Tak jak kiedyś przyzwyczaił wszystkich do strzelanych goli i świetnej gry, tak ostatnio wszyscy oswoili się z jego nieskutecznymi i najczęściej marnymi występami. Ostatnio jednak Wayne Rooney pokazuje, że gdzieś jeszcze drzemie w nim ten piłkarz, który wiódł prym w jednym z najlepszych klubów na świecie.
Może to trochę na wyrost, może to jeszcze za wcześnie by mówić o tym, że popularny Wazza wraca na dawne tory, ale trudno nie zauważyć, że w ostatnich meczach w jego grze jest wyraźny postęp. Na początek mogą przemówić suche liczby: Anglik trafiał w każdym z trzech ostatnich spotkań wczoraj z Newcastle zrobił to dwukrotnie i dołączył całkiem efektowną asystę. Ktoś powie, że to i tak mało. Owszem. Ale wiecie kiedy ostatnio Rooney dwukrotnie pokonał bramkarza w kolejce ligowej? Ponad rok temu, w Boxing Day 2014, również przeciwko Newcastle. Trzy mecze z rzędu z golem? Ostatni raz we wrześniu 2013.
To pokazuje w pewnym sensie, że możemy mieć do czynienia z odrodzeniem tego genialnego niegdyś napastnika, a z drugiej strony, w jak wielkim kryzysie się znajdował / się znajduje. Wciąż nie można mieć do końca pewności, że się z niego wygrzebał do końca, ale jego ostatnie występy pokazują, że jest tego bliżej, niż kiedykolwiek wcześniej w poprzednich miesiącach. Warto też zwrócić uwagę na to, w jaki sposób były zdobywane te jego ostatnie gole. Oprócz rzutów karnych wczoraj i w FA Cup zaliczył cudowną piętkę ze Swansea i równie wspaniale przymierzył sprzed pola karnego z Newcastle. Trzy gole w dwóch ostatnich meczach ligowych to dokładnie tyle samo, ile zdobył w poprzednich 23.
Jasne, po nim przed sezonem spodziewano się dużo więcej. Miał poprowadzić ten zespół w możliwie najlepszym kierunku, być jego motorem napędowym. Przede wszystkim miał strzelać dużo goli, bo w końcu po to został przesunięty na najbardziej wysuniętą pozycję. Po to pozbyto się Falcao, van Persiego i Hernandeza, żeby on miał pełnię swobody w działaniu. Efekt tego, przynajmniej dotychczasowy, wszyscy znamy. Napisano o tym tyle artykułów, że można by z tego zrobić trzy tomy powieści. Peter Jackson nakręciłby trzy trzygodzinne filmy.
Może teraz zacznie to wyglądać inaczej. Jeśli spojrzymy na statystyki Rooneya ze starcia ze „Srokami” to przede wszystkim w oczy rzuca się fakt jego skuteczność. Trzy oddane strzały i dwa gole. Jedna wykreowana okazja bramkowa i od razu asysta. Kiedy pokonał bramkarza w meczu z Evertonem próbował łącznie czterokrotnie, wykreował dwie okazje, ale bez żadnej asysty. No dobra, ale to było starcie, w którym przynajmniej trafił do siatki. Jak wyglądał wczoraj w zestawieniu z typowym słabym meczem w jego wykonaniu? Weźmy konfrontację z Crystal Palace: trzy oddane strzały, zero goli, zero wykreowanych okazji bramkowych.
Kto wie, być może mecz ze Swansea uwolnił w Angliku jakąś blokadę. Żeby się o tym przekonać na pewno, potrzebne będzie jeszcze kilka występów, ale można zacząć powoli doceniać to, co Rooney robi teraz. Na tę chwilę przestał być hamulcowym, a zespół ma z jego gry wydatne korzyści. Ray Wilkins, były zawodnik United i niedawny asystent Tima Sherwooda w Aston Villi, uważa nawet, że do końca kariery powinien grać nie tam, gdzie w tym sezonie występuje najczęściej. – Może strzelać cały czas, ma do tego odpowiednie umiejętności. Ma też świetny przegląd gry i może kreować okazje bramkowe. Do końca kariery powinien grać na dziesiątce – powiedział cytowany przez Sky Sports.
Odwrót niemal o 180 stopni. Jeszcze niedawno wszyscy uważali, że najlepszy Rooney to ten, który gra jako wysunięty napastnik, teraz zaczynają się pojawiać głosy o tym, że należy go lekko cofnąć. Może nie tak bardzo, jak sezon temu, kiedy często grał praktycznie na środku pomocy, ale tuż za napastnikiem.
Kto wie, może to jest wyjście na stałe. Jeśli popatrzymy na liczbę wykreowanych przez niego okazji w tym sezonie, to, biorąc pod uwagę pozycję, jest nieźle. W 17 rozegranych przez niego meczach zrobił to 22 razy. W tym wspomnianym meczu z Newcastle częściej był pod grą i przyniosło to pozytywny efekt. Zmienia się również jego poruszanie po boisku, co doskonale widać na tych dwóch grafikach (za squawka.com). Na pierwszej jego podania w ostatnim meczu na St. James Park, a na drugiej w niedawnym starciu z Leicester (remis 1:1).
Różnica wyraźna, tylko w szerszej perspektywie pojawia się inny problem. Jeśli Rooney znów miałby zostać na stałe przesunięty pod najwyżej wysuniętego zawodnika, to Louis van Gaal musi rozejrzeć się za nowym napastnikiem. Trudno chyba mieć przekonanie do tego, że na tej pozycji wystarczy sam Anthony Martial, który chyba lepiej czuje się na skrzydle, gdzie łatwiej przeprowadzać mu rajdy i łamać akcje do środka.
Wczoraj mogliśmy oglądać innego Rooneya, ale także inny cały zespół „Czerwonych Diabłów”. Najłatwiej oddaje to statystyka posiadania piłki – średnio w sezonie wynosi około 60%, na St. James Park spadła poniżej 50%. United starali się grać szybciej, co świetnie było widać w drugiej zdobytej przez nich bramce. Nie było przetrzymywania piłki na siłę, mniej było podań ogólnie (431, średnio w sezonie 550). W takiej grze ewidentnie lepiej czuje się sam Rooney, pytanie tylko, jak często na taki styl będzie decydował się van Gaal lub jego następca w przyszłych sezonach. Sprawdzianem będzie na pewno najbliższy mecz z Liverpoolem – jeśli i tym razem Holender się nie przestraszy i postanowi grać tak, jak w meczu z Newcastle, to znów możemy oglądać efektownie grający Manchester. Jeśli zdecyduje się na to, co oglądaliśmy wcześniej, to wszyscy wiemy, jak to będzie wyglądało. I jak najprawdopodobniej będzie wyglądał Rooney. Marnie.
Biorąc jednak pod uwagę kłopoty kadrowe The Reds, to może Holender zdecyduje się na nieco odważniejsze granie? Może zostawi Rooneya na stałe na dziesiątce? Mecz z Newcastle pokazał, że i on i piłkarz mogą tylko na tym skorzystać. – Dzisiaj naprawdę było widać zespół. Okej, nie wygrali, ale zasłużyli na to. Naprawdę – powiedział po nim Paul Scholes, naczelny krytyk poczynań Louisa van Gaala.
Więc może przyszła pora, by grać tak dłużej niż w paru meczach sezonu? Lepszego testu niż najbliższa Bitwa o Anglię może nie być.
Damian Wiśniewski