Wyobraźcie sobie następującą sytuację – bardzo długo nie byliście w domu, choć często wracaliście do niego w myślach, do jego ciepła i wygody. Dzień w dzień spoglądaliście na kalendarz i odliczaliście dni do daty zaznaczonej czerwonym flamastrem. I wreszcie nadeszła ta wielka, długo wyczekiwana chwila. Stajecie u progu, pukacie do drzwi, po czym stawiacie pierwszy krok na tak dobrze wam znanej przedpokojowej klepce.
I wtedy dostajecie po mordzie.
I to po ledwie 30 sekundach, w dodatku od osoby, którą bardzo dobrze znacie, i której twarz dotychczas wydawała się wam bardzo poczciwa. Kiedy mija pierwszy szok, równie mocny cios wyprowadza kolejny bardzo bliski wam człowiek. A potem leci strzał trzeci i czwarty, właściwie straciliście już rachubę. Co więcej, przez cały czas panuje napięta atmosfera, która wskazuje, że bicie wcale jeszcze nie musiało zostać zakończone. A przecież przybyliście do domu bez zamiaru zrobienia komukolwiek krzywdy, z niezwykle pokojowym nastawieniem i przy zachowaniu wszystkich grzecznościowych manier. Cóż za przygnębiająca historia…
Nie, Jose, Stamford Bridge już nie jest twoim domem, bo w domu człowiek czuje się komfortowo. Tymczasem ty przez 90 minut nerwowo pociłeś się przy linii bocznej i patrzyłeś na męczarnie swoich owieczek w czerwonych uniformach. Nie bardzo wiemy, jaki miałeś pomysł na to spotkanie, ale chyba jasne jest, że nie wyszło. Twoja drużyna zagrała dziś bardzo statycznie, bez zęba i bez jaj, w dodatku raz po raz kompromitując się w obronie. 4:0 to zdecydowanie najniższy wymiar kary, także przynajmniej nie możesz narzekać, że nie okazano ci litości. Być może to był właśnie hołd, który oddano ci za te wszystkie lata.
Piłkarze z Manchesteru ustawili dziś w Londynie linię z trzech prawie dwumetrowych słupów – Fellainiego, Pogby i Ibrahimovicia. W całej tej trójce było tyle życia, ile niegdyś można było dostrzec na twarzy Walerija Łobanowskiego. Dzisiaj na Stamford Bridge ci ludzie mieliby szansę z naładowanymi i dynamicznymi piłkarzami Chelsea tylko wtedy, gdyby rywalizowali we wkręcaniu żarówek. Do poziomu Hazarda, Pedro czy Kante było im tak daleko, jak z Londynu do Władywostoku. I to tylko w przypadku, gdy jest się Big Benem.
Oddzielne słowa należą się piłkarzom Chelsea, którzy zagrali RE-WE-LA-CYJ-NIE. To był najlepszy mecz pod wodzą Antonio Conte i drugi z rzędu oklep, jaki zaserwowali silnemu na papierze przeciwnikowi. Po wrześniowym dołku formy The Blues nie ma już śladu, co widać także w ligowej tabeli – do pierwszego miejsca tracą zaledwie jeden punkt. I tak naprawdę mamy wrażenie, że ta drużyna dopiero się rozkręca. Dziś piłkarze Conte swojego rywala po prostu zniszczyli. Rozmontowali, wgnietli w ziemię, połknęli i zwrócili. Kapitalnie wyglądała cała formacja ofensywna – no może z wyjątkiem Costy – ale też nie postawiono jej jakiegokolwiek oporu. Gdyby za kryminał w defensywie chodziło się do więzienia, Smalling i Blind dostaliby dziś dożywocie.
***
W drugim dzisiejszym meczu Manchester City zremisował z Southampton 1:1. Przedziwnie układa się ten sezon dla podopiecznych Pepa Guardioli, którzy wygrali dziesięć pierwszych spotkań, po czym nie wygrali pięciu kolejnych. Przewaga w lidze nad grupą pościgową stopniała już do zera i – jak tak dalej pójdzie – za kilka dni trzeba będzie pożegnać się z fotelem lidera.