Czy to było zwycięstwo wymęczone? Ciężko w ten sposób określić mecz, w którym gospodarze dominowali przez jakieś siedemdziesiąt, może i osiemdziesiąt minut. Czy to było zwycięstwo niezasłużone? Też nie, nie w sytuacji, gdy zwycięzca miał przynajmniej kilka fantastycznych okazji do podwyższenia prowadzenia. Ale jednak, derby Londynu podczas których sezon zainaugurowali West Ham United i Chelsea zostawiają nas z potężnym bólem zębów.
Zwycięstwo może nie do końca wymęczone, ale jednak – gol na 2:1 padł w 89. minucie. Zwycięstwo może i zasłużone, ale jednak – West Ham, gdy już tylko był na boisku w komplecie, czyli po wejściu na boisko Payeta, nie wyglądał gorzej. No i wreszcie – zwycięstwo po trafieniu zawodnika, którego na boisku już być nie powinno. Chelsea na starcie dopisuje sobie trzy punkty, ale na Stamford Bridge trudno chyba o euforię.
Przez długie minuty meczu po Chelsea z ubiegłego sezonu praktycznie nie było śladu. Eden Hazard? Jak za “dawnych” lat, przebojowy, zdecydowany, dynamiczny, wreszcie efektywny, bo jego rajdy i podania przynosiły drużynie korzyść. Ivanović? Jak wół, od linii do linii, raz po raz nękając – na przemian – napastników i obrońców gości. No i wreszcie Oscar, Willian, Matić i tradycyjny cichy bohater Kante, którzy nie dali oddechu żadnemu z pomocników “Młotów”. Moglibyśmy chwalić i chwalić, gdyby nie… No właśnie, i tutaj wjeżdżają stałe bolączki ubiegłorocznej Chelsea. Po pierwsze: gdyby nie ten dzikus Diego Costa, który jako jedyny zagrał tak, jak w całym ubiegłym sezonie – agresywnie, głupio, stwarzając zagrożenie nie dla bramki, ale dla zdrowia rywali. Po drugie: gdyby nie brak skuteczności, brak postawienia kropki nad i, który koniec końców przyniósł skarcenie ze strony Collinsa.
Chelsea grała o wiele lepiej. Kibice “The Blues” tęsknili za taką grą cały ubiegły sezon. Za rajdami Edena Hazarda, ale i za błyskiem Oscara. Za spokojem w środku pola, ale i groźnie podłączającymi się do akcji bocznymi obrońcami. Ivanović niemiłosiernie ośmieszał Masuaku. Należał im się z pewnością jeden, a może i dwa rzuty karne. Kilkakrotnie tyłki “Młotom” ratował świetnie dysponowany Adrian, a do 67. minuty West Ham w ogóle wyglądał jak Frodo przed chuliganami ze sprzętem reprezentacja Belgii za kadencji Wilmotsa. Właściwie zastanawialiśmy się tylko: ile? Kto? Czy wynik podwyższy Hazard po kolejnym udanym dryblingu? Może jednak Willian ze stałego fragmentu?
Oczywiście, West Ham też się odgryzał, ale ich pomysł na grę miał pewną poważną wadę. Otóż taktyka typu “laga na Carrolla” zdecydowanie traciła na efektywności, gdy tenże Carroll wracał się właściwie pod własne pole karne. Skoki emocji? Praktycznie jedynie po kolejnych błędnych decyzjach sędziego, jak wtedy, gdy oszczędził Diego Costę po bandyckim ataku na Adriana. Tutaj pozwolimy sobie na dodatkowe słowo komentarza: tego bandyty nie da się lubić. Jakiś czas temu apelowaliśmy o jego umieszczenie w odosobnionym zakładzie zamkniętym, gdzieś z dala od normalnych ludzi. Dziś? Dziś tylko utwierdzamy się w przekonaniu, że w stu procentach słusznie.
Should match-winner Diego Costa have been sent off for this challenge on Adrian? https://t.co/FsfubhZSri pic.twitter.com/mrFlARN0WW
— MailOnline Sport (@MailSport) August 15, 2016
No i na murawie pojawił się Dimitri Payet. Dwadzieścia minut wystarczyło, by dać “Młotom” nadzieję, wyrównanie i ogromne szanse na punkt. To właśnie ten okres gry pozostawia największy ból zęba. Cóż bowiem znaczy cała dominacja Chelsea, jeśli jeden zawodnik odmienia obraz gry o 180 stopni? Jeśli po chwili wyrównujące trafienie daje “Młotom” James “Rudy Pele” Collins? Cóż bowiem znaczą wszystkie okazje Hazarda, Ivanovicia czy Oscara, jeśli zwycięski gol pada po strzale gościa, którego nie powinno już być na boisku?
W ogóle sędzia popełnił dzisiaj tyle błędów, że gdyby gwizdał w Ekstraklasie, prawdopodobnie zostałby patronem “niewydrukowanej tabeli”. Jedyne pocieszenie – mylił się sprawiedliwie, po równo, w obie strony.
Jak więc rozpoczyna sezon mistrz z sezonu 2014/15 i największy zawód rozgrywek 2015/16? Chelsea tworzy sobie mnóstwo okazji, Chelsea przez godzinę nie daje swoim gościom nawet zdjąć pantofli, a co dopiero dostać się do lodówki, Chelsea wreszcie wygrywa, skromnie, ale wygrywa. Euforii nie ma, oczywiście nie licząc radości Conte, który wyglądał jakby właśnie wygrał Ligę Mistrzów. Ale satysfakcja z wyrwania trzech punktów zespołowi typowanemu do roli czarnego konia rozgrywek – i owszem.