Hasło mówiące o tym, że puchary rządzą się swoimi prawami z jednej strony traktowane jest już jako wyświechtany frazes, ale z drugiej jest w nim przecież sporo prawdy. Chyba żadne inne rozgrywki nie budzą bowiem wśród drużyn tak ambiwalentnych uczuć – niektórzy kompletnie je lekceważą, skupiając się na rywalizacji ligowej, a inni traktują jako przepustkę do, kto wie, być może nawet osiągnięcia historycznych sukcesów. A o tym, że czasem warto się postarać i mocno postawić na te kilka spotkań w perspektywie całego sezonu, udowodniły ponad trzy dekady temu rezerwy Realu Madryt.
Rezerwy. Popularna „dwójka”. Zaplecze pierwszej drużyny. Rzadko kiedy jest to zespół, który stanowi rzeczywiście istotny element w działaniu klubu. Raczej jest to swego rodzaju składowisko odpadów – grają tam ci, którzy nie łapią się wyżej, a od święta swoje występy notują również powracający po kontuzji zawodnicy „jedynki”. Wpadają na mecz, dwa, łapię trochę rytmu meczowego, wprowadzają się po okresie rekonwalescencji mierząc się z gośćmi grającymi na co dzień kilka klas niżej, po czym wracają do poważnego futbolu.
Rzecz jasna każdy z zespołów rezerwowych przyporządkowany jest do jakiejś ligi, a tylko od czasu do czasu ma szansę na to, by spróbować się na tle silniejszego przeciwnika. Rokrocznie przychodzi bowiem losowanie par krajowego pucharu i wśród malutkich, niewiele znaczących drużyn marzenie jest zazwyczaj identyczne – trafić kogoś z pierwszego szczebla. Dla tych, którzy na co dzień kopią się w czwartej czy piątej lidze wylosowanie poważnego przeciwnika jest nie tylko okazją do gry na jednym placu z facetami, których oglądać można tylko w telewizji, ale już przed meczem rozliczone może być też jako spory sukces marketingowo-finansowo – marka rywala przyciąga na trybuny publikę, a pokusa strzelenia choćby jednego gola renomowanemu przeciwnikowi sprawia, że gra się nie na sto, nie na dwieście, ale na co najmniej trzysta procent możliwości.
Sezon 1979/1980 w hiszpańskim Copa del Rey był pod pewnym względem kompletnie zwariowany. Z jednej strony dzielnie aż do samego finału kroczył Real Madryt, co oczywiście żadnym zaskoczeniem nie było. „Królewscy” rąbnęli Logrones, potem uporali się z Betisem, w półfinale po dwóch remisach wyeliminowali Atletico, a w finale… No właśnie – w finale zmierzyli się z własnymi rezerwami. Real Madryt vs. Real Madryt Castilla. Mecz pierwszej drużyny z drugą. Mecz, który nie raz i nie dwa odbywał się w okolicznościach treningowych, nagle zyskał zupełnie inną rangę. Ceną za zwycięstwo miał być bowiem Puchar Hiszpanii.
Castilla swoje zmagania rozpoczęła z początkiem września konfrontacją z CF Extremadura. 4:1 na wyjeździe, 6:1 u siebie – dwumecz do zapomnienia. W drugiej rundzie wcale nie było trudniej – Alcorcon, który w przyszłości zdążył jeszcze kibicom Realu zajść za skórę, został gładko odprawiony 5:1. Wielu problemów nie sprawił też Racing Santander (3:1 w dwumeczu) i tym samym rezerwy Realu miały przepustkę do tego, by w Copa del Rey walczyć już po nowym roku.
Gdy 30 stycznia 1980 roku Hercules zgolił drugą drużynę „Królewskich” 4:1, wydawało się, że to by było na tyle, jeśli chodzi o przygodę Castilli z pucharem. Było fajnie, udało się wygrać kilka spotkań, ale przyszedł poważniejszy rywal i brutalnie sprowadził na ziemię. Fakt faktem oba zespoły czekał jeszcze mecz w Madrycie, ale umówmy się – ciężko mieć wiarę w powodzenie, gdy w pierwszej bitwie przyjmuje się cztery grzmoty.
Pierwsze zaskoczenie przyszło jednak jeszcze przed meczem – oto bowiem mecz drużyny rezerw, ekipy, która zebrała solidny oklep na wyjeździe, przyszło podziwiać dziewięć tysięcy kibiców Realu. Nieco chłodniejszy, zimowy wieczór, spotkanie już praktycznie o nic, a na trybunach spore grono fanatyków. Do 89. minuty było 2:0, więc Castilla, przy takim układzie, wylatywała za burtę. Wtedy jednak piłkę do siatki wpakował Ricardo Gallego, a że gole na wyjeździe nie liczyły się podwójnie, to tym samym udało się doprowadzić do dogrywki. Tuż przed upływem jej pierwszej części stołeczni wcisnęli jeszcze jednego gola i tym samym sensacja stała się faktem – rezerwy Realu dogramoliły się już do 1/16 Copa del Rey.
