Reklama

Pierwsze w historii derby północnego Londynu dla Leicester

Piotr Tomasik

Autor:Piotr Tomasik

05 marca 2016, 21:24 • 6 min czytania 0 komentarzy

To nie był mecz dla wegetarian. Pełnowartościowego mięsa było w nim tyle, że z nawiązką najadłby się nawet głodzony od dwóch dni Pudzian, w dodatku chwilę po treningu obwodowym. Minęło dosłownie kilka chwil od ostatniego gwizdka, a my już teraz nie możemy się doczekać chwili, w której podany zostanie terminarz na następny sezon, by grubym czerwonym markerem zakreślić daty dwóch kolejnych aktów tego widowiska.

Pierwsze w historii derby północnego Londynu dla Leicester

Jeśli ktoś jeszcze wczesnym popołudniem, gdy w Londynie walka trwała w najlepsze, odsypiał wczorajszą imprezę – szczerze współczujemy. To prawda, że czasami w takich przypadkach napompowane do granic możliwości słowo „hit” po dwóch godzinach szybko zmienia się na „kit”. Ale dziś – jak celnie ocenił komentujący to spotkanie Andrzej Twarowski – to było spotkanie „ze złotym znakiem jakości Premier League”.

Mecz ułożył się tak, że Tottenham nie miał prawa go nie wygrać. Przynajmniej do momentu, w którym faktycznie wyszedł na prowadzenie. Wtedy już Arsenal grał w dziesiątkę, bo w pełni słusznie drugą żółtą kartkę obejrzał Francis Coquelin i wydawało się, że Koguty mają swoich największych wrogów w garści. Dwa gole w trzy minuty sprawiły, że jakkolwiek piękne nie byłoby trafienie Aarona Ramseya w pierwszej połowie i jakkolwiek nie chcielibyśmy za nie przyznać dodatkowego punktu, nagle kompletnie przestawało się liczyć. Wystarczyło osłabionych rywali dobić, albo chociaż zmusić do biegania bez piłki, by grę kompletnie wybić im z głowy.

Po meczu fani Arsenalu pieklili się jeszcze, że przecież druga bramka dla Tottenhamu została zdobyta ze spalonego, ale jak widać – skupcie się przede wszystkim na pasach trawy, perspektywa może być w tym przypadku złudna – Dele Alli był w linii, jeśli nie nawet nieco przed Kieranem Gibbsem.

Image and video hosting by TinyPic

Reklama

Swoją drogą Kane po podaniu Alliego chyba pozazdrościł Ramseyowi, bo bez problemu znajdziemy takich, którzy jego trafienie ocenią wyżej niż ciasteczko, jakie zaserwował nam w pierwszej połowie Walijczyk.

Po bramce Anglika stało się jednak coś dziwnego. Wyglądało to tak, jakby Arsene Wenger pod swoją długą kurtką przemycił dwóch nadprogramowych zawodników i potajemnie wpuścił ich na boisko. Kanonierzy ruszyli ze zdwojoną siłą i to Tottenham wyglądał, jakby musiał przez całą drugą połowę biegać o jednego mniej. Skończyło się na tylko jednej bramce Alexisa Sancheza, ale gdybyśmy mieli oceniać, kto na wygraną od stanu 2:2 zasłużył bardziej – był to właśnie Arsenal.

Dla obu ekip to miało być najważniejsze i jednocześnie najtrudniejsze wzniesienie w maratońskim biegu po mistrzostwo Anglii. Długi odcinek pod górę, który ostatecznie miał oddzielić mężczyzn od chłopców. Ani jednym, ani drugim nie udało się jednak odsadzić konkurencji, a na szczycie zameldowali się ostatecznie niemal ramię w ramię. Najbardziej cieszyć mógł się lider z Leicester, któremu szturchanie się po drodze łokciami dwóch londyńskich rywali, pozwoliło na znaczące powiększenie przewagi przed ostatnimi kilometrami.

***

Leicester udało się to bez wielkich fajerwerków, bez niezwykłych pokazów techniki Mahreza czy przebojowości Vardy’ego. Chyba nawet sami fani Lisów, gdy emocje już opadną, przyznają że widywali lepsze spotkania w wykonaniu ich ulubieńców, których ci jednak nie wygrywali. Nie będziemy nawet próbowali strzelać, w ilu relacjach przypomniana zostanie stara piłkarska prawda mówiąca o tym, że klasowe zespoły poznaje się po wygrywaniu nie tylko meczów w których idzie, ale przede wszystkim tych, w których właśnie nie idzie.

