Paco Jémez nie jest już trenerem Granady. Szybko poszło, chyba szybciej niż wszyscy myśleli. Plotki na ten temat zaczęły pojawiać się kilka dni temu około południa, a kilka chwil później klub wydał oficjalny komunikat – temu panu już dziękujemy.
Taki rozwój sytuacji nie będzie nas dziwił, kiedy spojrzymy w tabelę. Choć jej głębokość postanowiła sprawdzić też Osasuna, to właśnie Granada wypada gorzej pod względem statystycznym. Dwa remisy i cztery porażki w sześciu meczach, drugi najgorszy wynik pod względem skuteczności odbiorów (36%), czwarty od końca jeśli chodzi o wygrane główki (40%), najwięcej w lidze błędów prowadzących do utraty gola (3) oraz średnio 2,5 wpuszczonej bramki na mecz, ogółem 15 w 6 spotkaniach. Zsumowanie tego wszystkiego daje jednoznaczny wynik: ryzyko wkalkulowane zostało przekroczone.
Ktoś powie, że zatrudniając Jémeza trzeba było liczyć się z takimi rezultatami jego pracy, szczególnie na początku. Kiepski start zaliczał przecież także w Rayo. Fatalna jesień, a potem pościgi i wybuchy przy Vallecas. Pościgi za punktami i wybuchy formy oczywiście. Za przykład niech posłuży sezon 2013/14. Na tym samym etapie rozgrywek Franjirrojos okupowali ostatnią lokatę, by w maju zakończyć je osiem pozycji wyżej. Kluczem do sukcesu tamtej ekipy była jednak chęć podtrzymania ciągłości projektu, filozofii, za wszelką cenę oraz… pieniądze.
Nasłuchaliście się na pewno nie raz o „kopciuszkach dzielnie stawiających opór bezlitosnym bogaczom” i czasem to naprawdę były bajki, choć ze zgrabnie dorobioną narracją. Rayo natomiast jakby rzeczywiście wyjęto z tej innej rzeczywistości finansowej i przełożono do Primera División. Nie bez powodu na Vallecas przeprowadzano niemal wyłącznie transfery bezgotówkowe, a i Jémeza trzymano nawet w kryzysowych sytuacjach, byleby tylko zaoszczędzić.
Chińscy właściciele Granady podobnych rozterek ewidentnie nie przeżywają – po prostu mają więcej kasy niż cierpliwości. Sam Paco z kolei nie wzbudzał u nich takiego respektu jak u swojego poprzedniego pracodawcy. W Rayo wyrobił sobie opinię cudotwórcy, któremu wypada bezgranicznie ufać, a w klubie z Andaluzji okazało się, że to tylko człowiek. Zresztą, w angażu trenera w ekipie „Los Nazaríes” można doszukiwać się drugiego dna – Jiang Lizhang, zatrudniając Jémeza, wyciągnął go z listy rezerwowych po tym jak przegrał z Sevillą walkę o Jorge Sampaolego.
Tak naprawdę szkoleniowiec nie miał za sobą zbyt wielu argumentów oprócz niezłego PR-u. W piłce to za mało, zwłaszcza gdy popełnia się inne karygodne błędy. Miejscowy dziennik „Ideal” zarzucał mu przede wszystkim nielojalność wobec drużyny – publiczne krytykowanie piłkarzy po meczach i negowanie ich umiejętności. Punktem krytycznym miało być to, co Jémez zrobił podczas spotkania z Deportivo Alavés. Do przerwy „Los Nazaríes” przegrywali 1:3, a trener zdecydował się na zmiany. Wprowadził na boisko Omera Atziliego, ten rozegrał 26 minut i zszedł. Kontuzja? Nie, bezczelna wędka.– Jak przy czymś takim piłkarz ma wierzyć we własne umiejętności? – pytał retorycznie Rafael Lamelas w swoim tekście.
Paradoksalnie Paco opuszcza Andaluzję w zupełnie innej atmosferze. Pożegnał się słowami, które zdjęły wszelką odpowiedzialność z piłkarzy, choć przecież nie musiał tego robić. To już nie jego klub, opuszcza go definitywnie. –To wszystko moja wina – deklaracja na wyrost, ale w stylu Jémeza. On zwykł popadać w skrajności. Wziął sporo na klatę, pokazując, iż ma ją nie mniejszą niż cojones. Atmosfera została oczyszczona, przynajmniej na zewnątrz, a to także ma ogromne znaczenie.
Ten medal, choć haniebny, ma jednak także drugą stronę. Zastanówmy się, czy Paco rzeczywiście stworzono odpowiednie warunki do pracy, a on je zaprzepaścił? To nie tak. Kilka pierwszych ruchów Lizhanga po przejęciu Granady było co najmniej dziwnych. Latem z Los Cármenes odeszli najważniejsi zawodnicy – Success, Rochina, El Arabi, Babin, Andrés Fernández, Rubén Pérez, Peñaranda. Łącznie z nimi licząc: 26 transferów z klubu i 21 do niego podczas jednego okienka. To chyba jakiś rekord.
