Reklama

Gdy setki goli to nie wszystko. Niespełnieni królowie małych podwórek

redakcja

Autor:redakcja

26 stycznia 2016, 14:01 • 11 min czytania 0 komentarzy

Za nami kolejny weekend, który obiftował w tuziny pięknych goli i kilkanaście piłkarskich thrillerów. Przeglądając rezultaty z czołowych lig europejskich nie umknęło nam między innymi to, że ważne bramki dla swoich drużyn zdobyły stare piłkarskie wygi – Alex Meier i Aritz Aduriz. Pierwszy w pojedynkę rozprawił się z Wolfsburgiem, zaś drugi przeciwko Eibar do siatki trafił dwukrotnie, z czego przy obu próbach rąbnął tak efektownie, że szczęki opadły nam do samej ziemi. I wtedy przyszło oświecenie: zaraz, zaraz, jak to możliwe, że ci goście co weekend meldują się w kronikach strzeleckich, a nie mieli ani okazji poszaleć w reprezentacji, ani też sprawdzić się w którejś z czołowych drużyn. Postanowiliśmy więc przypomnieć sobie podobnych napastników, którzy mimo znakomitych statystyk nigdy nie wskoczyli na ten najwyższy poziom. Nie ustaliliśmy żadnego precyzyjnego kryterium: założyliśmy sobie po prostu, by dany kandydat miał w CV jak najmniej meczów w koszulce reprezentacyjnej (a najlepiej żadnego) i przeszłości w żadnym z topowych klubów. No i oczywiście na swoim koncie dziesiątki bramek. 

Gdy setki goli to nie wszystko. Niespełnieni królowie małych podwórek

Alexander Meier – Niemcy

„Meier w zasadzie robi na boisku niewiele. Ale to, co robi, robi na poziomie światowym” – powiedział o nim po niedzielnym show kolega z drużyny, Marc Stendera. „Alex często myślami jest poza meczem. Ale ma jakość, który albo się ma, albo nie. Ja na przykład nie mam…” – dodał natomiast żartobliwie partner z formacji ofensywnej, Stefan Aigner. Niemiecki zawodnik to talizman Eintrachtu Frankfurt. Taki gracz na którego koledzy z błaganiem w oczach spoglądają, gdy drużynie nie idzie. Spotkanie z „Wilkami” było tego najlepszym dowodem. Rywale górowali, non stop atakowali i kwestią czasu było podwyższenie prowadzenia. Aż w końcu sprawy w swoje ręce wziął Meier, sieknął raz, drugi, a jak nadarzyła się okazja w doliczonym czasie gry to i trzeci. Dla kibiców z Commerzbank-Arena – Fußballgott. W klubie od 2004 roku i mimo 111 bramek zdobytych w ponad 300 meczach, bez ani jednego spotkania na szczeblu reprezentacyjnym. Były dwa epizody w drużynie do lat 21, ale na tym wyjazdy na kadrę się skończyły.

Kevin Phillips – Anglia

Młodszym kibicom trzeba delikatnie nakreślić postać gościa, którego nazwisko kojarzą raczej ze sprzętem elektronicznym, aniżeli jakimikolwiek popisami strzeleckimi. Phillips to przed wieloma laty taki trochę dzisiejszy Jamie Vardy. Poważną karierę zaczynał w Watfordzie dla którego w 59 meczach zdobył 24 bramki. Wtedy jednak nie był to ten Watford, który znamy dzisiaj, czyli drużyna z Premier League, a w najgorszym razie walcząca o awans na jej zapleczu. W lipcu 1997 roku Anglik po rocznej pauzie spowodowanej problemami z więzadłami zamienił grające w Division Two „Szerszenie” na występujący piętro wyżej Sunderland. Tam, w żadnej przecież wybitnej drużynie, wpakował ponad 100 goli w niemal dwa razy tylu meczach. W ogromnej mierze dzięki jego trafieniom „Czarne Koty” awansowały do najwyższej klasy rozgrywkowej. Apetyt rósł jednak w miarę jedzenia, a Philips wśród angielskich potentatów rozpychał się łokciami. W swoim debiutanckim sezonie na tym poziomie 30-krotnie trafił do siatki zdobywając nagrodę Złotego Buta.

Reklama

W kolejnych latach występował jeszcze między innymi w Southampton, West Bromwich czy Birmingham i w każdym z tych miejsc wciąż nie dawał o sobie zapomnieć. Nie dostał jednak prawdziwej szansy w żadnym z klubów z czołówki, a w koszulce „Lwów Albionu” rozegrał raptem osiem spotkań nie zdobywając przy tym ani jednego gola. Przestroga dla Vardyego?

