Czy żując gumę masz prawo wziąć udział w treningu Lecha Poznań? Za co wylatywali z drużyny piłkarze Austrii Wiedeń i Wolfsbergera? Jak wyglądało życie w bombardowanej Chorwacji i czemu… wojna może dać szansę gry w pierwszym składzie? Trener Lecha Poznań, Nenad Bjelica, w pierwszym tak długim wywiadzie po przyjeździe do Polski.
Wyobraźmy sobie, że jestem piłkarzem Lecha Poznań. Przychodzę na trening wczorajszy, nie jestem w stanie trenować na sto procent. Mam szanse na miejsce w składzie?
Może za cztery tygodnie. Albo może już nigdy.
Jestem świetny w ataku, ale mam letni stosunek do pressingu, gry w defensywie. Mam szanse?
Trzeba pogodzić bycie super piłkarzem oraz chęć do pressingu i pracy dla drużyny. Od napastnika, który strzeliłby 25 bramek w sezonie i dałoby nam to tylko siódme miejsce, wolałbym takiego, który strzeli tych bramek 12, ale dzięki niemu drużyna będzie dobrze funkcjonować i pięciu innych zawodników też strzeli podobną liczbę goli. Moi piłkarze muszą zrozumieć, że dobro drużyny jest zawsze na pierwszym planie. Jeśli zespół będzie dobrze funkcjonował, jednostki też pójdą w górę.
Na boisku radzę sobie dobrze, ale mam 10% tkanki tłuszczowej. Gram?
Miałem we Włoszech piłkarza, który miał spore problemy z nadwagą. Powiedziałem mu:
– Nie mam zamiaru wtrącać się w twoje odżywianie. Wyniki na boisku mówią za ciebie, a nie to, co jesz. Jeśli będziesz miał pięć kilo nadwagi i będę zadowolony z twojej postawy na boisku – będziesz grał. Jeśli nie będę zadowolony – nie będziesz grał.
Piłkarz musi sam o siebie zadbać i samemu wiedzieć, co dla niego jest najważniejsze. Ja mogę kontrolować żywienie piłkarzy tak naprawdę może ze dwa dni w tygodniu, w te dni, w które jemy razem. Poza tym… co ja mogę zrobić? Co jedzą, co piją, czy palą, czy prowadzą zdrowy tryb życia – nie wiem tego. Sami w sobie muszą wyrobić odpowiedzialność. Wszystko prędzej czy później wychodzi na boisku.
Brzmi to trochę tak, jakby piłkarze byli pozostawieni na pastwę losu.
Mamy swoich ludzi w klubie, którzy mogą zadbać o sporządzenie diet piłkarzom, nie ma z tym problemu. Oni muszą wiedzieć, że ten zawód pozwala im dobrze żyć, dobrze zarabiać, ale by to było możliwe, muszą być jak najlepsi na boisku. To samo nie przychodzi.
Żuję gumę na treningu. Podpadam?
Guma u mnie jest zakazana. To taka mała reguła, ale mam złe doświadczenia z piłkarzami, którzy żuli gumę na treningach. Miałem raz na treningu sytuację, że jeden z piłkarzy zakrztusił się gumą do żucia i jego życie było wręcz zagrożone. Poza tym nie mogę sobie wyobrazić, jak można z gumą w ustach grać w piłkę, skoncentrować się. Po treningu można oczywiście ją żuć, nie ma z tym problemu.
Jeśli nie znam imion kolegów, również jestem bez szans?
To akurat nie jest wielki problem. Na pierwszym treningu znałem już wszystkie nazwiska piłkarzy, ale miałem jeszcze kłopoty z imionami. Mówię o tym piłkarzom, śmiejemy się, a ja pytam się jednego z nich:
– A ty co? Znasz imiona wszystkich kolegów?
– W sumie to… nie.
Wiedział, że Łukasz Trałka to „Trała”, że Maciej Makuszewski to „Maki”, ale gdyby miał podać imiona wszystkich kolegów – nie dałby rady. Śmieszna sytuacja.
