W ten weekend wyjątkowo spokojnie było na niemieckich trybunach. W zasadzie to można zacytować klasyka: „W ogóle brak akcji jest. Nic się nie dzieje.” Nikt nikogo nie obrzucał gównem, nikt nie wywieszał flagi z wizerunkiem Osamy bin Ladena. Nawet nikt nikogo z koszulek nie obdzierał! Te straty zrekompensowali nam jednak piłkarze, bo nie dość, że można było pooglądać sobie pięknych goli, to i jeszcze niespodzianek, zwrotów akcji i zaskakujących rezultatów, czyli tego, co w piłce najpiękniejsze.
Coś niedobrego dzieje się z Bayernem Monachium. No dobra, może odrobinę niezręcznie mówić tak o drużynie, która w sześciu meczach traci tylko dwa gole i z zaledwie jednym remisem przewodzi stawce, ale jak na dłoni widać, że związek Ancelottiego z klubem chwilowo jest w stanie „to skomplikowane”. Pierwsze symptomy zapowiadające pogorszenie sytuacji pojawiły się gdy mistrzowie Niemiec podejmowali u siebie Ingolstadt – koniec końców udało się jednak wygrać 3:1 i na obraz gry można było machnąć ręką. A, pal licho, raz na rok to nawet i takiej maszynie zdarzy się gorszy mecz. Zresztą – która drużyna nie chciałaby zagrać słabszego spotkania, a i tak rąbnąć rywalowi trzy gole?
Potem przyszedł jednak ciężki, przegrany wyjazd na Vicente Calderon i wreszcie sygnał tak czytelny, że walnął po oczach już nie tylko wiecznych defetystów i sceptyków, ale też i tych, którzy nawet i na skąpanym w czarnych obłokach niebie dojrzą promienie słońca. Koeln w tym sezonie też nie jest w ciemię bite – konsekwentna praca Petera Stoegera procentuje i nie jest przypadkiem pozycja tego zespołu w tabeli. Jakkolwiek jednak spojrzeć, Modeste nie jest Lewandowskim, Marcel Risse Philippem Lahmem, a wiele jeszcze wody w Wiśle upłynie zanim Marco Hoeger dobije do poziomu Xabiego Alonso. I to zakładając, że lewobrzeżnym dopływem Wisły stanie się Amazonka, a prawobrzeżnym – Wołga.
Bayern zagrał jak na swoje możliwości… beznadziejnie. 1:1 też jakaś wielką tragedią nie jest, ale przecież mogło być o wiele gorzej:
Jak się takich sytuacji nie wykorzystuje, to aż się prosi o stratę punktów. Fatalny strzał napastnika @fckoeln. https://t.co/1STrEOduNi
— Eurosport Polska (@Eurosport_PL) 1 października 2016
Znacznie boleśniejszym doświadczeniem od suchego sprawdzenia wyniku na livescorze jest rzut oka w oceny indywidualne zawodników. Neuer? 4. Alonso? 5. Lewandowski? 5. Sanches? 5. Gdyby w Bawarii postanowili zorganizować sympatyczny happening i odkurzyć stare gwiazdy, a przeciwko Kolonii przyszłoby zapieprzać duetowi Jancker – Basler, to może i byśmy to zrozumieli. Ale w aktualnej sytuacji wytłumaczenia nie ma. Tryby ewidentnie zgrzytnęły, maszyna się zablokowała i trzeba konkretny baniak smaru, by znów ruszyło to z impetem.
Z pełnym przekonaniem można więc stwierdzić, że Carlo Ancelotti szybko zaadoptował się w nowych warunkach. Fakt faktem Oktoberfest przesunął sobie o miesiąc do tyłu organizując swój mały Septemberfest, ale piwa zdążył nawarzyć sobie już sporo. To teraz chlust, trzeba będzie to wypić. Prost!
