Jeśli ktoś nie rozumiał fenomenu Atletico, potęgi całego ruchu „Cholismo”, dziś mógł go wreszcie w pełni pojąć. Znów na tacy dostarczono nam jego kwintesencję. Z jednej strony – defensywa do utraty sił. Z drugiej – ten pojedynczy błysk z przodu, którego po zespołach tak twardo broniących zwykle nie ma czego oczekiwać. Do długiej, rosnącej praktycznie tydzień w tydzień listy ofiar Simeone może wreszcie, po latach oczekiwania dopisać sobie Pepa Guardiolę.
Ten błysk, o którym mowa, zwykle w tym sezonie dostarczany przez sztukmistrzów – Griezmanna do spółki z nieobecnym dziś Ferreirą Carrasco. Tym razem, tak jak w ćwierćfinale z Barceloną (asysta roku?), show należał do Saula Nigueza. Wiernego, niezmordowanego żołnierza ulepionego od początku do końca na swoją modłę przez Diego Simeone. Prawdziwego robota, który zakręcił wartymi setki milionów graczami Bayernu tak, że przypomniał się legendarny już gol Messiego z Athletikiem Bilbao.
Unreal goal by Saul Niguez…https://t.co/fke97fQJg5
— FootballFacts101 (@FootballFact101) 27 kwietnia 2016
Nieprzypadkowo Barcelona zapewniła sobie zawczasu prawo pierwokupu do pomocnika Atletico w zamian za śmiesznie niską cenę odstępnego za Davida Villę, wiedząc na co może tego chłopaka być w przyszłości stać. A on, jak gdyby nigdy nic, najpierw robił wiatrak z Bernata i Alonso, by już za moment harować jak wół w obronie i zatrzymywać pędzącego jego stroną Douglasa Costę. To, co trzeba sobie uświadomić, to że ten chłopak ma dopiero 21 lat. Podobnie jak kolejny ulubieniec Simeone, Jose Gimenez, który dziś nie dał pograć Lewandowskiemu, umiejętnie spychając go na pozycje, z których nie był w stanie komfortowo oddać groźnego strzału. Choć ten gimnastykował się jak mógł i momentami próbował wręcz od zera konstruować swoje akcje gdzieś spod linii bocznej, dziś zwyczajnie sobie nie pograł. Wszystko, czego próbował – na nic. Budujące, że choć jednej strony Atleti to siła doświadczenia takich graczy jak Juanfran czy Filipe Luis, to w maszynerii Simeone doskonale odnajdują się i tacy gracze jak Saul czy Gimenez, którzy dopiero na wielką scenę wkraczają, a których oglądanie już teraz jest prawdziwą przyjemnością. W pierwszej połowie raz jeszcze postawili mur, którego nie była w stanie sforsować drużyna, mająca w tym sezonie na koncie 114 bramek i której ofensywnej sile nie oparł się żaden z dotychczasowych przeciwników.
Atletico postawiło barykady na liniach pola karnego. Zupełny zakaz wjazdu. pic.twitter.com/tAY6K36c2G — Michał Gutka (@M_Gutka) 27 kwietnia 2016
Symbolem poirytowania Bayernu takim stanem rzeczy był faul z 40. minuty, gdy Douglas Costa poskrobał rywala po marchewkach i ewidentnie przekroczył linię pomiędzy sportową złością, a zwykłą bezradnością i frustracją. Praktycznie przez całą pierwszą połówkę Brazylijczyk nie dostał ani jednej piłki w strefie, w której mógłby sobie pozwolić na pójście zwodem, na pojedynek jeden na jeden, cały czas był umiejętnie podwajany, podobnie zresztą jak Lewandowski czy Coman. Później podobnie zachował się też Benatia, który bezsensownie wykosił Koke i przytulił żółtko już po tym, jak ten wyjechał z piłką za linię.
Słynne „mocne słowa” z przerwy sprawiły jednak, że tę frustrację udało się znów skierować w dobrym kierunku. Bayern w drugiej połowie odżył, ale wciąż nie potrafił sforsować tej słynnej czerwono-białej ściany. Walił jak z armaty Alaba, próbował Douglas Costa – wszystko to na nic. Gdy nie bronił Oblak, pomagała mu poprzeczka. Ale też trzeba powiedzieć, że ustawiona przed nim defensywa, w której jeden z bezsprzecznie najlepszych meczów sezonu rozgrywał Filipe Luis, nie dopuściła do żadnego strzału rywali z odległości bliższej niż kilkanaście metrów. Jedyna taka sytuacja, to rzut rożny, po którym głową uderzał Javi Martinez.
A Atletico? W przypadku jakiejkolwiek innej drużyny na świecie takie oddanie inicjatywy w ręce rywala można by było określić jako utratę panowania nad meczem. Wyjątkowość „Cholismo” sprawia, że o nich jedynych napiszemy: grali swoje. Na swój pokręcony sposób to właśnie oni, mimo że bez piłki przy nodze przez większą część czasu, kontrolowali to spotkanie. Raz jeszcze pokazali, że kochają grać z przeciwnikami, którzy uwielbiają mieć piłkę przy nodze i wymieniać setki podań. Całą drugą połowę czekali też na możliwość wpuszczenia trucizny w żyły Bayernu, na możliwość wyjścia z zabójczą kontrą, która z trudnego, uczyniłoby zadanie Bawarczyków niemożliwym. I to też zrobili. Griezmann poszedł środkiem, znalazł Torresa, który jak za najlepszych czasów zabawił się z Alabą i strzelił zewnętrzniakiem w słupek. Chyba tylko dzięki temu w rewanżu emocje będą doprawdy niezwykłe. No bo strzelić trzy bramki takim Rojiblancos jak dziś? W jednym meczu? Powiedzieć, że to bywa trudne, to jak posłużyć się bardzo łagodnym eufemizmem.