Gigi jest królem, Gigi jest wielki – mało kto nie lubi włoskiego bramkarza, bo to naprawdę świetny zawodnik, a do tego wzór profesjonalizmu. Dziś ma swoją wielką chwilę, kolejną w bogatej karierze – pobił rekord Serie A pod względem czasu bez puszczonej bramki, należący do Sebastiano Rossiego. Wynosił on 929 minut, licznik Buffona zatrzymał się na 973 – wielka klasa. Co więcej, zegary stanęły w nie byle jakim spotkaniu, bo w derbach Turynu.
Śrubowanie wyniku skończyło się w 48. minucie, kiedy pokonał go Andrea Belotti z rzutu karnego, ale pewnie, gdy Buffon wygodnie rozsiadł się wieczorem w fotelu, wcale tej sytuacji nie rozpamiętywał. Osiągnął dziś bowiem wszystko, co chciał: on ustanowił rekord, a Juventus rozbił Torino. 1:4. Masakra piłą mechaniczną, z drużyny Glika nie było co zbierać, taki Pogba wyglądał jak facet z innego świata, jak szóstoklasista, który przyszedł pograć w piłkę do zerówki. Najpierw gol z rzutu wolnego, świetne uderzenie – ktoś może zarzucać bramkarzowi, że zbierał się zbyt mozolnie do interwencji, ale ten strzał był naprawdę zabójczo precyzyjny. Później asysta przy golu Moraty: zawodnicy Torino może i chcieli mu odebrać piłkę, ale po prostu nie potrafili. Jeśli to popołudnie nie należało do Pogby, to tylko dlatego, że istnieje Gianluigi Buffon.
Ci, którzy w to popołudnie wybrali ten mecz, na pewno nie żałowali – dobre, żywe widowisko. Jednak, o ile samo spotkanie dostarczyło pozytywnych wrażeń, tak postawa Kamila Glika, już niestety nie. Polak zagrał po prostu słabiutko, popełniał sporo błędów, to on sprowokował rzut wolny, który na bramkę zamienił Pogba, to też on, zachował się biernie przy trafieniu Khediry. Media w Italii są zgodne – kapitan był najgorszy nie tylko w linii obrony, ale w całym zespole. Jeden z dziennikarzy napisał nawet, że Glik wyglądał na bardziej zainteresowanego pokazywaniem siły swoich mięśni, niż efektywną grą z tyłu. Naprawdę, tak złej prasy przy tym nazwisku dawno nie było.
***
Nowa kolejka, a problemy Fiorentiny i Jakuba Błaszczykowskiego ciągle te same. Fiołki zremisowały na wyjeździe 0:0 z Frosinone i to już ich czwarty mecz bez zwycięstwa, a kibice zespołu mogą się martwić tym bardziej, że znów rywal z niższej półki okazał się być przeszkodzą nie do przejścia. Tydzień temu postawiło się Hellas Verona, czerwona latarnia ligi, dziś krzywdy nie dał sobie zrobić przeciwnik niewiele lepszy, bo Frosinone, czyli przedostatnia ekipa Serie A. Owszem, zespół z Florencji wiele razy próbował pokonać bramkarza gospodarzy, ale nic nie chciało wpaść – chyba najlepszą sytuację zmarnował Borja Valero, który najpierw z trzech metrów trafił w Nicolę Lealiego, a dobitkę posłał w poprzeczkę. Statystyki Fiorentiny są wyjątkowo marne – 17 strzałów i żaden nie okazał się być tym skutecznym.
Nas, kibiców reprezentacji, musi martwić sytuacja Błaszczykowskiego. Jego drużynie wyraźnie nie idzie, a trener nawet przez chwilę nie pomyśli, że to właśnie Kuba może być lekiem na całe zło. Pomocnik przesiedział cały mecz na ławce rezerwowych i nie jest to pozycja dla niego nowa, ani zaskakująca – ostatni raz w lidze zagrał na początku lutego. Na zgrupowanie kadry przyjedzie zawodnik, z niestety głębokiej rezerwy.
***
Po 10 minutach kibice zebrani na stadionie w Neapolu musieli być zdenerwowani – przyjeżdża Genoa, średniak ligowy i zawraca głowę kandydatowi na mistrza, strzelając mu bramkę. Widać było, że piłkarze Maurizio Sarriego średnio weszli w mecz, czego ukoronowaniem był właśnie ten gol – strata w środku pola, nieporozumienie i Tomas Rincon potężnym strzałem pokonał Pepe Reinę. To jednak tylko podrażniło człowieka, którego denerwować nie wolno, oczywiście chodzi o Gonzalo Higuaina.
Facet rozgrywa fenomenalny sezon i dziś to potwierdził, trafiając dwa razy. Ma już 29 bramek, w najlepszych ligach Europy nikt nie jest od niego lepszy – Ronaldo, Suarez, Messi, Ibra – wszyscy muszą oglądać plecy El Pipity. Argentyńczyk wiele razy ratował swój zespół i dziś było podobnie, ostatecznie skończyło się 3:1. W sumie to fani Neapolu są przyzwyczajeni, że drużyna na własnym stadionie zaczyna mecz od porażki, taka sytuacja zdarzała się cztery razy, a piłkarze za każdym odrabiali straty i wygrywali spotkanie.
Wyścig z Juventusem będzie pasjonujący. Obie drużyny już nie zagrają ze sobą, a łatwiejszy terminarz wydaje się mieć właśnie Napoli. W Serie A, jak mało gdzie, jeszcze wszystko jest możliwe.