Jémez ma doświadczenie w corocznym tworzeniu zespołu od nowa, ale bez przesady. Nie da się skręcić Ferrari mając do dyspozycji części od Malucha. I to jeszcze w miesiąc. To tym bardziej dziwne, bo Andaluzyjczyków przecież stać na – nazwijmy to brzydko – bardziej ekskluzywny towar. Ba, z samej sprzedaży wcześniej wymienionych zawodników Granada zainkasowała około 30 milionów euro. Trafiły z powrotem do kieszeni Lizhanga? Jeśli nie wie on, że w XXI wieku nie da się zbudować mocnej ekipy bez wpompowania w nią kilkudziesięciu baniek, to wypada tylko współczuć „Los Nazaríes” i ich fanom.
Jémez także sobie w kaszę dmuchać nie dał, więc i na tym polu już od samego początku dochodziło do spięć. Sprawa prosta jak hula hop – Paco chciał innych transferów, zaś Piru, dyrektor sportowy klubu, zrobił inne. I żaden nie ustąpił. Wyszło na to, że Granada stała się za ciasna dla nich dwóch. Wiadomo, w takich sytuacjach walka nie jest równa, trener przegra w 99% przypadków.
W Rayo sytuacja wyglądała inaczej. Jémez chciał zostać.– Pragnę podpisać kontrakt już dziś –deklarował tuż po spadku, choć już wcześniej narzekał, że wciąż czeka na nową umowę. Chciał zostać, ale też czegoś więcej – władzy i kontroli. Z dyrektorem sportowym, Felipe Miñambresem, toczyli ciągłe utarczki, ale też szanowali się wzajemnie, działając dla dobra klubu. Zupełnie inaczej obaj widzieli postawę prezydenta, Raúla Martína Presy. Sternik klubu nie skomentował „odpuszczenia” Paco ani słowem. Wolał skupić się na oskarżeniach wobec Marcelino i zrzucić winę za spadek na niepisaną sztamę Villarrealu że Sportingiem. Presa oświadczył też, że mimo dobrej już wówczas sytuacji finansowej nie zainwestuje we wzmocnienia.
W tych okolicznościach Paco odszedł, a gdy jego podpis wysychał na kontrakcie „Los Nazaríes” wszyscy zadawali sobie pytanie: dlaczego właśnie tam? Dlaczego trener o tak skrajnie wykrystalizowanym stylu idzie do drużyny pozbawionej stylu z definicji? Odpowiedź jest tylko jedna. Nadzieję w Paco wzbudziła przebudowa klubowych władz i nowy projekt. Liczył, że to on stanie się w nim osobą centralną. Facetem, do którego będzie należeć nowa Granada. Z wpływem na transfery, którego nie miał w Rayo. Z wolną ręką i szacunkiem. Z wszystkim, czego tak brakowało mu u Presy. Przeliczył się. Jego plany wobec drużyny były ambitne. Chciał nadać jej tożsamość, to czego klub potrzebował najbardziej. – Chcę by ludzie nie mogli doczekać się soboty, by przyjść na stadion i oglądać Granadę – mówił. Nie dano mu tego uczynić. Właściwie nie dano mu nawet spróbować.
Pozostaje wrażenie, że w Granadzie nie mieli pojęcia, kogo zatrudniają. Chciano wyników, więc sięgnięto po gościa, który przedkłada nad nie styl? Albo potulnego baranka, więc sprowadzono rogatą duszę, wyszczekanego i impulsywnego Paco? Totalne nieporozumienie. Można postawić pytanie, czy zarząd ma w ogóle plan na tę drużynę, czy też jej zadaniem będzie zostanie maszynką do produkcji pieniędzy, jak za czasów rodziny Pozzo. Jakkolwiek spojrzeć, jedno jest pewne: obie strony szukały czego innego. Obie się pomyliły. I obie przegrały.
W tym wszystkim są jeszcze inni poszkodowani. O nich wspomina się jednak stosunkowo rzadko – sieroty po Jémezie, czyli Alberto Bueno, Tito, Andreas Pereira czy też Sergi Samper. Wielu zawodników deklarowało, że przybywa wyłącznie po to, by grać pod wodzą Paco. Teraz zostali w próżni. Prędzej czy później odbije się to na klubie, bo najprawdopodobniej oznacza to, iż po sezonie – może nawet zimą – wspomniani zawodnicy odejdą. Bo co jeszcze ich tam trzyma? Znów należy więc oczekiwać kadrowej rewolucji i budowy wszystkiego od nowa.
A Paco? Rozpoczynając sezon w Granadzie, na trenerkę w Hiszpanii będzie musiał jeszcze poczekać do jego końca. Ot, casus Marcelino. Przepisy są nieubłagane. Ale przyszłości nie musi widzieć w czarnych barwach. Nadal ma bowiem nazwisko i markę, która przyciąga. Przy Vallecas już na niego czekają. Zresztą, pewnie nie tylko tam.
Magdalena Żywicka
Mariusz Bielski
Więcej tego typu tekstów znajdziecie na stronie magazynu Ole (KLIK).