Guardiola, Klopp, Pochettino, Conte, Wenger… W tej plejadzie trenerskich gwiazd brakowało już tylko jednego nazwiska, które mogło jeszcze bardziej podkręcić tempo wyścigu o mistrzostwo Anglii. Wielkiego fachowca, niepodrabialnej osobowości i gościa, który potrafi wsadzić kij w szprychy każdemu, włącznie ze swoją drużyną. Na szczęście już wiadomo, że dziś wybiła godzina zero. Jose Mourinho został właśnie zaprezentowany jako nowy menedżer Manchesteru United.
– Zostać menedżerem tego klubu to wyjątkowy zaszczyt… To coś tak tajemniczego, tak romantycznego, że nic nie może się z tym równać. Takiej skromności i pokory z ust Portugalczyka nie słyszeliśmy chyba nigdy. Znając jego charakter spodziewalibyśmy się raczej czegoś na temat szczęścia, jakie mają na Old Trafford wreszcie posiadając „The Special One” po swojej stronie. Czegoś w stylu „bardzo ciężko gra się przeciwko Chelsea, ale ja dwukrotnie miałem okazję i poszło mi całkiem nieźle” sprzed trzech lat czy sięgając jeszcze dalej, do pierwszej konferencji prasowej na wyspach: „nie nazywajcie mnie arogantem, ale jestem zwycięzcą Ligi Mistrzów, jestem the special one”. Wtedy też narodził się ten słynny pseudonim.
Jest jednak coś, co wciąż się nie zmienia. Oczekiwania. Ogromne, rozpalane wszędzie gdziekolwiek się pojawia do granic możliwości. Portal Squawka już na starcie opatruje wyliczenia na jego temat zwrotem “natural born winner”. “Urodzony zwycięzca”. Wyliczenia, przyznacie, działające na kibicowską wyobraźnię:
– Żaden inny menedżer w historii Premier League nie może się pochwalić taką średnią punktów na mecz jak Mourinho (2,18);
– Portugalczyk zdobywał trofeum średnio co 34,8 meczu podczas całej swojej kariery trenerskiej;
– „The Special One” wygrał jak dotąd 65% meczów (140 z 212) w Premier League.
Z każdym przytaczanym faktem na jego temat, z każdą tego typu statystyką, apetyty w czerwonej części Manchesteru rosną. Nikt nie dopuszcza do głowy możliwości, że coś nie zagra. Nikt w tym momencie nie zastanawia się nad tym, że zespół już od dłuższego czasu woła o przebudowę, że kadrowo w porównaniu z najgroźniejszymi ligowymi rywalami wypada dość przeciętnie i że dużo będzie zależeć od tego, czy Portugalczyk trafi ze wzmocnieniami, o które chciałby zresztą zadbać wspólnie z wieloletnim szefem transferów Realu Madryt Jose Angelem Sanchezem, nazywanym w stolicy Hiszpanii wręcz “transferowym guru”. Jego zatrudnienie miał bowiem sondować jeszcze na długo przed podpisaniem umowy w Manchesterze.
Nikt nie chce też w tej podniosłej chwili pamiętać o tym, że Mourinho to menedżer z ograniczoną datą przydatności do spożycia, który zarówno podczas obu swoich pobytów w Chelsea, jak i w czasie gdy prowadził Real Madryt, zawsze kończył skonfliktowany z całym otoczeniem. Zostawiając zespół do cna wyeksploatowany psychicznie, z zawzięciem paranoika wietrzący spiski przeciwko sobie, szukający w szatni słynnego “kreta”. Z jednej strony genialny, z drugiej – często prześladowany przez swój perfekcjonizm i dążenie do ustawienia w klubie wszystkiego i wszystkich na swoją modłę.
Ale jeśli przed nadejściem dnia, w którym i na Old Trafford będą go mieli dość, umieści własnoręcznie w klubowej gablocie kilka pucharów, wygłodniali sukcesów kibice United z pewnością protestować nie będą. Oni na wielki triumf czekają już trzy lata. To okres posuchy, który mało gdzie potrafi dłużyć się tak bardzo, jak w świątyni futbolu na Old Trafford.