Mistrz kraju kontra beniaminek. Drużyna, która ma ambicje, by po raz kolejny sprawić psikusa piłkarskiej Anglii kontra team, który typowany jest do miana najgorszej ekipy w historii Premier League, w dodatku poważnie osłabiony. Tegoroczna inauguracja ligi angielskiej – moment jakkolwiek patrzeć zawsze wyjątkowy – spełniała wiele warunków, by swoją przewidywalnością dorównać imieninom u wujka Zenka. Bardziej lub mniej efektowne, ale zwycięskie wejście Leicester City w sezon – tak to się miało skończyć, a dopiero po tym „dzień dobry” miała się zacząć prawdziwa rywalizacja. Jednak za sprawą Hull City ten mecz stanął na głowie i jak gdyby nigdy nic zaczął tańczyć breakdance’a.
Niestety nie od razu, na takie frykasy trzeba było trochę poczekać. Na początku czuliśmy się trochę tak, jakby ktoś puścił nam film o facecie w łódce, zamiast dobrego kina akcji, ale też mamy świadomość, że to po części efekt przeładowania głowy wszystkimi zapowiedziami, całą otoczką, która jest na takim poziomie, że chyba tylko piłkarze z japońskich kreskówek potrafiliby z miejsca spełnić wszystkie oczekiwania. Na szczęście z czasem pojawili się i oni.
Ostatnie pięć minuty pierwszej połowy pasowało do wcześniejszej części tego meczu jak smoking do gumofilców. To był przeskok o trzy piętra, jeśli chodzi o emocje, upewnialiśmy się, że nie doszło do łączenia z innym stadionem. No bo tak:
– świetną szarżę lewą stroną zaliczył Christian Fuchs, wyszła z tego potrójna sytuacja strzelecka, ale ani austriacki obrońca, ani Jamie Vardy, ani Riyad Mahrez nie potrafili strzelić gola (kolejno: interwencja bramkarza, obrońcy i pudło),
– kolejną sytuację strzelecką Vardy’emu wypracował Ahmed Musa (bardzo dobry debiut w PL), ale Anglik znów przestrzelił,
– piłkarze Hull na chwilę przenieśli się pod bramkę Schmeichela, udało się wywalczyć dwa rzuty rożne – najpierw pusty przelot Duńczyka, ale bez konsekwencji, później gol braci Tashibana.
No i konsternacja. No bo jakkolwiek patrzeć poza próbami Roberta Snodgrassa, Hull City stanowiło tło. Takie, które jak w horrorach klasy C, nagle ożyło. Powstrzymać próbował je nawet sędzia Mike Dean, który podarował mistrzom Anglii jedenastkę (Gray faulowany był przed polem karnym), zamienioną na bramkę przez Riyada Mahreza, ale nawet jemu się to nie udało.
Gospodarze z KC Stadium szybko wrócili na prowadzenie za sprawą wspomnianego Snodgrassa, a potem po mistrzowsku klinczowali, pozwalając faworytom tylko na jakieś niemrawe muśnięcia i chaotyczne próby. Zniecierpliwiony Ranieri posłał na plac Okazakiego i Ulloę (do tego wszedł Amartey, więc Kapustka na debiut musi poczekać), ale nawet zagranie all-in nic nie dało. Miało być miękkie lądowanie w nowej rzeczywistości, jest kontakt z zimnym betonem.
Sensacja – nie bójmy się tego słowa. Ligo angielska, dobrze, że wróciłaś.