Tylko śmieszna czy to też brak szacunku dla kolegów?
Śmieszna, brak respektu byłby wtedy, kiedy piłkarz zupełnie nie wiedziałby, jak koledzy się nazywają. Mogę zdradzić, że po dwóch tygodniach zrobiliśmy sobie test i zarówno ja, jak i on znaliśmy już imiona wszystkich piłkarzy. Znajomość imion to nie wszystko. Jeśli chcę wymagać od piłkarzy pełnego zaangażowania, ja też muszę to zaangażowanie pokazać i nauczyć się ich języka.
Swoją drogą mocno zszokował pan media i kibiców na pierwszych konferencjach prasowych deklaracją, że za 2-3 miesiące będzie pan mówił po polsku. Zagraniczni trenerzy rzadko są w stanie rozmawiać z mediami w naszym języku. A już tak szybko – abstrakcja.
Najważniejsza w mojej pracy jest komunikacja, a w jaki sposób komunikowałbym się lepiej, jeśli nie po polsku? Dla mnie to bardzo ważne, by piłkarze dobrze mnie rozumieli. Tak było w Austrii, tak było też we Włoszech gdzie bardzo szybko nauczyłem się języka. Ucząc się języka okazujesz szacunek dla ludzi, którzy cię zatrudnili i dla całego kraju. Chorwatowi jest łatwiej nauczyć się polskiego niż – powiedzmy – Hiszpanowi. Jest wiele podobnych słów, akcent. Wszystkie „sz”, „dż”, „cz”, które są trudne dla Austriaków, występują także w chorwackim języku, więc nie mam z nimi problemu. Nauka polskiego nie sprawia mi generalnie zbyt wielu trudności, po prostu trzeba poświęcić na nią dużo czasu.
Jak wygląda ta pana nauka?
W zasadzie codziennie staram się wyciągać coś z kontaktu z piłkarzami, z współpracownikami. Moi asystenci mają swoją małą klasę, trzy razy w tygodniu spotykają się z nauczycielką i się uczą, ale ja nie bardzo mam na to czas, w zasadzie jestem na stadionie od ósmej do dziewiętnastej. Jestem przekonany, że wkrótce będę już porozumiewał się w polskim języku. Na początku mogę uprzedzić, że będę popełniał masę błędów, ale to jedyna droga, by nauczyć się jakiegoś języka.
Wracając, pytałem o te pojedyncze rzeczy, bo generalnie ma pan wizerunek trenera z zasadami. Ostrego, wymagającego, konsekwentnego. Szukałem potwierdzenia.
Ale to są normalne reguły, jakie funkcjonują w piłce. Piłkarze muszą być punktualni, zdyscyplinowani – myślę, że każdemu trenerowi na tym zależy. Wymagam od moich piłkarzy, by na boisku – czy to podczas meczów, czy treningów – byli w stu procentach zaangażowani i skoncentrowani. Muszą wiedzieć, że na swój sposób są uprzywilejowani, bo pracują wykonując swoje hobby. Zarabiasz za to hobby dobre pieniądze i pracujesz na nie czasami tylko dwie godziny dziennie. Nie możesz w tej sytuacji dawać z siebie 95%. Reszta ludzi pracuje osiem godzin dziennie i zarabia o wiele mniej niż my. Podczas tych dwóch godzin rzeczywiście jestem bardzo wymagający, nikt nie ma u mnie taryfy ulgowej.
Niektórzy trenerzy kontrolują swoich piłkarzy. Ja nigdy tego nie robię. Ale gdy dowiem się, że popełnili jakiś błąd – będzie to dla nich fatalna informacja. Muszę dostawać z powrotem szacunek, który daję piłkarzom i ludziom w klubie. Co kto robi w życiu prywatnym – nie sprawdzam tego. Trzeba respektować reguły. Być w domu na czas, nie wychodzić w tygodniu. W sobotę po meczu nie mam z tym problemu – to młodzi ludzie, muszą też mieć jakieś życie poza piłką. Ale jeśli gramy w sobotę, nie wyobrażam sobie, by piłkarze piątku nie spędzili w domu. To normalne reguły, nic wielkiego. Chodzi o wzajemny szacunek wobec klubu, kolegów z drużyny, kibiców. Kiedy widzę brak szacunku, muszę podejmować radykalne kroki.