***
Pięć meczów, pięć porażek, dwa zdobyte i dziesięć straconych goli. Tak katastrofalnej inauguracji sezonu w Schalke nie pamiętali od czasów Ludwika XIV i jeśli jakikolwiek rywal miał być pomocny w przełamaniu, to na pewno nie Borussia Moenchengladbach. Fakt faktem ten zespół z ostatnich czternastu spotkań wyjazdowych wygrał tylko jeden, ale chyba nikt nie uwierzy w to, że ta impotencja trwała będzie wiecznie. Podopieczni Markusa Weinzierla w meczu, kto wie – być może o los trenera, musieli więc odbić się od dna walcząc z drużyną, która raptem parę dni temu grała jak równy z równym w starciu z Barceloną.
Po 135 minutach spędzonych w niedzielne popołudnie z Bundesligą, w głowie kołatały się straszne myśli. Schlać się na umór czy od razu popełnić harakiri? Wyłączyć w końcu to gówno czy cierpliwie zaczekać ze świadomością, że cierpliwość jest przecież najnudniejszą formą rozpaczy? Po paszkwilu w Wolfsburgu nadzieje związane ze spotkaniem na Veltins-Arena były ogromne, ale po trzech kwadransach naprawdę zbierało się na wymioty. Paździerz do kwadratu.
Człowiekiem, któremu należy się kufel dobrego, niemieckiego piwa za to, że uratował tę beznadziejną niedzielę jest niewątpliwie Andre Schubert. Wyobraźcie sobie taką sytuację – wasza drużyna gra ciężki wyjazdowy mecz, tuż po jeszcze cięższym meczu o jeszcze mocniejszym wymiarze gatunkowym. Do przerwy radzi sobie solidnie – praktycznie nie dopuszcza rywala pod własną bramkę, a przy okazji próbuje też nieśmiało kąsać. Generalnie wygląda to dobrze, zwłaszcza z tyłu, gdzie gra niejaki Jannik Vestergaard (to Duńczyk, więc zapisz to, faken), który w pojedynkę wyłącza ofensywę przeciwnika. Jeśli nie najlepszy, to na pewno jeden z lepszych meczów w jego życiu. W przerwie więc logiczne wydawałyby się roszady z przodu, jakieś żonglowanie skrzydłowymi, może wprowadzenie napastnika. Ale nie – Schubert, co potem przyznał w trakcie wywiadu, stwierdził, że wspomniany Vestergaard daje mu za mało w… ataku pozycyjnym. Kij z obroną, źle rozgrywa.
No i się posrało. Lepsze okazało się wrogiem dobrego.
Do przerwy 0:0, po przerwie 0:4. Ściągnięcie Duńczyka z boiska było chyba jedną z najgorszych decyzji w trenerskiej karierze Schuberta. Bidny musiał pluć sobie w brodę, że w piłce nie ma zmian hokejowych, bo po tym jak Schalke w kilka minut rozwalcowało rywala trzema golami nie było już jakiejkolwiek szansy na odrobienie strat.
4:0 robi wrażenie. Po tym jak po karnym trochę z kapelusza gospodarze objęli prowadzenie, można było odnieść wrażenie, że ktoś ich podmienił. Przestawiła im się jakaś klapka w mózgu, złapali luz, polot, finezję i zamiast bojaźliwie kalkulować, ruszyli jak po swoje. Po pięciu kompromitujących porażkach przyszło w końcu zwycięstwo i to zwycięstwo w wielkim stylu. Ciężko natomiast jednoznacznie stwierdzić czy jest to odwlekanie egzekucji, jaką będzie pozbycie się Weinzierla, czy wskoczenie na właściwe tory, którymi zespół będzie pędził aż do maja. Trudno bowiem nie uciec wrażeniu, że, choć wynik w końcu pozytywny, progresu w grze jest zatrważająco mało.
Inna ciekawa kwestia – Andre Schubert. Dopiero co Borussia przedłużyła jego umowę do 2019 roku, a już więcej jest głosów zwątpienia niż tych, które wróżą wielką przyszłość tego związku. Roszada z udziałem Vestergaarda to tylko wierzchołek góry lodowej, Schubert takich niedorzecznych decyzji miał już parę, a „Źrebaki” zdają się pod jego wodzą nie mieć rozwiązań alternatywnych. Zabrakło kontuzjowanego Raffela? Ofensywa, poza drobnymi wyjątkami, leżała i kwiczała. Vestergaard klapnął na ławce? W obronę było wjechać łatwiej niż wózkiem sklepowym do marketu. Wcale nie zdziwię się, jeśli sympatyczny szkoleniowiec jeszcze zanim wyskoczą pierwsze przebiśniegi będzie miał więcej czasu dla swojej rodziny i innych pobocznych pasji.