Reklama

Stuprocentowych sytuacji? Praktycznie nie było. Gdy tylko kibice Leicester mieli powód by wstać z miejsc, ich entuzjazm szybko gasił tylko umownie grający w tym meczu na stoperze Nathan Ake. Był dziś bowiem dosłownie wszędzie. Nie zdążył raz – właśnie wtedy, gdy strzał na wagę trzech punktów oddawał niezawodny Riyad Mahrez. Kibice zbiegający by cieszyć się razem z nim niemal nie pozabijali się, byle tylko zdążyć poklepać po plecach jednego z dwóch największych, obok Vardy’ego oczywiście, idoli King Power Stadium. Czując chyba, że z każdym tygodniem są bliżej stania się częścią czegoś naprawdę wielkiego.

Image and video hosting by TinyPic

***

Dystansu nie tracą dowodzący grupą pościgową Manchester City i West Ham. O ile ci pierwsi w meczu bez większej historii poznęcali się nad, i tak już będącą w czarnej dupie dramatycznie trudnej sytuacji Aston Villą, o tyle Młoty zafundowały swoim kibicom prawdziwy emocjonalny rollercoaster. Spotkanie Evertonu z West Hamem może spokojnie być inspiracją dla młodych reżyserów, którzy pragną w swoich filmach zwrotów akcji na miarę „Usual Suspects” czy „Fight Clubu”. Dwie bramki dla Evertonu, które rozdzieliła czerwona kartka dla przemotywowanego Mirallasa, oszołmiony West Ham, który cały czas nie potrafi zerwać się do zdecydowanego ataku, by ostatecznie zrobić to z taką mocą, że piłkarzy z Goodison Park wgniotło w murawę. Jeśli jeszcze nie wiecie, o jakich spotkaniach mówi się, że „kształtują charakter drużyny”, w wolnej chwili odpalcie sobie powtórkę, albo chociaż obszerne skróty.

Tego starcia nie był w stanie spieprzyć nawet sędzia Anthony Taylor, mimo że wychodził z siebie by to zrobić. Nie podyktował trzech (!) ewidentnych rzutów karnych – dwóch dla Evertonu, ale tego prawdopodobnie najważniejszego – bo pierwszego – dla Młotów. Natomiast w sytuacji, w której o wskazaniu na jedenasty metr mógłby nie pomyśleć nawet kupiony sędzia, on zrobił to bez wahania. Nie mamy pojęcia, czy w którymkolwiek z istniejących wszechświatów ktokolwiek uznałby, że Besić był faulowany w polu karnym, ale koniec końców kibice West Hamu powinni za tę decyzję Tayolorowi… podziękować. Obroniony karny okazał się bowiem momentem zwrotnym spotkania – The Toffees wyprowadzili od fatalnego strzału Lukaku jeszcze tylko jedną składną akcję, również zakończoną trafieniem Lukaku w Adriana, a co stało się później – to już wiecie.

***

– To koniec naszych marzeń o pierwszej czwórce, staje się to nie trudne, a wręcz niemożliwe – stwierdził po meczu ze Stoke Guus Hiddink. Jego Chelsea w lidze wciąż pozostaje niepokonana, ale po trzech kolejnych wygranych, dziś powinęła jej się noga w końcówce meczu ze Stoke i znów dopadły ją demony remisów. Zatrważająca dla fanów The Blues musi być statystyka, która jeszcze do niedawna byłaby nie do pomyślenia. Spośród piętnastu meczów na Stamford Bridge, w tym sezonie udało się ich pupilom wygrać ledwie pięć. Dla porównania – w poprzednim mistrzowskim sezonie trzy punkty pozostawały w ich twierdzy aż piętnaście razy.

***

Pierwsze od połowy stycznia spotkanie na zero z tyłu zaliczył Łukasz Fabiański, którego Swansea pokonała 1:0 Norwich, przedłużając serię wyjazdowych porażek Kanarków do sześciu. Polski golkiper nie miał tym razem szczególnie dużo roboty, podobnie jak Artur Boruc, którego Bournemouth ograło na wyjeździe Newcastle 3:1. Przy jedynej bramce dla Srok, Polak niewiele mógł zrobić stając oko w oko z Ayoze Perezem. Tę bramkę zapisalibyśmy raczej na konto Steve’a Cooka, który nie dał rady przeciąć podania Jonjo Shelveya.

***

Image and video hosting by TinyPic

Najnowsze

Anglia

Anglia

Amorim zaznacza, że nie skreślił Rashforda: Manchester United potrzebuje go

Arek Dobruchowski
4
Amorim zaznacza, że nie skreślił Rashforda: Manchester United potrzebuje go

Komentarze

0 komentarzy

Loading...