Reklama

Jak pogrom może obudzić w dorosłym człowieku dzieciaka

Piotr Tomasik

Autor:Piotr Tomasik

18 października 2016, 23:26 • 4 min czytania 0 komentarzy

Można twierdzić, że moralne zwycięstwa niczemu nie służą, że w gruncie rzeczy są jedynie pożywieniem urodzonych przegranych i minimalistów. Można gadać, że gdy przychodzi co do czego są użyteczne w tym samym stopniu, co banknoty z Monopoly w supermarkecie. Jeśli jednak mają one we mnie budzić podobne emocje, jak dziś, mogę się nimi karmić do końca życia.

Jak pogrom może obudzić w dorosłym człowieku dzieciaka

Choć jestem kibicem Realu od czasów zawziętego wczytywania się w zmyślone wywiady z Zidane’em w Bravo Sport, to dziś – mimo że kompletnie się tego nie spodziewałem – ostatecznie zdecydowanie górę wziął we mnie futbolowy romantyzm. Sam zastanawiałem się zresztą, jakie uczucia będą mną targać podczas tego spotkania, ponieważ było ono dla mnie czymś, czego do tej pory nie miałem okazji przeżyć. Tym bardziej, że względem Legii również żywię nieskrywaną sympatię.

Tego wieczoru w końcu mogłem jednak zrozumieć, co niegdyś działo się w głowach fanów Malmoe czy innych Łudogorców. Widok legionistów pokazywanych przy odgrywaniu hymnu Ligi Mistrzów na Santiago Bernabéu był bowiem jednym z najbardziej absurdalnych obrazków, które miałem okazję ujrzeć nie tylko w piłce, ale w życiu w ogóle. Z całą pewnością o wiele bardziej absurdalnym niż początkowo przypuszczałem. Potyczkę Realu z Legią postrzegałem jako konfrontację dwóch światów, które miałem okazję poznać z bliska, ale które jednak w żadnym momencie się ze sobą nie łączyły, nie miały jakichkolwiek stycznych punktów.

Po ostatnim ligowym starciu Realu z Betisem, w którym Królewscy wygrali 6:1, stwierdziłem, że Legię taką, jak tamten Betis – czyli walczący i starający się mimo wszystko w jakikolwiek sposób zadrasnąć rywala – brałbym w ciemno. Dostałem jednak coś, czego kompletnie się nie spodziewałem. Mecz, którym – mimo będącego całkowicie do przewidzenia rozstrzygnięcia – byłem w stanie cieszyć się jak dziecko. Może nie naiwnie wierzące w to, że przecież w piłce wszystko jest możliwe, bo z wiekiem człowiek jednak zaczyna dostrzegać tę granicę między pięknem i nieprzewidywalnością futbolu a science fiction, ale jednak.

Nie zobaczyłem zgrai przepłacanych kopaczy, lecz drużynę. Mecz jedenastu piłkarzy na jedenastu piłkarzy. Jedenastu znacznie lepszych kontra jedenastu słabszych, w przypadku których można było jednak w końcu zauważyć, że dobór zawodu nie był wyłącznie efektem niefortunnego przydziału w pośredniaku.

Reklama

Sam fakt, że po meczu można w ogóle podejmować jakiekolwiek gadki o tym, co by było gdyby nie słupek, gdyby nie rykoszet, gdyby nie trzeci gol po spalonym albo iść w stwierdzenia, że wynik był tak naprawdę gorszy niż gra to sukces, który po prostu należy najzwyczajniej w świecie docenić. Dla postronnego widza był to na pewno fajny, otwarty pojedynek, których w piłce jest cała masa. Dla mnie jednak było to jedno z tych starć, o których będę pamiętał – zresztą pewnie nie tylko ja – jeszcze przez  lata. I w przypadku którego liczę się z tym, że być może trafiło się ono właśnie ten jeden jedyny raz w życiu.

Miała być powtórka z Borussii, miał wybuchać wpierdolometr, Ronaldo miał sobie zapewnić tego wieczoru tytuł króla strzelców, a tymczasem w zamian otrzymaliśmy Radovicia machającego sobie kółeczka, jakby na Bernabéu grywał w przeszłości co najmniej kilkukrotnie, Odjidję, który z otyłego przebierańca na te 90 minut stał się gościem rozsyłającym podania godne Ligi Mistrzów czy Rzeźniczaka, o którego nie trzeba było drżeć przy każdym kontakcie z piłką (sto procent celnych podań!).

Jasne, Legia w końcówce spuchła, dostała piątkę, a aż tak kolosalnej różnicy w umiejętnościach po prostu nie da się zatuszować jeżdżeniem na dupie. Czy Real zagrał na sto procent? Pewnie nie, ale wciąż jednak dał z siebie więcej niż Borussia w Warszawie. Czy udało się uniknąć prostych nieraz błędów? Mimo wszystko również nie. Czy Legia – jak powiedział po spotkaniu Arkadiusz Malarz – zdobędzie pierwsze punkty w Lidze Mistrzów za dwa tygodnie przy pustych trybunach? To również w zdecydowanie większym stopniu fantastyka niż realna ocena sytuacji. Tak czy owak, pojęcie czterobramkowej porażki z honorem nabrało dziś nowego znaczenia. Wynik idzie w świat, jednak wrażeniami będę karmił się jeszcze przez długi czas.

Za moment po raz kolejny trzeba będzie wrócić do normalności i osobnego śledzenia dwóch piłkarskich cywilizacji. Za moment znów stanę się hala dzieciakiem, kibicem sukcesu czy czym tam jeszcze, jednocześnie zaś pozostając zapalonym zjadaczem czerstwego ekstraklasowego chleba. W tym momencie to jednak kompletnie nieistotne. Zawodnicy Legii mieli cieszyć się chwilą, ja zaś pójdę w ich ślady. W kontekście zjawiska mecz ten był dla mnie bowiem niepowtarzalny. Właśnie dlatego, że zaraz znów – być może na zawsze – trzeba będzie się rozejść.

Janusz Banasiński

Fot. FotoPyK

Reklama

Najnowsze

Ekstraklasa

Trela: Licencyjna fikcja. Ale czy z luzowaniem dostępu do zawodu trenera należy walczyć?

Michał Trela
2
Trela: Licencyjna fikcja. Ale czy z luzowaniem dostępu do zawodu trenera należy walczyć?
Boks

Usykowi może brakować centymetrów, ale nie pięściarskiej klasy [KOMENTARZ]

Szymon Szczepanik
4
Usykowi może brakować centymetrów, ale nie pięściarskiej klasy [KOMENTARZ]

Liga Mistrzów

Liga Mistrzów

Kolejne wcielenie Superligi. Pomysł Unify League nie porywa

AbsurDB
34
Kolejne wcielenie Superligi. Pomysł Unify League nie porywa

Komentarze

0 komentarzy

Loading...