Celta, jedna z rewelacji sezonu w Europie, rozdzielająca w tabeli La Liga Barcę oraz Real, mająca na koncie efektowny skalp na Dumie Katalonii. Drużyna, której nie da się nie lubić – grająca ofensywną, piękną piłkę jak za czasów Mostowoja i Karpina, a złożona w dużej mierze z wychowanków i piłkarzy niechcianych gdzie indziej. Jak udało im się wspiąć na wyżyny, skoro jeszcze niedawno spoglądali w finansową otchłań i tłukli się o utrzymanie w Segunda? Czy są w stanie na szczycie pozostać na dłużej? Zapraszamy.
***
Celta, duma nadmorskiego Vigo, obok Deportivo największy klub Galicji. Założona w latach dwudziestych po to, by miał kto region reprezentować w centralnej lidze Hiszpanii – po fuzji kilku mniejszych ekip pierwsza kadra liczyła sobie ponad sześćdziesięciu graczy. Barwy oczywiście nie są przypadkowe, odpowiadają kolorystyce galicyjskiej flagi.
Choć Los Celestes mają już 92 lata, nigdy nic nie wygrali: ani żadnego Copa del Rey, ani mistrzostwa, ani najpośledniejszego z europejskich pucharów, nic istotnego. Dziewięć dekad na karku, ale nawet w prehistorycznych czasach żadnego godnego odnotowania pucharu. To demony, które unoszą się nad Balaidos i czekają na pokonanie.
Balaidos – może nie najnowocześniejsze, ale ma swój klimat
Vigo do brzydkich miast nie należy
Bardzo możliwe, że złote lata Celty przypadły na wasze pierwsze fascynacje futbolem, bo chodzi o przełom tysiąclecia. W latach 1997 – 2003 niewiele było w Hiszpanii silniejszych ferajn. Cóż to była za barwna paka! Na Półwyspie Iberyjskim nazywano ich „euroCelta”, bo wyjątkowo chętnie korzystali z obcokrajowców. Kibiców przyciągali McCarthy, Revivo, Gustavo Lopez, Catanha, Penew, Sylvinho, Cavallero, Caceres, Makelele, Karpin.
Największym idolem trybun był jednak on, „El Zar„, Aleksandr Mostowoj. Magik na dziesiątce w starym stylu, czyli potrafiący nogami wiązać krawaty, ale też mający zawsze najwięcej do powiedzenia. Odszedł dopiero w wieku 36 lat, gdy Celta spadała z ligi, ale zagrał później już tylko jeden mecz w barwach Alaves i skończył karierę. Do dziś pozostaje klubowym symbolem, jedną z największych legend Balaidos.
Pierwszy gol wyjaśnia kim był Mostowoj. Obejrzyjcie koniecznie, bo to cholernie niedoceniany gol, który zasługuje na sławę
Złote czasy nigdy nie trwają wiecznie, a już na pewno nie dla takich klubów jak Celta. Do pewnego momentu szli równo: 99/00 – 7 miejsce, 00/01 – 6 miejsce, 01-02 – 5 miejsce, 02-03 – 4 miejsce i tym samym awans do Ligi Mistrzów. Co dalej, konsekwentny atak na mistrzostwo? Błąd – rok później spieprzyli się z hukiem z ligi mimo awansu w Champions League do 1/16. Jeszcze zdołali wrócić po raptem sezonie w Segunda (to wtedy przez Vigo przewinął się Roger Guerreiro) i później zakwalifikować się do UEFA Cup (na plecach Davida Silvy), ale znowu europejskie puchary okazały się przekleństwem. Prowadzona przez ratownika Stoiczkowa Celta pożegnała się z La Liga, jak się później okazało – na bite pięć lat.
Pięć lat, które trzeba nazwać krótkimi, bo Celcie groziła droga Alaves, a więc spadek jeszcze niżej w hierarchii hiszpańskiego futbolu. Na boisku bronili się przed relegacją z Segunda (z powodu dziur budżetowych grano juniorami i piłkarzami trzeciej kategorii), a poza nim przed likwidacją z rąk komorników. Wkrótce z szafy zaczęły wypadać trupy: okazało się, że prezydent Horacio Gomez fałszował wyciągi z kont. Kreatywną księgowością próbował schować osiemnaście milionów długu dla fiskusa, przewartościowywał też aktywa klubu do tego stopnia, że figurowali pośród nich nawet sprzedani gracze. Wszystko zbiegło się z kryzysem finansowym w Europie, który mocno uderzył Hiszpanię, a Galicję w szczególności. Jakby tego było mało, kibice bojkotowali zarząd i frekwencja spadła do raptem kilku tysięcy, zamiast zwyczajowych „dwóch dyszek”, a drużyną rządził chaos, co i rusz prowadził ją kto inny, a anonimy w szatni pojawiały się i znikały.
