Po takim spotkaniu nie pozostaje nic, jak tylko przykucnąć, podeprzeć ręce na kolanach i wreszcie wypuścić powietrze. Jurgen Klopp i Mauricio Pochettino, choć nie mogą być do końca zadowoleni z wyniku, po prostu muszą każdego z osobna w szatni klepnąć po plecach i pogratulować dobrze wykonanej roboty. Tak odważnej próby zabiegania rywala chyba sami wirtuozi wysokiego pressingu nie mogli oczekiwać.
Z każdą minutą wydawało się nam, że za moment mecz kompletnie siądzie. Przyzwyczajeni do nieco innych standardów mieliśmy przeświadczenie, że dla ludzkiego organizmu to wysiłek ponad możliwości. Że nie można tyle biegać za piłką. Nie na takiej intensywności, nie wykonując tyle sprintów, nie naciskając przeciwnika na każdym centymetrze kwadratowym boiska i czyhając na najmniejszy błąd.
Jednak można.
Może i Liverpool mógł wygrać to spotkanie, ale harujący za trzech Coutinho wstrzelił się tylko raz, w dwóch pozostałych sytuacjach myląc się o milimetry. Może i wygrać mogły Koguty, ale w decydujących sytuacjach Koreańczyk Son wyglądał tak, jakby pierwszy raz był w górach, zamiast mapy Tatr biorąc ze sobą mapę Radomia. Może i powinno paść znacznie więcej bramek, niż tylko dwie, ale Hugo Lloris i Simon Mignolet dziś stoczyli prawdziwą bitwę na efektowne parady.
Dlatego też remis to wynik ze wszech miar sprawiedliwy. Nie mielibyśmy serca spojrzeć na twarze jednych czy drugich, gdyby po tak niesamowitej bieganinie mieli schodzić z boiska z pustymi rękami. Choć szczególnie Koguty mogą mieć poczucie, że wraz z tym podziałem punktów, wymyka im się szansa na coś wielkiego. Szczególnie, jeżeli Lisy z Leicester wygrają jutro po raz czwarty z rzędu.
***
– Nasz zespół wiele się nauczył od tamtego 1:5 z Manchesterem City – przekonywał przed meczem z The Citizens Eddie Howe. – Prima Aprilis! – wykrzyknęli zgodnym głosem jego zawodnicy. Bo nie zmieniło się absolutnie nic. Znów było cierpienie, znów defensywa rozjeżdżała się jak Jewgienija Kanajewa na Igrzyskach w Londynie.
Trzeba przyznać, że apatyczne ostatnio City wreszcie znów potrafiło zagrać jak drużyna z PlayStation. To, co nawyczyniali przy drugiej bramce David Silva z Kevinem De Bruyne?
Majstersztyk, który przebić dziś mógł tylko jeden gość.
To ogólnie nie był dzień polskich bramkarzy, bo do czterech sztuk Artura Boruca, Łukasz Fabiański dorzucił kolejne dwie. Jeśli w szóstce przyjętej przez byłych golkiperów warszawskiej Legii można się dopatrywać jakichkolwiek pozytywów, to chyba tylko w tym, że żadnego z tych goli ewidentnie nie zawalili. Zarówno jeden, jak i drugi otrzymał zresztą przeciętną w skali swoich drużyn ocenę od Daily Mail, solidarnie zgarniając 5,5.
***
Gościem, o którym wspominaliśmy przy bramce De Bruyne jest oczywiście Dmitri Payet. Nie mamy słów, choć on… w sumie zaliczył dzień jak co dzień.
PAYET! Co za gość!
Posted by Andrzej Twarowski i Rafał Nahorny on Saturday, April 2, 2016
To co wyczynia Francuz zwyczajnie nie ma prawa się przejeść. Dziś nie dał co prawda wygranej, bo po czerwonej kartce Cheikhou Kouyate, Crystal Palace udało się wyrwać prowadzenie Młotom. Gdyby jednak to od nas zależało, takie trafienia punktowalibyśmy lekko za dwa. Francuz i jego bramki to w ostatnich tygodniach zjawisko porównywalne chyba tylko z kolejnymi trójkami Stepha Curry’ego z głębokiego dystansu. Wcale się nie zdziwimy, jeśli już za moment do stałego repertuaru na Boleyn Ground wejdzie znane z koszykarskiej Oracle Arena wołanie „MVP! MVP!”.
***
Zagadka: co może wśród kibiców wywołać TAKĄ reakcję?
That moment when Norwich City FC beat Newcastle United 3-2
Posted by 101 Great Goals.com on Saturday, April 2, 2016
A no na przykład bramka z 93. minuty, która daje wygraną 3:2 mimo wcześniejszej dwukrotnej utraty prowadzenia. Coś nam podpowiada, że to będzie dłuuuga noc w Norwich. Szczególnie, że gol Martina Olssona sprawia, że zamiast mieć ledwie dwa punkty przewagi nad otwierającymi strefę spadkową Sunderlandem i Newcastle, Kanarki mają ich przed decydującymi bataliami już dwa razy więcej.
A Rafa Benitez? Jak nie potrafił wygrać w Premier League ze Srokami, tak dalej nie potrafi. Jeden punkt w trzech meczach? Chyba nie tak miał wyglądać efekt nowej miotły.
***
Stały punkt programu? Zaliczony. Trzy punkty i średnia hawajska dla każdego, kto zgłasza się z minimalną chęcią gry przy Villa Park. Tym razem beneficjentem okazała się być Chelsea, w której barwach coraz bardziej podoba nam się jej wychowanek (!) Ruben Loftus-Cheek. Może i The Blues spuścili już plany na ten sezon w kiblu, ale przynajmniej nie przejdą przez tę mękę bez jakichkolwiek pozytywów.
Debiut, od razu okraszony golem po wywalczonym przez siebie karnym, zaliczył też Alexandre Pato, którego długo Guus Hiddink nie widział w składzie The Blues. I możliwe, że dziś również by nie zagrał, gdyby nie kontuzja Loica Remy’ego. Kilka powodów, by postawić na niego nieco odważniej, Brazylijczyk z pewnością dał.
***
Podobną dominację oglądaliśmy w meczu Arsenalu z Watfordem. Kanonierzy wbili cztery łatwe bramki, pokazując że pucharowa porażka 1:2 nie była sygnałem, że Quique Sanchez Flores ma sposób na drużynę z północnego Londynu, a jedynie wypadkiem przy pracy.
***