Jakie jeszcze małe reguły zostały przez pana wprowadzone?
Piłkarze mają obowiązek 45 minut przed treningiem być już w szatni. Jeśli są chorzy lub kontuzjowani – godzinę, by lekarze ocenili sytuację i byśmy mogli przeorganizować zajęcia. Toaletę trzeba załatwiać przed treningiem, nie wyobrażam sobie sytuacji, by któryś piłkarz musiał z tego powodu schodzić z boiska. Kiedy piłkarz przychodzi na trening, musi podać wszystkim rękę – piłkarzom i trenerom. Patrzymy sobie wtedy w oczy i od razu wiem o nim wszystko. Czy jest zadowolony, czy jest sfrustrowany, czy jest w formie, czy ma problemy. Piętnaście minut przed treningiem mogą już wyjść na boisko i coś porobić z piłką, ale nie mogą oddawać strzałów, to też ważne. W poprzednich drużynach rzadko miałem problemy z piłkarzami. A jeśli się jakieś pojawią – szybko je załatwimy.
Już podczas pracy w Wolfsbergerze był pan znany z twardej ręki. W Austrii spore poruszenie wywołało to, że wyrzucił pan z drużyny dwóch piłkarzy.
Szanuję ludzi i oczekuję od nich tego samego. W Wolfsbergerze często braliśmy do drużyny piłkarzy z Wiednia, Salzburga czy Bregencji i zdarzało się, że piłkarz pytał mnie, że skoro i tak ma dzień wolny, to czy może zostać u rodziny i wrócić na następny trening. Wszyscy jesteśmy ludźmi, dawałem im tę możliwość, dlaczego nie, wracali później sami do domu i stawiali się na treningu. Tak samo było przed meczem z Salzburgiem, dwóch piłkarzy poprosiło mnie o coś takiego. Zgodziłem się. Mecz przegraliśmy dość wysoko, siedzimy w autokarze, brakuje tych dwóch piłkarzy, o których wiedziałem i jeszcze dwóch kolejnych.
– Gdzie oni są? – pytam.
– Pojechali swoimi samochodami do Wiednia.
Od razu ich zawiesiłem i później nie zagrali już dla nas żadnego meczu. Pokazali zero szacunku dla wszystkich. Kiedy budujesz wzajemny respekt przez trzy lata, w sytuacjach, gdy jest on nadszarpnięty, musisz reagować w radykalny sposób i eliminować jednostki. Myślę, że podobnie postąpiłby każdy trener.
Jaką najcięższą karę zdarzyło się panu zaordynować?
Rozwiązanie kontraktu. W Austrii była też sytuacja, że piłkarza umieściliśmy w drugiej drużynie i potem został on wytransferowany. Jestem trenerem, który zawsze przed meczem mówi drużynie, kogo zabraknie w kadrze. Są tacy, którzy dają tylko listę w szatni i piłkarze muszą ją przeczytać i podpisać. Trenerzy unikają tym samym konfrontacji, bo to nie jest łatwa sprawa, by co tydzień mówić 2-3 zawodnikom, że się nie załapali do kadry meczowej. Szczególnie w drużynach, gdy każdy ma profi podejście i na miejsce w kadrze zasługuje.
Przed jednym z meczów powiedziałem dwóm zawodnikom, że ich nie ma na liście. Jeden zareagował normalnie, a drugi zaczął się skarżyć. Zapytał przy wszystkich:
– A dlaczego mnie nie ma w kadrze?! Trener tak serio?
Pokazał, że nie ma szacunku do mnie, moich decyzji i całej drużyny. Dla mnie takie zdanie oznacza, że on czuje się lepiej niż jego koledzy, którzy w tej kadrze się znaleźli. Piłkarze często przychodzą do mnie i zadają takie pytania.
