Każdy kibic Tottenhamu, a przesądny to typ jak mało który, drży teraz, żeby nikt nie wypowiedział na głos oczywistego: jeśli w tym sezonie nie uda się awansować do Ligi Mistrzów, zdobyć tego „małego mistrzostwa Anglii” jak określają na Wyspach czwartą lokatę Premier League, to będzie klasyczne „ch.., d… i kamieni kupa”. Tylko cichutko, żeby nie zapeszać…
Na White Hart Lane od ładnych kilku lat lubią zaskakiwać. Wszystkich. Chociaż najchętniej samych siebie. Kiedy Peter Crouch golem na 1:0 zagwarantował Spurs czwartą lokatę na koniec sezonu 2009/2010 i to w wyjazdowym meczu przeciwko The Citizens, już z Carlosem Tevezem w ataku i Roberto Mancinim na ławce, na stadionie obecna była jego mama, która mocno ściskała kciuki, jak zawsze zresztą, za… Manchester City.
Ówczesną ekipą „Kogutów” kierował Harry Redknapp, który zwykle w czasie spotkań pozostawał spokojny, nawet w obliczu licznych dreszczowców jakie fundowali mu jego piłkarze, ponieważ kolejnego zawału serca mógłby już nie przeżyć. I był ostatnim, który wprowadził Tottenham na najbardziej ekskluzywne europejskie salony, chociaż przejmował zespół kompletnie rozbity i pałętający się w strefie spadkowej… A jednak to jego autorska drużyna stoczyła niezapomniany dwumecz z Interem Mediolan, chociaż pokpiwano z niej, z tego lekceważenia taktyki, wypychania Modricia na lewą pomoc, upartego trzymania się 4-4-2 z Defoe i Crouchem na szpicy oraz ogólnego archaizmu. Van der Vaart miał rzekomo powiedzieć, że przeżył niemały szok, gdy przyzwyczajony do fetyszyzowania taktyki w stylu holenderskim i hiszpańskim, miał usłyszeć od swego angielskiego bossa w ramach odprawy mniej więcej tyle: „Rafa jak się dzisiaj czujesz, dasz radę z boku czy wolisz środek?”. A potem stwierdził – chyba szczerze – że była to najsensowniejsza z odpraw jakie przyszło mu odbyć.
Ale w kolejnym sezonie Tottenham pogubił jakoś głupio punkty i trenera zmieniono… A Luka Modrić przeszedł do Realu Madryt.
Więc przyszedł specjalista od ogółu i od detalu, podrażniony oporem jaki jego osoba i koncepcje napotkały w szatni sytych gwiazd stołecznej Chelsea, Andre Villas-Boas. Miało być nowocześnie i milutko dla oka. I było. Bramkarza od stoperów dzieliło dobre czterdzieści metrów – tak wysoko lubił ustawiać linię obrony Portugalczyk – ataki sunęły raz za razem, a z przodu królował niepodzielnie Gareth Bale, już nie tylko szybki skrzydłowy okupujący jedną strefę boiska, lecz wszechstronny napastnik: dryblujący, strzelający z dystansu, asystujący, wykonujący wolne i kończący sam na sam. Wyglądało to więcej niż ciekawie.
Ale w sezonie 2011/2012 Tottenham pogubił jakoś punkty i zabrakło mu dwóch aby wyprzedzić znienawidzonego wroga, Arsenal, i zdobyć tym samym brązowy medal całych rozgrywek. Zajęli miejsce czwarte tracąc do Kanonierów tylko jedno oczko, ale chociaż w sezonach poprzednich miejsce to uprawniałoby do odbycia dwumeczu o upragnioną Ligę Mistrzów, to akurat w tamtym – nie. Bo Chelsea, mimo że na koniec kampanii dopiero szósta, wygrała wreszcie Ligę Mistrzów i musiała przystąpić do jej obrony. A Gareth Bale przeszedł do Realu Madryt.
„Nic nie szkodzi”, zapewniał prezes klubu Daniel Levy, specjalizujący się transakcjach ultra last minute, „odszedł Elvis, ale kupiliśmy Beatlesów”. Ostatecznie wyszli co najwyżej „Skaldowie”. Z niezwykle odważnego futbolu pozostały jedynie dotkliwe porażki: 0:6 z City i 1:5 z The Reds. Villasa-Boasa odprawiono, a w ramach kontynuowania rozsądnej strategii zarządzania klubem w jego miejsce postawiono na „swojego chłopa” Tima Sherwooda. Powiedzmy tylko tyle, że nie było to posunięcie udane.
Więc przyszedł specjalista od ogółu i od detalu, znający już nieco specyfikę angielskich rozgrywek, zdecydowanie stawiający na ofensywny, „wertykalny” futbol argentyński szkoleniowiec Mauricio Pochettino. Na pewno dobry, z papierami nawet na wybitnego, tylko jeszcze bez szczególnych osiągnięć. Mimo to poukładał zespół, pożegnał parę gwiazd w tym np. piłkarza pokroju Roberta Soldado, a do pierwszego składu wprowadził pięciu Anglików – najwięcej ze wszystkich czołowych drużyn ligi. Reprezentacji Anglii przy okazji oszlifował napastnika takiego jak Harry Kane. I wreszcie, jak się zdaje, Tottenhamowi zaczęło sprzyjać szczęście: nie dość że sam dba o swoje interesy niezwykle pieczołowicie, wygrywając np. z City w stosunku 4:1, to jeszcze Chelsea pogrążona w kryzysie oraz wymyślający się poniekąd na nowo Liverpool nie wydają się tak groźni jak jeszcze w ubiegłym sezonie. Byle grać swoje i nie potykać się na najprostszych z pozoru przeszkodach, jak to zwykle bywało.
Tymczasem Tottenham pokonuje ostatnią w tabeli Aston Villę trzy do jednego. Tym razem obyło się bez głupio straconych punktów przez jakiś kiks w defensywie albo licznie niewykorzystane sytuacje, które postanowiły się wreszcie zemścić. Wszytko wygląda zupełnie przyzwoicie: jest nawet szansa na coś więcej niż „małe mistrzostwo”, może wreszcie jakiś medal? Chyba, że znowu coś wywiną, w końcu to Tottenham, bloody hell…
Remigiusz Augustyniak