Ten rok to dla nich bezustanny, emocjonalny rollercoaster. Mikstura euforii i goryczy porażki, co jakiś czas doprawiana nagłymi zwrotami akcji. Jeśli chcielibyśmy podjąć się oceny sezonu w wykonaniu Manchesteru City i Realu Madryt, to prawdopodobnie, prędzej czy później, musielibyśmy wywiesić białą flagę. Z jednej strony – szereg fatalnych decyzji i porażek niegodnych tak poważnych drużyn, z drugiej zaś półfinał Ligi Mistrzów i, to już tylko w przypadku Królewskich, walka o krajowe mistrzostwo do samego końca. Dziś pierwsza odsłona bitwy, która z jednych ostatecznie zrobić może frajerów, a drugich niespodziewanie wynieść na piedestał.
Sięgamy pamięcią kilka lat wstecz i z trudem przypominamy sobie sezon obfity w tak wiele niespodzianek i niedorzecznych sytuacji. Pomijamy już te wszystkie Leicestery, Piasty i inne kurioza, które w teorii nie powinny mieć miejsca – o nich napisano już wystarczająco dużo. Wystarczy jednak spojrzeć na drużyny z topu, drużyny, które powinny imponować nieskalanym profesjonalizmem i logiką w działaniach, by zrozumieć, że mamy za sobą miesiące klocków porozrzucanych bezładnie po różnych ośrodkach piłkarskich.
Najpierw na radar weźmy Manchester. Dziś oczywiście na Etihad dominuje bojowa atmosfera i chęć pierwszego w historii finału Ligi Mistrzów z udziałem MC, ale przecież jeszcze chwilę temu wydawało się, wszystko jest pozamiatane, można gasić światło i cierpliwie wyczekiwać rozpoczęcia nowego rozdziału w historii klubu. Prowadzący drużynę trzeci rok Manuel Pellegrini od stycznia żyje ze świadomością, że jego dni są policzone i nawet gdyby dokonał cudu, na klub sprowadził chwałę wieczną, to i tak jego miejsce zajmie Pep Guardiola. Na przestrzeni tygodni “The Citizens” odjechali rywale w lidze. W Champions League podchodzące do dwumeczu z nimi PSG miało nie tyle za zadanie, co wręcz obowiązek awansować. Ostatecznie z tarczą skończyli Anglicy i to, czego nie udało się dokonać wcześniej w błękitnej części Manchesteru nikomu innemu, udało się właśnie Pellegriniemu. Temu samemu Pellegriniemu, którego lada chwila szejkowie przepędzą na cztery wiatry.
W tym samym czasie wcale normalniej nie było w Madrycie. Ten sezon od początku zapowiadał się na dość osobliwy. Rafa Benitez nie zdążył jeszcze urządzić gabinetu na Santiago Bernabeu po swojemu, a już usłyszał kilka cierpkich słów pod swoim adresem. Fala krytyki na elekcję szkoleniowca napłynęła zresztą nie tylko z mediów – Hiszpanowi oberwało się też od swojego pracodawcy, który na dobry początek znajomości stwierdził, że świeżo upieczony opiekun Realu jest za gruby i równolegle z przygotowywaniem drużyny do kolejnych spotkań, powinien się też wziąć za przygotowanie odpowiedniej diety dla siebie. Pod Benitezem męczyli się wszyscy; drużyna czuła się nieswojo, aż w końcu z ulgą przyjęła wiadomość o zwolnieniu 56-latka. Zastąpił go Zinedine Zidane – człowiek, którego nazwisko otwiera nie tylko wszystkie drzwi w madryckim klubie, ale w ogóle na całym świecie. Określenie efecto Zidane zostało ukłute jeszcze zanim Francuz zdążył w ogóle poznać prawidła rządzące poważną piłkę seniorską, tą widzianą z perspektywy ławki. Miało być przyjemnie i kolorowo, a dość szybko okazało się, że jakkolwiek inteligentnym piłkarzem był Francuz, tak prowadzenie drużyny nie w piłkarskim stroju, a eleganckim garniturze jest wyzwaniem o wiele cięższym. Były wpadki, wahania formy, aż w końcu w najmniej spodziewanym momencie przyszła otrzeźwienie – triumf w El Clasico, awans do półfinału LM i realna szansa na to, by ten sezon zakończyć w glorii chwały, a nawet w podwójnej koronie.