– Dlaczego nie gram? Dlaczego nie ma mnie w składzie od pierwszej minuty?
Uważam, że takie pytania są głupie. Jeszcze żaden piłkarz nie przyszedł do mnie i nie zapytał:
– Dlaczego gram? Dlaczego jestem w składzie od pierwszej minuty?
Nie rozumiem tego. Logicznym pytaniem w moim mniemaniu byłoby zapytanie o to, co piłkarz musi zrobić lepiej, w czym się poprawić. W kadrze może być tylko osiemnastu piłkarzy. Kto tego nie rozumie – ma problem. Wracając do tego piłkarza, który się poskarżył przy wszystkich, wysłałem go do drugiej drużyny i później został on wytransferowany.
Umie pan być dla piłkarzy też kumplem?
Tak, ale piłkarz musi wiedzieć, gdzie jest granica. Kiedy pracujemy, nie ma przyjaźni. Po treningu możemy wspólnie wypić kawę, pogadać, to jedna z moich zasad, że drzwi do mojego gabinetu są zawsze otwarte. Można wejść, zapytać, poradzić się, opowiedzieć o problemach – wtedy jestem kumplem. Jeśli ktoś jednak myśli, że gdy pije ze mną kawę to na treningu może pozwolić sobie na więcej – jest w błędzie. Na boisku nie uznaję kompromisów.
Jest pan tu jeszcze dość krótko, ale co jest pozytywne w pierwszych tygodniach pana pracy – jest pan szczery na konferencjach prasowych. Nie zawsze trenerzy w Polsce umieją powiedzieć po 3:0, że zabrakło zaangażowania w końcówce, a taką uczciwością można sporo zyskać.
Analizuję mecz taki, jaki był. Nie szukam alibi. Kiedy w meczu z Arką defensywa zagrała perfekcyjnie – mówię, że tak było. Kiedy w tym samym meczu słaba była ofensywa – także nie mam problemu, by otwarcie o tym powiedzieć. Nie mogłem we Włoszech zrozumieć tego, że tam większość trenerów szukała alibi. Nie analizowali meczu, który widzieli, ale taki, który chcieliby widzieć, tak jakby to miało ich ochronić. Nie mam problemu by powiedzieć, że coś było katastrofą, albo że jakaś formacja nie funkcjonowała.
Nie boi się pan, że drużyna – ujmijmy to – nie będzie zachwycona tą szczerością?
Układ jest prosty: jeśli będą dobrze grać, nie będą krytykowani. Nie, nie boję się, bo nigdy w mediach nie krytykuję pojedynczych piłkarzy. Jeśli krytykuję na konferencji drużynę, krytykuję także siebie. Kiedy powiem, że „graliśmy dziś źle”, będzie to oznaczało, że ja też popełniłem błędy. Po meczu jest czas na szczere rozmowy i analizy w konkretnymi zawodnikami. Nigdy nie rozumiałem zawodników, którzy chowali się przed trenerem. Jest problem – trzeba go rozwiązać, porozmawiać. Jeśli piłkarze nie będą potrafili poradzić sobie z krytyką, będzie to oznaczało, że to nie są piłkarze na Lecha Poznań.
Dlaczego nigdy nie zdecydował się pan na pracę w Chorwacji? W jakimś wywiadzie mówił pan, że jeszcze jest za wcześnie. Byłby to krok w tył?
Nie, mówiąc szczerze byłem bardzo blisko tego, by pracować w Chorwacji. Przez te dziewięć miesięcy, w których nie miałem pracy, prowadziłem dość zaawansowane rozmowy z Hajdukiem Split, byłem też w kontakcie z Dynamem Zagrzeb. Kiedy jeszcze pracowałem w Spezii, reprezentacja narodowa zmieniała selekcjonera i także byłem jednym z kandydatów. Swoją drogą, przez te dziewięć miesięcy rozmawiałem naprawdę z wieloma klubami. Szwecja, Hiszpania, Niemcy, Szwajcaria, Chorwacja, Węgry… Z różnych powodów z wieloma nie złapało, z Lechem złapało. Nie miałbym żadnego problemu, by trenować w Chorwacji, ale – tak po prostu – jeszcze nigdy nie było ku temu okazji. Zacząłem pracę w Austrii, tam się wybiłem i szczerze mówiąc nigdy bym nie pomyślał, że będę pracował we Włoszech, z którymi nie miałem przecież kompletnie nic wspólnego. Tak samo myślałem o Polsce.