Aritz Aduriz – Hiszpania

Bask w zasadzie już od wielu lat regularnie trafiał do siatki. Na przestrzeni ostatnich ośmiu sezonów tylko raz udało mu się zejść poniżej dwucyfrowej liczby trafień. Ostatnio jednak przechodzi samego siebie i granicę strzelecką przesuwa z roku na rok coraz wyżej. Jeszcze w kampanii 2013/2014 16-krotnie wpisywał się na listę strzelców, sezon później rezultat poprawił o dwa gole, a teraz ma ich – na 18 kolejek przed końcem – 13. W przeszłości na jakiejkolwiek szerokości geograficznej przyszło mu grać – również był gwarantem tego, że obrońcy przeciwnych drużyn zapamiętają jego nazwisko. Czy to na Majorce, czy w Valladolid – strzelał. W latach 2010-2012 zaliczył epizod na Estadio Mestalla, czyli jakby nie patrzeć w dość silnym klubie, i tam też pokazał, że piłka szuka go w polu karnym. Mimo tych wszystkich popisów strzeleckich dostał tylko jedną szansę by dać się sfotografować w reprezentacyjnej koszulce. W 2010 roku zaliczył śmieszne 15 minut w sparingowym starciu z Litwą. Bask słynie też z tego, że swoje gole regularnie podciąga pod rangę sztuki. A to efektowna przewrotka, a to potężny wolej w samo okienko – Aduriz nie daje powodów do nudy. Nie jest też tak, że wyżywa się na słabeuszach, a gdy na przeciwko staną defensorzy światowej klasy, napastnik kuli uszy po sobie i przechodzi obok meczu. W sierpniu na przykład hat-trickiem wychłostał Barcelonę.

Diego Tristan – Hiszpania

Reklama

Z Bilbao przenosimy się ponad 500 kilometrów na zachód, do La Coruni. Diego Tristan był przez lata ulubieńcem kibiców miejscowego Deportivo. Przez długi okres w duecie z Royem Makaayem, a potem już w pojedynkę, ładował dla fanów z Riazor dziesiątki goli. Jasne, pojechał z „La Furia Roja” na Mundial do Korei i Japonii, ma na swoim koncie 15 meczów w kadrze, ale i tak może odczuwać niedosyt. Grał przez kawał czasu w drużynie, która prezentowała się nawet w Lidze Mistrzów, a mimo to rozegrał aż o kilka razy mniej spotkań w reprezentacji niż Raul czy Fernando Morientes. Ba, częściej na placu w hiszpańskim trykocie meldował się choćby Albert Luque, który dla tego samego Deportivo zdobył ponad 60 bramek mniej po czym został oddany do Newcastle.

Stefan Kiessling – Niemcy

cJe6EC6

W tym sezonie Niemiec nie strzela już tak regularnie jak w poprzednich latach, ale to też kwestia trochę innych zadań boiskowych. Jego partnerem w formacji ofensywnej Bayeru jest Javier Hernandez, więc Stefan częściej rolę lisa pola karnego zamienia na funkcję odgrywającego. Odkąd jednak zameldował się na BayArena, na regularne powoływanie – choćby jako dżoker – zasługiwał jednak bezdyskusyjnie.

c26aeni

Ledwie sześć występów w meczach reprezentacyjnych przy wykręcanych przez niego wynikach brzmi groteskowo. Przyczyną takiego stanu rzeczy nie jest jednak forma sportowa, a charakter zawodnika i jego relacje z Joachimem Löwem. Szkoleniowiec zarzucał mu, że ten nie integruje się z resztą drużyny, napastnik zaś oczywiście odpierał te zarzuty. Kiessling czuł się także przez selekcjonera niedoceniany, bo nawet będąc w swojej najwyższej dyspozycji nie mógł doczekać się powołania. Wielokrotne przepychanki w mediach zakończył w końcu sam zawodnik, który zapowiedział, że kończy reprezentacyjną karierę, a raczej zawiesza na czas prowadzenia przez JL. „Kadra interesuje mnie jak stary ser. Mojej osoby nie będzie w tej drużynie gdy jej trenerem będzie Löw” – postawił sprawę jasno. I chyba tylko nie przewidywał, że jego prywatny wróg tak długo wytrzyma na stanowisku…