***
El King contra El Kun – tytułuje swoją okładkę dzisiejsza Marca. A my się wcale temu nie dziwimy, bo podczas gdy drugi z półfinałów można zapowiedzieć jako starcie jednej z najlepszych defensyw w historii tego sportu (Atletico) z pająkiem misternie tkającym sieć podań przez całe spotkanie (Bayern), tak zdefiniowanie stylu obu dzisiejszych półfinalistów jest zadaniem przeznaczonym tylko dla wyjątkowej brawury śmiałków. No bo co możemy powiedzieć o Manchesterze? Kilka wybitnych indywidualności, sennie spoglądający z ławki trener i Kun Aguero, który już od tylu lat ciągnie swoich kolegów za uszy. Generalnie – rażący brak wyrazistości.
Real? To również wróżenie z fusów. Dwumecz z Wolfsburgiem można by poddać najrzetelniejszym analizom, przepuścić przez maszynę statystyk i wnikliwych par oczu, a i tak wnioski będą nieskładne. Wyjazd? 0:2 i gra niegodna nie tyle Królewskich, co w ogóle jakiejkolwiek drużyny docierającej do tego etapu rozgrywek. Rewanż – patrząc na wynik – zdecydowanie przyjemniejszy, chociaż te kilkanaście minut po dwóch golach Ronaldo, gdy Wilki starały się wykorzystać statyczność rywala, wciąż mamy w pamięci. Zresztą – myślisz Real, mówisz Ronaldo. Czy da się znaleźć gościa, który wywiera tak wielki wpływ na swoją drużynę? Szczerze wątpimy. Gdy Ronaldo jest po swojemu smutny i mu nie idzie to problem ma też Real. Gdy szuka upustu dla swojej frustracji i zamiast na graniu w piłkę, skupia się na częstowaniu rywali soczystymi kopniakami, to i cała drużyna nie potrafi znaleźć harmonii. Blady strach pada jednak na przeciwników, gdy Portugalczykowi zwyczajnie żre, a że żre mu tak często, to efekt tej dyspozycji madrytczycy podziwiają regularnie.
Pieprzu argentyńsko-portugalskiej rywalizacji snajperów dodaje też fakt, że obaj wiedzą doskonale co oznaczają w praktyce mecze przeciwko, odpowiednio, Realowi i City. Zwłaszcza z perspektywy starć najważniejszych dla kibiców. Aguero reprezentował barwy Atletico i wie, jaką wagę mają zwycięstwa nad Królewskimi, a Ronaldo smak derbowych batalii z MC poznał jako zawodnik United. Sergio na pewno pamięta, gdy po raz pierwszy trafił do bramki Realu, bo zrobił to nie dość, że na Santiago Bernabeu, to jeszcze w pierwszej minucie. Generalnie jednak jako gracz Los Colchoneros ani razu nie utarł nosa rywalowi.
Era Cristiano w Manchesterze to w dużej mierze jeszcze okres, gdy zwycięstwa United z City były formalnością, a specjalną mobilizację mogły budzić głównie wśród pilnujących porządku służb. Ronaldo w tamtym czasie na jedenaście spotkań aż siedem kończył kompletem oczek, a za każdy razem gdy pokonywał bramkarza MC, to Czerwone Diabły wygrywały.
***
Przewidzieć co wydarzy się dziś wieczorem, graniczy z cudem. Nie dałby rady wróżbita Maciej, nie damy rady też my. Dzisiejszych półfinalistów dzieli niezwykle cienka linia od tego, by ten sezon uznać za fatalny lub wspaniały. Balansują na krawędzi wstydu i blamażu oraz spektakularnego sukcesu. Czy ktoś w Madrycie spodziewał się jeszcze jakiś czas temu, że drużyna, która morduje się w lidze, szarpie się z rywalami pokroju Rayo Vallecano, nagle stanie przed ogromną szansą awansu do finału Ligi Mistrzów? To samo zresztą po drugiej stronie barykady – Manchester City w lidze ogląda plecy Leicesteru i Tottenhamu, odlicza już godziny do zmiany na stołku trenerskim i dopiero teraz – w tak niespodziewanych okolicznościach – pisze nową historię na kartach klubu.
To nie będzie zwykły mecz o prawo gry w finale. Dzisiejsza batalia, a w dłuższej perspektywie dwumecz, może zdecydować o tym, jak sezon 2015/2016 będą wspominać na Etihad Stadium i Santiago Bernabeu. Wóz albo przewóz: albo totalna klapa, albo widowiskowe osiągnięcie.