Praca w Lechu to krok w którym kierunku? Pracował pan wcześniej w Serie B, wydaje się, że Polska jednak to krok w tył.
Jeśli zapytałby mnie pan o to 1,5 miesiąca temu, nie miałbym odpowiedzi albo odpowiedziałbym, że jednak krok w tył. Ale po tym czasie muszę powiedzieć, że to absolutnie krok do przodu. Absolutnie. Z wielu powodów. Po pierwsze – trafiłem do klubu, który jest ogromny. Jeśli spojrzymy na stadiony, które są w Serie B, nie ma w ogóle żadnego porównania. Tyle osób co na meczu z Arką w Austrii nie było na wszystkich pięciu meczach w całej kolejce. To krok do przodu czy do tyłu? Organizacja we Włoszech i w Polsce – także bez porównania. Lech nawet nie jest krok przed Spezią czy Austrią Wiedeń, ale trzy kroki. Jeśli spojrzymy na akademię – Lech także wyprzedza moje poprzednie kluby. Tutaj mogę skupić się tylko na pracy z pierwszą drużyną, to nie zawsze było regułą. Ostatnio nawet długo rozmawialiśmy o tym z moim asystentem i doszliśmy do wniosku, że tutaj jako trenerzy jesteśmy pod większą obserwacją poszczególnych rynków niż w Serie B, a to też – nie ma co ukrywać – ma znaczenie.
Pierwszy szok przeżyłem, zanim zostałem w ogóle zatrudniony. Miałem przez długi czas kontakt z Lechem, tydzień przed podpisaniem kontraktu byłem tutaj na jeden dzień, żeby wszystko zobaczyć. Usłyszałem, że ewentualnie, jeśli w przyszłości zmieniany byłby trener, byłbym dla Lecha tematem. I w tym ostatnim tygodniu zadzwoniło do mnie 10-12 osób.
– Hej, chyba Lech Poznań się tobą interesuje. Dzwonili do mnie, wypytywali o ciebie.
To byli ludzie z Niemiec, Chorwacji, Włoch, Hiszpanii. Opowiadali, że Lech dzwonił i pytał. Jaki jest Bjelica? Jak trenuje? Czy da się z nim porozumieć? Jak zachowuje się w przerwie, gdy wynik jest niekorzystny? Wypytywali o wszystko. Byłem zaskoczony, jak profesjonalnie klub podchodzi do mojego zatrudnienia i przez jak duży filtr musi przejść trener, by być zatrudnionym w Lechu. Pierwszy raz spotkałem się z taką sytuacją. To był pierwszy krok, w którym pomyślałem sobie „aha, rzeczywiście to bardzo profesjonalny klub”. Potem wszedłem do niego i zobaczyłem, że zatrudnia setkę pracowników. W Wolfsbergerze miałem w klubie dwóch współpracowników. W Austrii dziesięciu, w Spezii też coś koło tego. A tu pracuje setka!
Tak właściwie długo myślał pan o ofercie z Austrii Wiedeń? Z miejsca zostawił pan Wolfsberger, z którym zrobił pan dwa awanse.
W ogóle. Od razu ją przyjąłem.
Taki duży status ma Austria Wiedeń?
