“Proszę podpisać jeszcze tu i tu i sprawa załatwiona. Przelew puścimy w ciągu siedmiu dni roboczych”. To już ostatnia formalność przed rozłożeniem czerwonego dywanu prowadzącego do otwartych na oścież drzwi z przybitą do nich tabliczką “Champions League”. Po dwudziestu latach taplania się polskich drużyn w błocie czy też – jak kto woli – po kilku tygodniach podejmowania przez Legię bezskutecznych prób odbicia się od dna, w końcu nadszedł ten szczególny dzień. Dzień, w którym pod nosem nieśmiało uśmiechnie się pewnie nawet Jakub Rzeźniczak, zaś Besnik Hasi będzie mógł choć na chwilę schronić się w kącie płonącego pomieszczenia, do którego nie zdążył dotrzeć jeszcze ogień.
Można się sprzeczać, czy awans Legii do Ligi Mistrzów po przejściu w – delikatnie rzecz ujmując – niezbyt cieszącym oko stylu drabinki śmiechu, na której szczycie mistrzowi Polski przyszło się zmierzyć z półamatorską drużyną z Irlandii, można uważać za największy sukces polskiej piłki klubowej na przestrzeni minionych dwudziestu lat. Mając na względzie obecną (anty)formę “Wojskowych” nie da się bowiem zaprzeczyć, że szczęście w losowaniu miało ogromny wpływ na ostateczne powodzenie misji. Pisząc wprost – do Ligi Mistrzów awansuje dziś paradoksalnie jeden z najgorszych, a przynajmniej znajdujący się w swojej najgorszej dyspozycji w momencie toczenia boju o udział w najbardziej prestiżowych rozgrywkach Starego Kontynentu, mistrz Polski ostatnich lat.
Jakkolwiek jednak spojrzeć, po dwóch dekadach dobijania się do bram piłkarskiego raju w nadziei na to, że Święty Piotr w końcu odpowie na błagalne prośby, zlituje się, otworzy wrota i z dobrotliwym uśmiechem na ustach zaprosi któregoś z naszych przedstawicieli do środka, wreszcie przyszedł czas na to, by – przynajmniej w Warszawie – choć na moment, niezależnie od okoliczności, przestać rozpamiętywać mniej lub bardziej piękne porażki z przeszłości i cieszyć się chwilą. By w końcu po latach błądzenia za kroplą wody na pustyni powiedzieć sobie: “mamy to i już nikt nam tego nie zabierze”. A że do Ligi Mistrzów nie dostanie się kilka znacznie lepszych drużyn? Nie nasze małpy, nie nasz cyrk. Dali, to wzięliśmy. Tylko idiota by nie skorzystał.
Sam przebieg spotkania będzie – co tu dużo gadać – kwestią absolutnie drugorzędną. Tak naprawdę ma ono stanowić wyłącznie preludium do wielkiego, długo wyczekiwanego świętowania, po którym w stolicy nastąpi jutro najprawdopodobniej wysyp masowych urlopów na żądanie, a pracodawcy urządzą z rana łapankę pod Pałacem Kultury i Nauki. Pokaz fajerwerków ma się bowiem odbyć nie na murawie, lecz poza nią. Nikt o zdrowych zmysłach na stadion przy Łazienkowskiej nie przyjdzie dziś w pierwszej kolejności po to, by rozpływać się nad grą Legii. Nie po tym, co stołeczna ekipa pokazywała w ostatnich tygodniach. Niezależnie od postawy podopiecznych Besnika Hasiego, bardziej niż ścięcie w pięknym stylu ograniczonego piłkarsko rywala, liczyć się będzie bowiem – osiągnięty choćby wskutek wspinaczki po trupach do celu – sam awans.
Jasne, za chwilę trzeba będzie wybudzić się z pięknego snu i na nowo stanąć twarzą w twarz z roztaczającymi się na horyzoncie problemami, które po dobiciu się do Champions League nie znikną przecież z dnia na dzień jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Potyczka z Dundalk będzie raczej po prostu złapaniem chwilowego oddechu dla tonącego. Dziś balujemy, a martwić będziemy się jutro? Trochę na pewno tak. Czy jednak – tak na logikę – coś jest tak naprawdę w stanie w większym stopniu podnieść morale zespołu niż awans do Champions League? Bo przecież o tym, że głównym problemem “Wojskowych” na tę chwilę nie są umiejętności czysto piłkarskie, a właśnie psychika, nie trzeba nikogo chyba zbyt długo przekonywać.
Jeśli natomiast Dundalk zdoła dziś jakimś cudem odrobić straty z pierwszego spotkania… Nie, to wykracza już nawet poza nasze zdolności postrzegania wszechświata i snucia wizji alternatywnych rzeczywistości. Awans Irlandczyków byłby zbyt mało wiarygodny nawet jak na scenariusz filmu science fiction.