Antonio Di Natale – Włochy

Przykład wręcz książkowy. Żywa legenda Udinese dla którego zagrał prawie 400 meczów i mniej więcej w co drugim trafiał do siatki. Piąty strzelec w historii włoskiej Serie A. Dwukrotny król strzelców ligi włoskiej. W klubie ze Stadio Friuli siedzi już ponad dekadę. Jego kariera reprezentacyjna trwała od 2002 roku do Euro, które odbyło się w Polsce i na Ukrainie. 42 mecze i 11 goli to średnio cztery występy rocznie. Bardzo mało biorąc pod uwagę jaką skuteczność prezentował na krajowym podwórku. Rezultat ten nie jest już jednak tak ponury, jeśli przejrzymy nazwiska konkurentów jakich miał do gry w linii ataku „Squadra Azzurra”. Na przestrzeni lat byli to przecież tak renomowani gracze jak Vieri, Totti czy Toni. Di Natale ma już 38 lat i w tym sezonie zdecydowanie obniżył loty – do siatki trafił raptem trzykrotnie. Mimo tego przez kibiców Udine i tak będzie wspominany przez wiele, wiele lat. O tym, że już lada moment zawiesi buty na kołku wspominał już od dłuższego czasu, ale co lato przekonywał się jednak, że da radę pociągnąć jeszcze kolejny sezon. Od sezonu 2006/2007 nie zszedł poniżej 11 trafień, a zazwyczaj liczby te kręciły się  wokół dwudziestki, a dwukrotnie nawet wokół trzydziestki.

Ailton – Brazylia

O tym pociesznym grubasku pisaliśmy już swego czasu TUTAJ. Fenomen i zagadka w jednym. Jego kariera, zanim ulokował się w Bremie, nie rozwijała się zbyt dynamicznie, ale gdy już ubrał zieloną koszulkę klubu z północy Niemiec – wystrzeliła jak z procy. W ciągu kilka lat stał się gwiazdą i żywą maskotką nie tylko klubu, ale też całej Bundesligi, imponował bajeczną techniką i zaskakującą szybkością przy swojej tęgiej przecież posturze. Kiedy w roku 2004 przenosił się za zupełnie darmo do Schalke, fani z Weserstadion zalewali się łzami. W Gelsenkirchen pograł ledwo sezon, ale i tak pokazał, że zdobywanie goli przychodzi mu nie trudniej niż pałaszowanie kiełbasek z grilla, które ochoczo reklamował. Mimo, że fani jego talentu mocno się tego domagali, ani razu nie miał przyjemności zagrać w reprezentacji „Canarinhos”. I ciężko się temu dziwić, bo w czasach kiedy Ailton szalał w Bremie, dla Brazylii strzelali tacy gracze jak Ronaldo czy Ronaldinho. „Kugelblitz”, kiedy opuszczał Niemcy w wieku 32 lat, puścił wszystkie hamulce i tryb wyczynowego sportowca całkowicie zmienił już na tryb turysty-łakomczucha. Tył, podróżował i wspominał stare czasy. Dziś pyka już tylko w meczach charytatywnych.

Vagner Love – Brazylia

PocsuFz

Przypadek w dużej mierze podobny do Ailtona. O tym jak barwne życie prowadzi Vagner wspominaliśmy w tym miejscu. Grając prawie dekadę dla moskiewskiego CSKA, w przeciwieństwie do rodaka, udało mu się jednak nawet nie tyle zadebiutować w Brazylii, co zagrać w niej aż 20 spotkań. Swojej skuteczności nigdy jednak nie potrafił przenieść na grunt reprezentacyjny i w koszulce „Canarinhos” zdobył tylko cztery gole. Zastanawiające jednak, że zawodnika nie ściągnął do siebie żaden klub z Zachodu, bo przecież jego statystyki były bardzo mocnym argumentem. Teraz, po epizodzie w Chinach i ojczyźnie, wraca do Europy i w barwach Monaco postara się udowodnić, że w wieku 31 lat wciąż ma smykałkę do pokonywania bramkarzy.

Cristiano Lucarelli – Włochy

Dziś, gdy kilkanaście bramek na wysokim poziomie wystarczy na atrakcyjny kontrakt w mocniejszym klubie, ciężko wyobrazić sobie taki przebieg kariery, jakiego doświadczył Lucarelli. 29 goli w Serie B i awans z Livorno do najwyższej klasy rozgrywkowej sprokurowały zainteresowanie Torino. Klub z Piemontu kusił napastnika wysokimi zarobkami, ale ten wolał kontynuować grę w Livorno. Już w swoim pierwszy sezonie w elicie do siatki trafił aż 24 razy zgarniając tym samym koronę króla strzelców. Łącznie dla „Amaranto” w 146 meczach zdobył 92 gole. Jak na takiego słabeusza – rezultat co najmniej bardzo dobry. Cristiano z Włoch przeniósł się jednak nie do Juventusu czy Interu, a do Doniecka. Potem wrócił jeszcze na Półwysep Apeniński i tuż przed piłkarską emeryturą potwierdził jeszcze swoją klasę. Nigdy nie trafił jednak do klubu z czołówki, a w reprezentacji – tutaj casus Di Natale – miał jednak zbyt silnych konkurentów.