Jak na austriackie warunki, Austria jest świetnie zorganizowanym klubem. Duże zaplecze, wielu kibiców. Austria była wtedy mistrzem – to był solidny argument. W Wolfsbergerze zakończyliśmy sezon na piątym miejscu i – moim zdaniem – osiągnęliśmy tym samym nasz limit. W austriackiej Bundeslidze są tylko cztery drużyny, które się liczą w stawce – Salzburg, Rapid, Sturm i Austria. To prawie niemożliwe, by Admira, Wolfsberger czy Ried przeskoczyli ich w tabeli. Zdarza się to, jasne, ale raczej rzadko. Dla mnie piąte miejsce było jak mistrzostwo dolnej części tabeli. Osiągnąłem tam wszystko.
Kolejny sezon mógłby być też bardzo dobry, ale już gorszy.
Tak, dobiłem tam do ściany, potrzebowałem nowego wyzwania. Finansowo zyskałem na tych przenosinach stosunkowo niewiele, ale liczyło się sportowe wyzwanie. Jestem zadowolony, że mogłem prowadzić taki klub, że jestem jedynym trenerem w historii klubu, który awansował z nim do Champions League.
W austriackich mediach mówił pan, że w każdym innym mieście drużynie po takim sukcesie stawiano by pomnik, a pan bardzo szybko stracił tam pracę. Pozostał żal?
Nie, nie ma żalu. Jestem szczerym człowiekiem i bez większego problemu mówię o rzeczach, które mi się nie podobają, ale jestem profesjonalistą i kiedy klub chce się ze mną pożegnać – muszę to zaakceptować. Myślę, że władzom Austrii zabrakło doświadczenia. Nie wiedzieli jak to jest, jak drużyna musi łączyć grę w Lidze Mistrzów i lidze, taka sytuacja wydarzyła się pierwszy raz w historii, a powodem zwolnienia były właśnie wyniki w lidze. Trener wprowadził Austrię do Ligi Mistrzów, zarobił dla klubu 12-13 milionów. W innym klubie – kto wie – zyskałby sobie dozgonną wdzięczność. We wrześniu dostałem się do LM, a w październiku słyszałem już plotki o tym, że chcą mnie zwolnić i wiem, że rozmawiali już wówczas z innymi trenerami. Dla mnie to brak szacunku. Ale żalu nie mam. Akceptuję to i już.
Powiedział pan też – co było dość szeroko komentowane w austriackich mediach – że tak długo, jak niektórzy piłkarze Austrii będą mieli większą władzę niż trener, ta drużyna nie osiągnie sukcesu.
Nie wiem jak jest teraz, ale wtedy w klubie dawano większe poparcie dla piłkarzy, niż dla trenera. Gdy trener coś powiedział, odpowiadano: – Aha, no, tak, tak. (trener kręci głową). Gdy przychodziło dwóch-trzech piłkarzy starszych stażem i skarżyło się, było bardziej poważanych niż trener. To nie była dla mnie dobra droga. Jeśli jesteś trenerem, do swojego ostatniego dnia musisz mieć twarde plecy. Jeśli jest inaczej – musisz odejść. A jeśli piłkarze mogą więcej, to strasznie zaburza hierarchię w drużynie, osłabia trenera. Piłkarze wygrali ligę, awansowali do Champions League. Osiągnęli limit. Kiedy drużyna dobije już do swojej granicy, jest bardzo ciężko sprawić, by osiągała dobre wyniki w lidze. Konieczne jest, by tę drużynę odświeżyć nowymi, głodnymi ludźmi. Podkreślałem to w klubie wielokrotnie, ale mnie nie rozumiano. Uważano, że tymi samymi piłkarzami można grać i tu, i tu. To podstawowy powód, dla którego ta drużyna nie funkcjonowała.
W „Przeglądzie Sportowym” mówił pan, że w Austrii nauczył się pan autentyczności. Właśnie przez to?
Nie, generalnie wtedy zrozumiałem, że Nenad Bjelica musi być Nenadem Bjelicą. Podam przykład. Od pierwszych dni w Austrii forsowano, że ja i drużyna potrzebujemy psychologa. Całą jesień mówiłem nie.
– Trener przed tobą korzystał z psychologa.
– Ale ja nie chcę.
– To przynosiło sukcesy.
– Może on potrzebował pomocy psychologa. Ja nie potrzebuję.