***
W tej kolejce okazało się też, że Thomas Tuchel nie jest nieskazitelny. Wyjątkowo długo przyszło jednak jego oponentom szukać rys na tym starannie pielęgnowanym dotąd szkle. Borussia przegrała w Leverkusen 0:2. Przegrała zasłużenie. Po meczu więc trzeba było szukać przyczyn tego, że sprawy przybrały tak nieoczekiwany obrót – nie że dobry przeciwnik, nie że własne błędy, nie że nieskuteczność. Tuchel narzekać zaczął na… zbyt częste faule w wykonaniu rywala. I zapomniał w tym wszystkim, że faule są integralną częścią rozgrywki, a premedytacja w ich wykonywaniu jest nieodłączna.
Po meczu w swojego byłego trenera przywalił zresztą jego podopieczny z Mainz, Stefan Bell. Obrońca stwierdził bowiem, że Tuchel nigdy nie potrafił przegrywać. No szkoda, bo w sumie Bell całkiem fajnie pasowałby do Borussii…
***
Serge Gnabry… O matko, ile dymu było o tego chłopaka przed sezonem. Dla porządku: przepychanki odbywały się między dwoma stronami – monachijską i bremeńską. Przypominam fragment naszego tekstu sprzed paru tygodni:
Najpierw do akcji wkroczył dyrektor klubu z Bremy, Frank Baumann, który stwierdził, że Niemiec chce grać w Werderze, a mistrz kraju nie odgrywa w całej transakcji żadnej roli. No i w zasadzie to by się zgadzało, bo kolejne dzienniki podawały już niemal pewne informacje – pięć milionów euro dla Arsenalu, kontrakt na cztery lata. Ostatecznie po kilkunastu godzinach piłkarz pojawił się na Weserstadion, klub odtrąbił pozyskanie utalentowanego skrzydłowego i przedstawił warunki na jakich dogadał się z londyńczykami. Wydawało się, że telenowela znalazła swój happy-end i kurz po całej sprawie wkrótce opadnie.
Nic z tych rzeczy. Najpierw Kicker upublicznił informację, że pieniądze na transfer piłkarza wyłożył… Bayern, a w zamian tego otrzymał prawo ściągnięcia zawodnika za darmo po sezonie gry w Bremie. Jaki miałoby to cel i czym różniłoby się od zwyczajnego wypożyczenia? Oczywiście ominięciem restrykcji związanych z FFP. I w zasadzie wszystko byłoby w tym momencie jasne i zrozumiałe, gdyby nie uparta postawa dyrektora Werderu. „Klub z Monachium nie brał udziału w tym transferze” – powtarzał dalej. Sęk jednak w tym, że zaangażowanie Bawarczyków i fakt, że wyłożyli kasę potwierdził Willi Lemke, wcześniej wieloletni menedżer klubu, a teraz przewodniczący Rady Nadzorczej.
I, co lepsze, efektu sprawy nie znamy do dzisiaj. To znaczy Gnabry jest zawodnikiem Werderu, ale czy latem zmieni miejsce zamieszkania, czy dalej będzie siedział na północy – nie wie nikt. Wiemy natomiast skąd to całe zamieszanie i wiemy, że piłkarz staje się… coraz bardziej problemowy. Można było domyślać się, że dwa poważne kluby nie szarpią się o jakieś beztalencie, ale to, co młody Niemiec pokazuje na starcie sezonu sprawia, że rozumiemy całe zaanażowanie obu sron. Wielkie wzmocnienie Werderu, wielkie wzmocnienie Bundesligi, a – w przyszłości – być może i wielkie wzmocnienie reprezentacji. Ruszył chłopak z kopyta i jak tak dalej pójdzie, to walka Popek – Pudzian może być tylko skromnym supportem przed ringowym starciem biznesmenów z Monachium i Bremy.
MARCIN BORZĘCKI
Obserwuj @m_borzecki