Na tym etapie swoją rywalizację zaczynała pierwsza drużyna „Królewskich”, a i samo grono drużyn obecnych jeszcze w rozgrywkach robiło wrażenie – między innymi Barcelona, Betis, Atletico, Celta Vigo czy Athletic Bilbao. W zasadzie to piłkarze Castilli mogli już zapomnieć o tym, że uda się wylosować kogoś potencjalnie będącego w zasięgu – pod uwagę brane były już tylko czołowe ekipy.
Losowanie sprawiło, że madrytczycy szykować mieli się do wyjazdu do Baskonii. Athletic, co miało się później okazać, wchodził wtedy powoli w jedną z najlepszych dekad w swojej historii – w latach 80. dwukrotnie upolował mistrzostwo kraju, raz sięgnął po Puchar Hiszpanii, raz też po Superpuchar.
Wchodził, ale zanim na dobre się rozpędził, musiał jeszcze przełknąć niezwykle gorzką pigułkę.
– To był dla nas zaszczyt zagrać z tak ambitną drużyną. Praktycznie sami młodzi ludzie, piłkarze, którzy – w większości – karierę mają dopiero przed sobą. Z takimi pasjonatami nie jest wstydem przegrać – mówili Baskowie po dwumeczu. No, to chyba już wiecie w jaki sposób zakończył się rewanż (w pierwszym spotkaniu padł bezbramkowy remis).
Los dalej nie oszczędzał Castilli i znów wysłał ją do Kraju Basków – tym razem jednak nie Bilbao, a San Sebastian. A jak San Sebastian, to i Real Sociedad, ówczesny wicelider ligi i w ogóle drużyna, która sezon 79/80 skończyła punkt za pierwszą drużyną Realu. Co więcej – pierwsza drużyna Realu, na dzisiejszym Anoeta, dopiero co zebrała łomot 0:4. Optymizm więc, jeśli jakikolwiek istniał, to tylko i wyłącznie niepoprawny.
Po skromnym 1:2 na wyjeździe, Bernabeu zapełniło się w trakcie rewanżu do ostatniego krzesełka. Castilla była na ustach wszystkich, a lokalna brać kibicowska wspierała ją wtedy tak mocno, jak i pierwszą drużynę. Zresztą – wyrazy wsparcia napływały też z innych regionów państwa, bo czarny koń Copa del Rey był wtedy sensacją o której mówiło się od zachodu aż po wschód.
Półfinał? A jakże – rywal znów z najwyższej półki. Sporting Gijon, czyli drużyna z trzeciego miejsca w tabeli. I choć momentami było dramatycznie, bo po godzinie dwumeczu Castilla przegrywała już 0:2 grając w dziesięciu, to ostatecznie demolka rywala na Bernabeu sprawiła, że historyczne starcie pierwszej drużyny z drugą, którego stawką był puchar kraju, miało stać się faktem.
4 czerwca 1980 roku. Santiago Bernabeu. 65 tysięcy kibiców na trybunach. Naprzeciwko siebie dwie doskonale znające się drużyny – wszak obie regularnie spotykały się w każdy czwartek mierząc się ze sobą w trakcie treningowych gierek.
Co innego jednak popołudniowe zajęcia, a co innego finał Copa del Rey, w którym porażka z własnymi rezerwami byłaby hańbą i wstydem. „Królewscy” podeszli więc do tego starcia bez skrupułów. Swoim kolegom szybko zaczęli wymierzać kolejne ciosy, a wynik 6:1 okazał się w zasadzie najniższym wymiarem kary.
Castilla była wówczas młodą, ambitną drużyną, a niespodziewany sukces znacznie przyspieszył tempo karier kilku z nich. Francisco Pineda po pamiętnej kampanii w CdR trafił na kilka lat do pierwszego zespołu, Ricardo Gallego podobnie – w pierwszej drużynie grał przez dekadę kompletując aż 250 oficjalnych spotkań. Prawie sto spotkań między słupkami „Królewskich” rozegrał potem Agustin Rodriguez, a status legendy Osasuny osiągnął obrońca, Javier Castanada. Generalnie w Madrycie nagle otworzyli oczy – zauważyli, że w rezerwach tkwią perełki, które z sukcesem przenieść można szczebel wyżej. Że w kwestii wzmocnień warto rozglądać się nie tylko poza Madrytem, bo porządne talenty kwitną też pod nosem.
Dotarcie do finału krajowego pucharu sprawiło też, że rezerwy Realu mogły – po raz pierwszy i póki co ostatni w historii – jako zaplecze „jedynki” zagrać w europejskich pucharach. Ta przygoda nie trwała jednak za długo. Mimo, że West Ham United poległ na Bernabeu 1:3…
…to na własnym obiekcie wyciągnął pewne 5:1.
Zaczęliśmy od powiedzonka, którego niektórzy kibice mają już dość i takim samym porzekadłem zakończymy. Swego czasu Castilla udowodniła już, że niemożliwe nie istnieje. Że futbol potrafi być do granic przewrotny, że nakreślenie jakiegokolwiek pewnego scenariusza jest niemożliwe. I nawet jeśli to jest skrajnie nierealne życzenie, to wierzymy, że dziś legioniści pozwolą poczuć choćby namiastkę tego, za co piłkę kochamy najbardziej. Namiastkę jej przewrotności i kompletnej nieprzewidywalności.