Takie rozmowy były co chwilę. Nie mogli tego uszanować, że taki mam styl pracy. Pod koniec jesieni mieliśmy dobry okres, wygraliśmy trzy czy cztery razy z rzędu. Znowu mi zaproponowali, żebym spróbował z tym psychologiem. Szło nam dobrze, więc powiedziałem OK.
Nie chodzi mi o to, że ten psycholog był zły. Nie, był bardzo dobry. Po prostu go nie potrzebowałem. Zgubiłem autentyczność. Do piłkarzy nie przemawiał Nenad Bjelica, a psycholog sportu. Nauczyłem się, że zawsze trzeba być w tej pracy sobą. W Spezii nie miałem oporów, by po miesiącu zwolnić trenera od fintessu. Trenował inaczej niż ja. Nie możesz dopasowywać się do kogoś, musisz robić swoją robotę tak, jak robiłeś ją do tej pory. Jeśli komuś nie pasuje to, jaki jestem, niech nie próbuje mnie zmieniać. To nic nie da. Jeśli potrzebujesz innego stylu prowadzenia drużyny, innego trenowania – zatrudnij innego trenera. We Włoszech miałem wrażenie, że czasem chcą ze mnie zrobić Włocha. Wykluczone. Nenad Bjelica to Nenad Bjelica.
Dla tej autentyczności pracuje pan z dwoma swoimi trenerami?
Tak, dokładnie. Mówiąc szczerze, to był główny powód, dla którego przez dziewięć miesięcy nie znalazłem pracy. Często byłem dogadany z klubami, ale te nie mogły zaakceptować dwóch współpracowników. Znamy się od lat, osiągaliśmy sukcesy, nie musimy przez trzy miesiące się docierać, tłumaczyć im, jak pracuję, czego oczekuję. Od pierwszego dnia mogliśmy myśleć w podobny sposób.
Swoją drogą dlaczego nie chciał pan psychologa?
Ja jestem psychologiem, partnerem do rozmowy. Jeśli piłkarze mają problemy – musimy je wspólnie rozwiązywać. Drużyna musi czuć moje emocje, ja muszę wiedzieć czy piłkarze są zadowoleni, czy sfrustrowani. Muszą być facetami, muszą umieć przyjść do mnie i powiedzieć o swoich problemach. Przecież nie gryzę. Niezależnie od tego, ile mam pracy, spotkań, analiz – każdy może przyjść o każdej porze. Oczywiście nie mam nic do psychologów. Jeśli inni trenerzy chcą pracować z nimi – szanuję to.
W innym wywiadzie mówił pan, że dla Włochów austriacka piłka w zasadzie nie istnieje, że czuł się pan tam tak, jakby trener z Azerbejdżanu przyszedł do austriackiego klubu.
W pierwszych dniach tak było. „Austriacka piłka… Co to jest? Jazda na nartach – tak, to jest austriackie. Ale piłka?” – mniej więcej takie podejście mieli Włosi. W sumie nie ma co się dziwić, przez ostatnie lata w Lidze Mistrzów były tylko dwie austriackie drużyny – Austria i Rapid. Piłka dopiero się rozwija. Niektórzy nie potrafili zrozumieć, że jeśli trener był dobry tam – może być także i we Włoszech. Szybko te zdania się zmieniły, bo – muszę przyznać – czułem się tam świetnie. Kilku piłkarzy rozwinęliśmy, kilku sprzedaliśmy, sezon udało się zakończyć na piątej pozycji, co wcześniej w historii nigdy się nie udało. Pracowałem tam 18 miesięcy. Przegraliśmy trzy mecze z rzędu, jeden dość wysoko, drugi z Cagliari, które awansowało. To są Włochy. Przegrywasz trzy razy z rzędu – jesteś ex-trenerem.
Tym bardziej, jeśli jest się obcokrajowcem. Zagranicznych trenerów średnio lubią.
