Oj, z pewnością nie tak wyobrażali sobie sobotnie popołudnie fani Manchesteru City. Niby odhaczone zwycięstwo, niby komplet punktów dopisany do konta, ale ostateczny niesmak i tak pozostał. Trudno, aby było inaczej, gdy na Etihad Stadium przyjeżdża ligowy średniak (WBA), a mimo to czuje się na boisku swobodnie i pozostawia po sobie nawet lepsze wrażenie niż gospodarze. Kluczowa postać tego meczu to Stephane Sessegnon, z oceną którego jednak… pojawia się pewien problem. Benińczyk otworzył co prawda wynik i dał tym wiele radości West Bromowi, ale później zrobił coś, za co kibice najchętniej pogoniliby go w cztery wiatry – sprokurował karnego. I „The Citizens” oczywiście wyrównali.
Bohater numer dwa spotkania na Etihad to Samir Nasri. Francuz zniknął nam z radarów na długie miesiące, bo po raz ostatni gola strzelił wtedy, gdy średnia temperatura na termometrach w Polsce wynosiła jakieś dwadzieścia parę stopni Celsjusza – czyli w sierpniu. Ale czy tylko za to trafienie należy go chwalić? Absolutnie nie. Pomocnik zagrał po prostu perfekcyjnie i w brytyjskich mediach wyłapał tytuły „man of the match”. 95-procentowa skuteczność podań, trzy stworzone szanse podbramkowe i sześć krosów zrobiły swoje.
***
Oglądając tego dnia Chelsea, nie mogliśmy się wyzbyć wrażenia, że gdzieś to już widzieliśmy i raczej było to na etapie późnego Mourinho. Słabo, naprawdę słabo to wyglądało. Jeśli chodzi o pierwszą połowę kumple Łukasza Fabiańskiego oferowali widzom więcej w ofensywie. W jednej sytuacji były dwie 99-procentowe „okazejszyn” (za pierwszym razem Begović obronił strzał Sigurdssona, za drugim na wyższy poziom niezdecydowania wzniósł się Angel Rangel). Nie wspominając już o akcji bramkowej zakończonej znośnym wolejem Islandczyka.
„Łabędzie” wykorzystały fakt, że przyjezdni ze Stamford Bridge grali osłabieni nieobecnością m.in. Hazarda, Terry’ego i Diego Costy. Przez większość czasu oglądaliśmy kontrolę nad wydarzeniami w wykonaniu Walijczyków. Montero dość swobodnie hasał sobie po lewej stronie, podobnie jak i Sigurdsson, który co rusz sprawiał, że pod bramką Begovicia włączał się alarm. W drugiej połówce kapitalny rajd w pole karne i zagranie mijające golkipera Chelsea omal nie przyniosło gola. Jego brak spowodowany był wyłącznie faktem, iż wspomnianemu wyżej Ekwadorczykowi brakło odrobiny wzrostu i strzał powędrował nad poprzeczkę.
Łukaszowi Fabiańskiemu przez długi czas nie groziło naprawdę nic. Guus Hiddink dzisiaj po raz pierwszy od samego początku wypuścił do boju Alexandre Pato, mając w pamięci gola wbitego przed tygodniem Aston Villi. Dziś? Cóż… Brazylijczyk znalazł się może w dwóch dobrych sytuacjach i w żadnej nie potrafił przybić gwoździa. Potem zresztą został zmieniony przez Radamela Falcao.
***
Co jeszcze mogli zaobserwować koneserzy Premier League tego dnia? Artura Boruca stojącego przez 90 minut w bramce Bournemouth. Stojącego to określenie dobrze pasujące do tego kontekstu, bo Polak nie zabrudził sobie specjalnie swojego outfitu meczowego. Aston Villa – czyli zespół będący na ekspresówce do Championship – zatrudniła go tylko raz, a interwencja zresztą i tak nie wymagała wielkiego wysiłku. „Wiśnie” wyjechały z Birmingham z kompletem punktów. Szalenie ważny mecz rozgrywało Newcastle United, bo tylko zwycięstwo mogło podrasować ich krytyczne położenie, ale równie szalenie podopieczni Beniteza spieprzyli sprawę. Southampton w tym spotkaniu pozamiatało totalnie. Dwa pierwsze gole załatwili „Świętym” Shane Long i Graziano Pelle. Jeden strzelał, drugi asystował i na odwrót. Gdy w drugiej połówce Victor Wanyama uderzył na 3:0, z Newcastle nie było co zbierać, a trafienie Townsenda można było potraktować wyłącznie jako na otarcie łez.