***
– Szóste miejsce nie jest dla mnie wystarczające – mówił przed spotkaniem Milanu z Lazio, trener gospodarzy, Sinisa Mihajlović. Jeśli tak, to piłkarze nie zrobili wystarczająco dużo, by spełnić zachcianki swojego trenera – spotkanie skończyło się wynikiem 1:1, na gola Parolo odpowiedział Bacca i można było się rozejść, to było na tyle. Widać, że obie drużyny nie są najlepszą wersją siebie – Lazio z utęsknieniem wspomina zeszły sezon, Milan pamięcią musi sięgać dalej. Kibice na San Siro nie mają cierpliwości do piłkarzy, na koniec meczu usłyszeliśmy spore gwizdy. W sumie, czy można się dziwić?
Tak naprawdę nikt nie może narzekać, bo oba zespoły nie dały z siebie tyle, by po tej kolejce zapisać na swoim koncie trzy punkty. Okej, obie podejmowały próby, Felipe Anderson sprawdził Gianluigi Donnarummę, wcześniej Bacca zatrudnił Federico Marchettiego, ale żeby jakoś bardziej podnosiło to ciśnienie – bez przesady.
Dla Lazio był to szósty remis na wyjeździe z rzędu, a w takim tempie to oni do Europy nie dojadą i chyba tę pogoń dzisiaj odpuścili. Milan jeszcze szanse ma, ale z taką grą, nie wiadomo czy jest sens się pchać.
***
Chievo pokonało dziś Sampdorię na wyjeździe i zrobiło duży krok do zrealizowania przedsezonowego celu, czyli utrzymania. To był typowy mecz bramkarzy, szczególnie piłkarze gospodarzy mogli łapać się za głowy widząc, jakie sytuacje nie kończą się golem – bo gdy nie dawał rady golkiper, pomagała poprzeczka, jak w drugiej połowie. Chievo wygrało, gdyż raz udało się odczarować przeklęty prostokąt – dośrodkowanie wykorzystał Riccardo Meggiorini i był to jego pierwszy gol od szóstego grudnia. Kto wie, może dający kolejny sezon w elicie.
***
Wciąż dramatyczna jest sytuacja Hellas Verona i chyba niewiele osób wierzy, że ta drużyna jakimś cudem uratuje ligę. Osiem meczów do końca, dziewięć punktów do bezpiecznego miejsca – gdyby się udało, trzeba nakręcić o tym film, ale piłkarze przed kamery chyba się nie pchają, skoro nawet mecz z Carpi na własnym stadionie jest przegrany. Ale zobaczcie na skrócie pierwszą bramkę – jeśli pozwala się rywalowi wchodzić w swoje pole karne jak do siebie, to trudno liczyć, że zdobędzie się chociaż punkt. Później ka-pi-ta-lnie przymierzył Kevin Lasagna i było po herbacie, a wcześniejszy, wyrównujący gol gospodarzy, okazał się tylko chwilowym i marnym pocieszeniem.
Włoskie media oceniając grę poszczególnych zawodników doceniają to, że Paweł Wszołek stara się być aktywny i dużo biega – to jedna strona medalu. Druga to ta, że z tych wysiłków ani razu nie powstało zagrożenie, sztuka dla sztuki. O Dominiku Furmanie oczywiście nikt nie pisze, bo Furman nie gra – ale to już standard.
***
Udinese chyba nie bardzo myślą o zostaniu w lidze – piłkarze robią wszystko, żeby zsunąć się do strefy spadkowej, ale pozostałe ekipy są jeszcze bardziej uczynne i nie chcą, by kibice Zebr musieli się zamartwiać. Dziś znów nie wygrali, od Mikołajek zrobili to tylko jeden raz, ze słabiutkim Hellas. Niedziela przyniosła remis z Sassuolo na wyjeździe, głównie dlatego, że rewelacja tego sezonu, pierwszą godzinę przespała i dopiero, gdy na boisko wszedł Diego Falcinelli, zaczęła grać – jednak czasu starczyło tylko na wyrównanie. Na gola Duvana Zapaty odpowiedział Matteo Politano, skończyło się 1:1. Debiutujący dziś na ławce trener Udinese, Luigi di Canio, ma co robić.
***
Kibice Atalanty przechodzili od kilku miesięcy trudne chwile – piłkarze tego zespołu wymazali ze słownika słowo „zwycięstwo”, no, po prostu zapomnieli, że takie coś istnieje. W lidze nie wygrali spotkania od 14 kolejek, co jest najgorszą serią w historii klubu. Ale dziś koniec cierpień, w końcu można było utonąć w morzu confetti, bo tak, udało się! Atalanta wygrała z Bologną 2:0, wielki dzień dla całego Bergamo. Mówiąc poważnie, widać było, że piłkarze teraz naprawdę chcieli – pierwszą groźną akcje zmontowali już w drugiej minucie, potem nieustannie dążyli do strzelenia gola. Udało się dwa razy, dwa strzały z bliskiej odległości – najpierw Diamanti, potem Gomez, i wygrana stała się faktem. A mogło być jeszcze lepiej, ale karnego zmarnował Pinilla.
Na marginesie, to zawodnicy Bologny chyba nie wytrzymali świadomości, że to oni pomogli przerwać Atalancie tę haniebną serię, bo kończyli mecz w dziewięciu. Szczególnie faul Mbaye był wyjątkowo bezczelny, wyprostowaną nogą, gdzieś w okolice piszczela Gomeza.