W statystykach tylko Zdenek Zdeman zdołał jako obcokrajowiec poprowadzić klub Serie B w większej liczbie meczów. To też taki mały prywatny sukces. Generalnie nikt tam nie ma planu wobec trenera. Zmieniają na potęgę. Dużo za dużo. Wszyscy chcą awansować, nie znają tam takiego pojęcia jak cierpliwość. Wystarczy spojrzeć, ilu trenerów miało w tamtym sezonie Palermo. Nie jest łatwo.
Nie mogę jeszcze nie zapytać o polską grupę w Austrii. Iwan, Ledwoń…
Szamotulski!
Dokładnie. W Polsce krążą legendy o nich. Dołoży pan coś od siebie?
Mieliśmy świetne relacje. Głównie z Szamo i Adamem Ledwoniem, bo Tomek Iwan był długo kontuzjowany i prawie się nie widywaliśmy. Pamiętam jak polecieliśmy do Bregencji samolotem na mecz, podczas którego wywalczyliśmy utrzymanie. 1:0, bramkę z karnego strzelił Iwan. Wracaliśmy pociągiem od 22 do 6 rano. Tak głośnej podróży pociągiem jeszcze nie przeżyłem. Wesoła atmosfera, śmiejemy się. Patrzymy, a tu wchodzi… policja. Za parę godzin – znowu. Za parę – znowu. Trzy razy ktoś zadzwonił na policję, żeby nas uspokajać. Kiedy wróciliśmy, z miejsca poszliśmy na rozbieganie. Mieliśmy duży teren, na którym mogliśmy biegać. Przebiegliśmy parę metrów, a polska trójka usiadła na środku drogi. Nieżywi! (śmiech) Mieliśmy międzynarodową drużynę, wschodni blok – bo oprócz mnie było jeszcze 2-3 Chorwatów – trzymał się razem. Silne charaktery. Po nas i przed nami Admira wielokrotnie miała więcej jakości. Ale tylu liderów w jednym zespole na pewno nie.
W Chorwacji z kolei na własnej skórze odczuł pan wojnę.
Kilka dobrych miesięcy mieszkałem w Osijeku, który był bombardowany. Nie mieliśmy broni i nie walczyliśmy, ale każdy dzień był nowym zagrożeniem. Próbowałeś normalnie żyć, a w koło eksplodowały bomby. To było najgorsze – wykonujesz codzienne obowiązki, a na każdym kroku boisz się, że coś się stanie. Straciłem wtedy kilku przyjaciół. Spora część rodziny rozdzieliła się, niektórzy przeprowadzili się w bezpieczne rejony i już tam zostali. Kiedy było bombardowanie, musiałem schodzić do piwnicy. Były momenty, że spędzałem w niej całe dnie. Jako piłkarze mieliśmy łatwiej, gdyż potem klub umożliwił nam odbywanie treningów w innej części Chorwacji, która była bardziej bezpieczna.
To liga też normalnie funkcjonowała?
Nie, była całkowicie sparaliżowana. Całą jesień tylko trenowaliśmy, jedyne mecze jakie graliśmy to te na turniejach, które były co chwilę organizowane w Rijece, Splicie i Zagrzebiu. Potem zagraliśmy ligę złożoną z dwunastu zespołów. W praktyce była to pierwsza liga w historii chorwackiej piłki. Mimo że żadnego meczu nie rozegraliśmy u siebie, zajęliśmy trzecie miejsce, czyli chyba nie najgorzej, bo przez wojnę z Osijeku uciekło 17-18 piłkarzy.
Trochę paradoks, ale wojna dała panu szansę.
Tak, jako 19-latek mogłem dzięki niej wejść do pierwszej drużyny. Nie wiemy, jakby się potoczyło, gdyby nie ona. Może też w końcu załapałbym się do pierwszej drużyny? A może nigdy nie zaszedłbym w piłce tak daleko? Wiadomo, że wojna nigdy nie jest dobra, ale jak tak patrzę na to z perspektywy czasu, mogę lepiej doceniać dobre życie, które mam teraz. Przeżyłem wojnę, jestem gotowy, by przeżyć wszystko.
Rozmawiał JAKUB BIAŁEK