Raul Tamudo – Hiszpania

Legenda Espanyolu, która w reprezentacji musiała uznawać wyższość innych, między innymi swojego imiennika z Santiago Bernabeu. Barwy klubu reprezentował 14 lat, zdobył 121 bramek i pewnie pograłby w Katalonii jeszcze dłużej, ale pogorszeniu uległy jego stosunki z włodarzami klubu. Pokłócił się, stracił opaskę, wypadł ze składu i ostatecznie piłkarsko dogorywał w Vallecano, Sabadelli i meksykańskiej Pachuce.

Mario Jardel – Brazylia

Jeśli jesteście z młodszego pokolenia i wyżej wymienione nazwisko nie wywołuje u was żadnych skojarzeń to wyobraźcie sobie gościa z takimi statystykami:

– rok w Vasco – 50 meczów/26 goli

– rok w Gremio – 73/67

– cztery lata gry w Porto – 125/130

– rok w Galatasaray – 24/22

– dwa lata w Sportingu Lizbona – 49/53

I to wszystko w kwiecie wieku, bo opuszczając Portugalię na rzecz Boltonu miał ledwie 30 lat. Ile razy taki gość mógł zagrać w reprezentacji, nawet biorąc pod uwagę to jakiej klasy graczami dysponuje Brazylia? 20? 50? Otóż Mario Jardel jaskrawą koszulkę „Canarinhos” przywdział razy… dziesięć. Dziesięć meczów w których ledwo raz wpisał się na listę strzelców. Ewenement na skalę światową. W jednym z meczów Porto w samej drugiej połowie siatkę rywala podziurawił siedmiokrotnie. Żeby uprzedzić wasze pytanie: owszem, kluby w których grał „SuperMario” to na swoich krajowych podwórkach bezwzględni potentaci, ale Latynos nie miał też najmniejszego problemu by gole zdobywać również w europejskich pucharach. Czy to Barcelona, czy Bayern – bez znaczenia. W rozgrywkach Pucharu UEFA i Ligi Mistrzów w 56 meczach zdobył 36 goli. Naprawdę, jesteśmy cholernie ciekawi jak sprawdziłby się w silniejszych ligach, ale też – co za tym idzie – wśród lepszych piłkarsko kolegów. A sam Jardel obserwując brazylijski Mundial pluł sobie pewnie w brodę, że przyszło mu grać w czasach choćby Ronaldo, a nie tego pokracznego Freda. Dziś miejsce na szpicy miałbym zapewnione z marszu.

Delio Onnis – Argentyna

Na koniec cofniemy się w czasie o prawie cztery dekady, w lata 70. Nie da się ukryć, że o tym panu wiemy tyle, co mówi nam internet, więc jakichkolwiek informacji ponadto musicie poszukiwać na audiencjach u swoich dziadków. Delio Onnis karierę zawodowego piłkarza zaczął wcześnie, bo już jako 16-latek. Argentyński prowincjonalny klub Almagro przygarnął go pod swoje skrzydła, a napastnik odwdzięczył się bardzo dobrą jak na tak młodego chłopaka skutecznością. Szybko więc utalentowanym chłopakiem zainteresowała się znacznie potężniejsza Gimnasia La Plata. Tam Onnis wciąż nie zwalniał tempa i strzelając średnio ponad 0,5 gola na mecz wypromował swoje nazwisko na tyle, że kontrakt z nim podpisało francuskie Reims. Łącznie, w latach 1971-1986 rozegrał nad Sekwaną (Reims, Monaco, Tours, Toulon) 480 meczów zdobywającym przy tym 329 goli. Maszyna. Przy tym wszystkim Delio ani razu nie zaznał smaku przyjazdu na zgrupowanie reprezentacyjne. Nie wiemy jednak co było tego przyczyną – czy konflikt z trenerem, czy po prostu byli lepsi. Wiemy na pewno, że obok takich rezultatów nie da się przejść obojętnie.

Większość opisanych przez nas zawodników codziennie może przeklinać los. Bo czy taki Jardel nie wygrałby konkurencji z Fredem? Albo czy świetne statystyki Tristana nie posadziłyby na ławce obiektu kpin kibiców – Torresa? Tych przypadków jest sporo, a i tak pewnie nie wszystkie skojarzyliśmy. Jakie nazwiska zatem wam, drodzy czytelnicy, przychodzą do głowy? Czy z nostalgią wspominacie jakiegoś superstrzelca, który osiągnąć mógł zdecydowanie więcej w swojej przygodzie z piłką?

Najnowsze

Komentarze

0 komentarzy

Loading...