Dzwoni telefon Michała Probierza, w pomieszczeniu rozbrzmiewa adaptacja “Zadok the Priest”, w Polsce melodia bardziej znana jako “Kaszanka”. Tomasz Hajto zbiera się na natychmiastowy, uszczypliwy komentarz: – “I widzisz, Michał, to jest różnica między nami. Ja hymnu Ligi Mistrzów słuchałem jako piłkarz z perspektywy murawy, ty możesz sobie tylko taki dzwonek w komórce ustawić”. Anegdota ta jest tak stara, że nawet nie do końca pamiętamy, skąd ją znamy, ale jedna rzecz ciągle pozostaje niezmienna. Wysłuchanie hymnu Ligi Mistrzów stojąc na murawie swojego stadionu, już w fazie grupowej, z pełną świadomością bycia w gronie 32 drużyn, które grają w najbardziej elitarnych rozgrywkach, to dla piłkarza wyjątkowa chwila. Niejeden już powiedział: dla takich momentów uprawia się ten zawód, to spełnienie marzeń. Legia przekracza dziś próg fabryki wspomnień. Panowie, po prostu się tym cieszcie.
Jasne, okoliczności temu nie sprzyjają. Ten wymarzony awans został bardziej wylosowany, niż wywalczony. Nie negujemy tego, że Legia w ostatnich latach na samą możliwość pójścia taką ścieżką solidnie sobie zapracowała, ale nie ukrywajmy – po tym czerwonym dywanie piłkarze Besnika Hasiego kroczyli tak nieporadnie, że ukradli swoim kibicom część radości z wielkiego przełamania niedorzecznej wręcz niemocy polskich klubów w tych rozgrywkach. Rzecz niepojęta – przecież przez lata wyobrażaliśmy sobie ten moment jako efektowną szarżę, coś co wyniesienie piłkarzy na piedestał. Dalej – rozgrywki ligowe, kolejny powód do zmartwień przy Łazienkowskiej, tak nisko w tabeli na tym etapie Legia nie była nigdy. Na dokładkę – odpadnięcie z Pucharu Polski z pierwszoligowcem. I co najważniejsze – całkowity brak sygnałów, że za chwilę będzie lepiej. Kompletna cisza.
Wszystko to doprowadziło do dość absurdalnej sytuacji. Po 20 latach czekania na Ligę Mistrzów, po 20 latach większych lub mniejszych upokorzeń w eliminacjach, od trenera drużyny słyszmy: – “Ważniejszy od spotkania z Borussią Dortmund będzie dla nas niedzielny mecz ligowy z Zagłębiem Lubin”.
Nijak nie licuje to z patetyczną częścią z naszego wstępu, prawda?
Delikatnie rzecz ujmując, niewiele powodów dał nam Besnik Hasi, by uważać go za rozsądnego gościa. Ale nawet on musi mieć świadomość, że ta Liga Mistrzów spadła mu z nieba, nawet jeśli przyłożył do tego awansu rękę w mniejszym stopniu niż jego poprzednicy nabijający rankingowe punkciki, to on zapisze się na kartach historii. Dostał niezwykłą szansę wyjścia z sytuacji beznadziejnej. Życie poniekąd składa się z takich uśmiechów losu, sztuką jest ten uśmiech odwzajemnić.
Dlatego Legia potrzebuje dobrego meczu, punktu zwrotnego. Tu, teraz, gdy oczy całej Polski i części Europy będą skierowane właśnie na nią. Stwierdzenie “dobry mecz” w tym przypadku wcale nie oznacza, że musi to być mecz wygrany. Ba! Nie musi być to nawet mecz zremisowany. Rozmawiamy przecież o starciu z Borussią Dortmund, wielkim klubem, na dziś jednym z najciekawszych projektów w Europie. Chodzi o wysłanie wspomnianych sygnałów. Choćby jednego. Tylko tyle, albo aż tyle. W tym przypadku raczej opcja numer dwa. Szczególna mobilizacja wśród piłkarzy, o którą jesteśmy w miarę spokojni, to jedno, pomysł na mecz – coś innego. Pora pokazać “cojones”.
Ale bardzo trudno wygłasza się apele w momencie, gdy obejrzało się 16 słabych meczów drużyny w sezonie, a na horyzoncie pojawia się zdecydowanie najmocniejszy z dotychczasowych rywali. Umówmy się, spotkanie gołej dupy z batem to najbardziej prawdopodobny ze scenariuszy. Po prostu trzeba na to przygotowanym, na podzielenie losów Celtiku czy Rostowa z wczorajszych spotkań i przyjąć to z pokorą. Tak, zostaje jeszcze odwołanie się do banału nad banałami: piłka nożna jest tak piękną grą, bo bywa również kompletnie irracjonalna.
Doczekaliśmy się. Legia i ludzie z nią związani i my jako tzw. piłkarska Polska. Po prostu niech się dzieje.
Fot. FotoPyK