilans punktowy ma identyczny, ale nieco sensowniej wygląda ich bilans bramkowy (jeśli oczywiście można tak powiedzieć o stosunku goli 7:21). Władze klubu zareagowały szybko, bo robotę stracił szkoleniowiec Markus Kauczinski, ale czy ty pomoże? Szczerze wątpię.
Pozycja, jaką ekipa z Bawarii zajęła w poprzednim sezonie, nieco rozmywa rzeczywisty potencjał zespołu. Ingolstadt w gruncie rzeczy jest kadrowo nie tyle nawet przeciętne, co niezwykle biedne, a wynik sprzed roku to zasługa głównie Ralpha Hasenhüttla, trenerskiego objawienia, które teraz furorę robi w Lipsku. Aktualnie ciężko znaleźć jakiekolwiek pozytywy, które mogłyby przemawiać za tym, że „Schanzer” w lidze się utrzymają. Póki co, zamiast walki o ligowy byt, toczą korespondencyjny festiwal żenady z kolegami z Hamburga.
***
A skoro już rozpędziłem się w temacie drużyn, które tabelę zamykają, to kilka słów można jeszcze poświęcić Werderowi Brema. Alexander Nouri jako trener tymczasowy wyglądał na początku fajnie. Żywiołowy, ekspresyjny, taki dobry duch, który przy linii napędza zawodników. Nic dziwnego, że efekt nowej miotły zadziałał szybko, a piłkarze odżyli, gdy w końcu mieli za sobą faceta nakręcającego się razem z nimi, a nie chłodnego, przesadnie opanowanego i wiecznie wystudzonego Skripnika.
Chwilowy efekt szybko jednak przestał działać, a Werder zaczął być tym samym Werderem, który rozpoczął sezon. W Gelsenkirchen bremeńczycy przegrali po raz trzeci z rzędu (i po raz trzeci z rzędu w stosunku 1:3), a pozycja Nouriego osłabiła się jeszcze bardziej. Jeśli ktoś będzie miał ekipę z północy dźwignąć, to czas będzie chyba rozejrzeć się na rynku i poszukać doświadczonego faceta z warsztatem. Tymczasowe rozwiązanie sprawdzało się przez tydzień, dwa, a na tę chwilę brak miejsca w strefie spadkowej Werder zawdzięczać może tylko i wyłącznie słabości rywali.
Marcin Borzęcki