Gdyby jeszcze kilka miesięcy temu ktoś powiedział nam, że po 15 kolejkach liderem Premier League będzie Leicester City, tylko popukalibyśmy się w głowę i kazalibyśmy tej osobie pójść do domu, aby mogła spokojnie się wyspać. A gdybyśmy na dodatek usłyszeli: „Chelsea będzie tuż obok strefy spadkowej”, bezzwłocznie wysłalibyśmy go do ośrodka psychiatrycznego. Dziś jednak oba zespoły zagrają przeciwko sobie i nagle okazuje się, że za faworyta – o zgrozo – można uznać ekipę Claudio Ranieriego, która uzbierała ponad dwa razy więcej punktów.
Żebrak, który nagle stał się bogaczem, i bogacz, który nagle stał się żebrakiem. Nieoczekiwana zmiana miejsc, którą w szczególny sposób symbolizują dwie postacie. Po jednej stronie – Jamie Vardy, wspomagany przez równie rewelacyjnego Riyada Mahreza. Gość, na temat którego powiedziano i napisano w ostatnim czasie już wszystko. Który w zeszłym sezonie zadebiutował w Premier League, a w 2012 roku kopał jeszcze w piątej lidze. Dziś – reprezentant Anglii i najlepszy strzelec najwyższej klasy rozgrywkowej w tym kraju. 15 meczów, 14 goli. Prawdziwa maszyna do zdobywania bramek. W dodatku – niesamowity twardziel. W październiku okazało się bowiem, że Vardy grał ze złamaną ręką. Mimo tego nie opuścił nawet jednego meczu Premier League.
Po drugiej stronie barykady – Eden Hazard. Chłopak – jakkolwiek na to patrzeć – wyceniany przez fachowy transfermarkt na 70 milionów euro. W porównaniu do Vardy’ego… Nie, akurat pod tym względem trudno ich porównywać.
Hazard w zeszłym sezonie został wybrany najlepszym piłkarzem ligi. Obecnie to cień zawodnika, który wówczas czarował. Nagle, w niewyjaśnionych okolicznościach zatracił swoją magię – jakby całe umiejętności zabrały mu ufoludki z „Kosmicznego meczu”.
Co łączy obu panów? Liczba asyst. Tak, brzmi to niebywale, ale to prawda. Słynący z doskonałej kreacji gry Hazard zaliczył ich dotychczas tyle samo co facet, którego zadaniem w teorii jest przede wszystkim ich wykańczanie.
Dwóch piłkarzy i dwie zupełnie kontrastujące ze sobą historię. Od zera do bohatera i na odwrót. Dokładnie tak jak w przypadku ich drużyn.
***
Mecz na King Power Stadium to także pojedynek dwóch trenerów. Trenerów, którzy mają zupełnie innych charakter, zupełnie inny styl pracy i zupełnie inaczej patrzą na świat. Krótko mówiąc: różnią się praktycznie wszystkim. Łączy ich tylko jedno: Chelsea.
Gdy w 2003 roku klub ze Stamford Bridge przejął Roman Abramowicz, szkoleniowcem tego zespołu był Claudio Ranieri. Włoch przyznał, że już wtedy wiedział, że jego dni w Londynie są dokładnie policzone: – Dyrektor naczelny Trevor Birch powiedział mi, że jest nowy właściciel i zmiana trenera to pierwsze, co chciałby dokonać.
I rzeczywiście – w maju 2004 roku, gdy Chelsea zajęła czwartą pozycję w lidze, został zwolniony. Rosyjski oligarcha uznał, że trzeba zmienić właściwie wszystko: zarówno piłkarzy, jak i sztab szkoleniowy. Doszedł do wniosku, że Ranieri to za mały kaliber dla projektu, który właśnie budował. Że potrzebuje kogoś, kto zapewni mu sukcesy. A Ranieri – w jego mniemaniu – kimś takim po prostu nie był.
Włocha zastąpił – a jakże by inaczej – Jose Mourinho. Portugalczyk sprawił, że marzenia Abramowicza zaczęły się spełniać. Przede wszystkim – pierwsze od 50 lat mistrzostwo Anglii. A rok później kolejne. Mało? Puchar kraju, Superpuchar czy też dwukrotnie Puchar Ligi. Łącznie – pięć tytułów w ciągu trzech lat. Podczas pierwszej kadencji Mourinho na Stamford Brigde nieco zakurzona gablota z trofeami Chelsea wreszcie zaczęła się zapełniać.
Ale dziś to Ranieri patrzy z góry na Portugalczyka. Przed sezonem nikt nie postawiłby na to złamanego grosza, ale obecnie Leicester, czyli zespół, który w zeszłych rozgrywkach do końca bił się o utrzymanie, ma aż 17 punktów nad mistrzem Anglii. Mistrzem, który – chyba już możemy to głośno powiedzieć – swojego tytułu nie zdoła obronić. A Leicester? Jakkolwiek to brzmi – wciąż ma na to duże szanse. Wystarczy, że dzisiaj wygra z dołującą Chelsea i wróci na pozycję lidera.
I wtedy to Ranieri będzie mógł błogo uśmiechnąć się pod nosem: „Widzicie, teraz to ja jestem na szczycie”. Nawet jeśli ta chwila satysfakcji będzie tylko ulotna i za kilka miesięcy wszystko wróci do ogólnie przyjętej normy.