Man Utd ciężko pracowało w tym sezonie na łatkę jednej z najnudniejszych drużyn Europy. Niby w teorii wszystko powinno hulać – jeden, drugi, trzeci zawodnik z papierami na efektowne granie, konkretne nazwiska, głośne transfery. A potem włączasz ich mecz i grzebiesz się w mule. Popularny człapany, groźne strzały głównie przypadkiem albo na rozgrzewce, niektóre bajońsko opłacane gwiazdy z minami, jakby od pierwszej minuty myślami były już w swoich luksusowych wozach. Albo jednak właśnie się przebudzili, albo w myśl zasady „nawet żółw musi komuś kiedyś dać w mordę” stworzyli fantastyczne widowisko do spółki z Newcastle. 3:3, emocje do ostatnich sekund, zwroty akcji, piękne gole – czego chcieć od futbolu więcej?
Dobry piłkarski scenariusz to zwykle taki, który idzie pod prąd oczekiwań. Tutaj to się sprawdziło i to – uwaga, ważne – wielokrotnie. Z karnego na początku trafił Rooney (gracz Newcastle zgłosił akces do sekcji siatkarskiej), a potem Wayne zaliczył sprytną asystę do Lingarda. Man Utd wyszło na prowadzenie 2:0 po czterdziestu minutach. Kontrolowało wydarzenia boiskowe, wydawało się, że pewnie zmierza po trzy punkty. Co złego mogło się stać?
Wszystko, bo, cytując klasyka, 2:0 to wszak niebezpieczny wynik. To powiedzonko nabrało życia wyjątkowo szybko, bo jeszcze przed przerwą Mitrović z Wijnaldumem wykorzystali uśpioną czujność defensorów Man Utd i ten drugi strzelił bramkę kontaktową.
By tak powiedzieć: mecz znowu dostał prąd.
A po przerwie było go jeszcze więcej, cios za cios. A to sytuację marzeń miał Lingard, który mógł zabić spotkanie, a to kolejny raz świetnie zrywał się szalejący Wijnaldum, musiał wykazywać się kunsztem De Gea. W tym szybkim, obustronnym rytmie wszystko toczyło się aż do zapaśniczej akcji Smallinga i Mitrovicia. Szczerze? Serb na pewno prowokował, swoje zrobił, ale jednak Smalling mało nie podarł koszulki na napastniku „Srok” – jedenastka bezdyskusyjna, zamieniona na gola przez poszkodowanego.
I wtedy Newcastle poczuło krew. Grało z rozmachem, stwarzało sytuację za sytuacją, spychało Man Utd pod własne pole karne. Rzadko kibice na St James Park mają ostatnio okazję oglądać tak dobrze grających gospodarzy. Zgodnie z logiką tego meczu dominacja „Srok” zakończyła się jednak… golem Rooneya. Dobry rajd Depaya, błąd defensywy, piękna bomba grającego najlepszy mecz od dawna Wayna.
Man Utd zaczęło więc festiwal kunktatorstwa. Spokojne wymiany piłek, zero szarż. Posiadanie, unikanie strat, mądra gra na czas – to wszystko naprawdę wychodziło. Co więc się stało? Strzał życia Paula Dummetta, jeszcze po rykoszecie od pechowca Smallinga, po widłach prosto do siatki. 3:3! Uff. Kapitalny spektakl, można się było spocić oglądając z kanapy.
To taki rezultat, który jednocześnie żadnej ze stron nie satysfakcjonuje, ale jednocześnie ma wartość dla każdej. Obie drużyny straciły punkty, a obie potrzebują ich bardzo, to bez dwóch zdań. Ale też nudne Man Utd van Gaala, choć zwycięstwa nie przywozi, to przynajmniej drgnęło pod względem stylu, by sytuacji stworzyło sporo – niektórzy kibice to docenią. Newcastle? Charakterny popis, gdzie dwa razy wracali do gry z dalekiej podróży musi podnieść morale w szatni, ujednolicić ją, zbudować atmosferę.
***
Boruc Bournemouth nie uratował, „Cherries” przespało drugą połowę z West Hamem i przegrało 1:3. Niemniej Polak popisał się kapitalną, intuicyjną interwencją, która już robi furorę w internecie:
W trzecim meczu kolejki Aston Villa wygrała z Crystal Palace – to dopiero drugie zwycięstwo „The Villans” w tym sezonie. Jeszcze zerwą się i spróbują wydobyć ze strefy spadkowej? To może być ostatni dzwonek.