Gdyby podpytać przeciętnego Polaka, z czym kojarzą mu się Wyspy Kanaryjskie, większość wspomniałaby najprawdopodobniej coś o oceanie, pięknej pogodzie przez cały rok i „Pamiętnikach z Wakacji”. W Hiszpanii zaś – poza tym, że jest tam cholernie daleko – napomknęliby pewnie o tym, że leżą one w innej strefie czasowej (co zresztą jest namiętnie powtarzane przed rozpoczęciem każdego serwisu informacyjnego) oraz że mają tam tańsze fajki, co sprzyja rzecz jasna wewnątrzkrajowemu przemytowi.
Od niedawna w kontekście Kanarów robi się jednak coraz głośniej także w odniesieniu do piłki, która – nie ma co się oszukiwać – raczej nigdy nie stała tam na zbyt wysokim poziomie. W minionych piętnastu latach tylko dwa razy miały one bowiem swojego przedstawiciela w Primera División. W sezonie 2009/10 było to CD Tenerife, które jednak po rocznej przygodzie spadło najpierw do Segundy, a chwilę później do Segunda B, od minionych rozgrywek jest nim z kolei powracające do elity po 13 latach UD Las Palmas.
W przypadku tych drugich wiele wskazuje jednak na to, że tym razem może nie skończyć się jedynie na epizodzie zakończonym szybkim zjazdem i skazywaniem biednych klubów z zaplecza hiszpańskiej ekstraklasy do wypraw na wyspy położone między Marokiem i Mauretanią.
„Los Amarillos” na starcie sezonu są bowiem chyba najbardziej chwalonym przez hiszpańskie media zespołem. W trzech kolejkach La Liga zgromadzili oni na koncie sześć oczek – najpierw ograli na wyjeździe Valencię (4:2), następnie sprawili łomot Granadzie (5:1), przed tygodniem zaś w bardzo pechowych okolicznościach przegrali 1:2 z Sevillą, tracąc gole w 89. i 94. minucie. Największe wrażenie robi jednak przede wszystkim ich widowiskowa gra – jak na razie Las Palmas wraz z Realem Madryt ma najwięcej zdobytych bramek spośród całej stawki – aż 10.
Jasne, zdajemy sobie sprawę, że odpalanie fajerwerków po trzech spotkaniach byłoby równie rozsądne, jak powierzanie roli pierwszej armaty Danielowi Sikorskiemu. Jeśli jednak cofniemy się odrobinę w czasie, trudno nie odnieść wrażenia, że mimo wszystko nie ma w tym dzieła przypadku czy też bożej opatrzności.
Miniony sezon Las Palmas zakończyło na 11. miejscu. Na pierwszy rzut oka, szału nie ma. Gdyby mimo to przyjrzeć się sprawie nieco wnikliwiej, z łatwością da się zauważyć, że mamy w tym przypadku do czynienia z drużyną, która rosła z meczu na mecz. O ile z początku wydawało się, że „Los Amarillos” za chwilę z hukiem wrócą tam, skąd przybyli, a jedyną ciekawostką stanowić będzie fakt, że w jej szeregach w miarę regularnie występował 41-letni Juan Carlos Valerón, o tyle potem było już zdecydowanie lepiej.
W rundzie rewanżowej model oparty na graczach ze szkółki – Las Palmas zaraz po Athleticu Bilbao mogło się pochwalić w zeszłym sezonie drugą największą liczbą wychowanków w kadrze (17) – wspieranych przez zawodników wyciągniętych w większości przypadków tak naprawdę znikąd przyniósł bowiem koniec końców nadspodziewanie skuteczny efekt.
Choć jeszcze po 25. kolejce ekipa Quique Sestiéna zajmowała miejsce w strefie spadkowej, na ostatniej prostej nagle jednak odpaliła. Do tego stopnia, że gdyby wziąć pod uwagę wyniki z ostatnich 12 meczów zeszłego sezonu, okazałoby się, że ekipa z Wysp Kanaryjskich byłaby piątym najlepszym zespołem w lidze.
Dobrym prognostykiem na przyszłość jest również to, że przed sezonem – z wyjątkiem powracającego z wypożyczenia do Realu Sociedad Williana José – udało się zachować praktycznie cały trzon zespołu, co często w przypadku drużyn środka tabeli jest przecież nie lada sztuką. Utratę najlepszego strzelca powetowano sobie jednak jednym z najbardziej zaskakujących ruchów letniego okienka – do Las Palmas dołączył bowiem Kevin Prince-Boateng. Choć początkowo do jego transferu podchodzono ze sporą rezerwą, trzeba przyznać, że jak na razie – nawet mimo braków w przygotowaniu – inwestycja wygląda na wyjątkowo trafioną – w obu swoich dotychczasowych występach w lidze wpisywał się on na listę strzelców.
Oczywiście nie mamy zamiaru sugerować, że jesteśmy właśnie świadkami narodzin nowej siły w hiszpańskim futbolu, bo do tego wciąż droga daleka jak stąd do Lagos. Tak czy inaczej, w lidze trzech zespołów i zdolnej od czasu do czasu napsuć krwi wielkim Sevilli warto docenić jakikolwiek powiew świeżości. Nie wiemy, czy będzie to podchodzić pod piłkarską hipsterkę czy jeszcze nie, jednak coś nam podpowiada, że odpalenie sobie sobotniego meczu Las Palmas z Málagą wcale nie musi okazać się głupim pomysłem.