Tańcząca na krawędzi Celta została wybawiona przez Paco Herrerę, byłego współpracownika Beniteza w Liverpoolu, który postanowił zacząć pracować na własne konto, a który sprawdził się wcześniej w Castellon i Villarrealu B. Herrera na Anfield zajmował się między innymi skautingiem, więc potrafił wyszperać tanich, a wielce użytecznych zawodników jak David Rodriguez czy Enrique de Lucas, poza tym znakomita akademia Celty zaczęła przynosić owoce: wypłynęli Michu, Iago Aspas, czy też do dziś stanowiący o sile zespołu Hugo Mallo i Jonny Castro.
Gdyby nie szkolenie młodzieży, Los Celestes pewnie by polegli, a tak zaczęli wypływać na powierzchnię, łapać oddech. Także finansowo, bo sprzedaże graczy zaczęły łatać budżet. Po awansie klub czekała ciężka walka o utrzymanie i udało się uratować dopiero w ostatniej kolejce – Herrera już wcześniej zdążył wylecieć, ale dziś znowu jest na świeczniku, to on stał za sukcesem Las Palmas.
Gustavo Lopez i Mostowoj. Zwróćcie uwagę na reklamę Citroena: nieprzerwanie reklamują się na koszulkach Celty od sezonu 85/86. To najdłuższa tego typu współpraca w hiszpańskiej piłce, a i nieprzypadkowa – Citroen ma swoją fabrykę niedaleko Vigo, jest jednym z największych pracodawców w mieście
***
„Francuski futbol to banda pedałów. Tam jest pełno homoseksualistów, ciągle cię prowokujących, łapiących za tyłek, a tylko po to, by sprawdzić, czy jakoś zareagujesz. Czułem się zniesmaczony, gdy musiałem dzielić prysznic z homoseksualistą i widziałem, jak podnieca się spoglądając na nagich kolegów z pożądaniem”.
Eduardo Berizzo, szkoleniowiec Celty, wspominający pobyt w Marsylii. Wypowiedź z 2000 roku.
***
Kluczem do zrozumienia warsztatu Berizzo są jego związki z Marcelo Bielsą. Związki bardzo ścisłe – szkoleniowiec Celty to wierny wyznawca bielsizmu, pewnie jeden z najbardziej fanatycznych. Załapał się na „debiutanckie msze” słynnego Argentyńczyka, bo był członkiem historycznego Newell’s Old Boys, w którym Bielsa objawił światu swą trenerską doktrynę. Więcej: El Loco był odkrywcą talentu Berizzo, jego pierwszym nauczycielem – trudno więc, żeby facet nie przesiąknął tą filozofią, można wręcz powiedzieć, ze ma ją w piłkarskich genach. W późniejszych latach należał do sztabu szkoleniowego Bielsy, gdy ten prowadził reprezentację Chile, a więc wybrał się na swoiste trzyletnie seminarium u mistrza. Na pewno nie jest lustrzanym odbiciem Marcelo, ale rys bielsisty jest łatwo zauważalny: to wymagający, metodyczny trener, stający się generałem dla swoich piłkarzy. Niesłychanie ambitny, stawiający na ofensywny futbol, wysoki pressing i zabieganie rywala.
Jakim graczem był Berizzo? Jose Miguelez z gazety „As” ujął to najwymowniej: „gdy wspominasz Berizzo-piłkarza, instynktownie łapiesz się za kostkę”. Tak jest, Argentyńczyk nie był piekielnie utalentowanym technikiem, a gościem od ochrony kolegów, sprytnym brutalem, Vinniem Jonesem w wersji lite. W Europie najwięcej ugrał właśnie w barwach Celty, dla której zaliczył ponad sto występów, grę w Lidze Mistrzów, ale też spadek. Znamienne: w sezonie 03/04 obejrzał cztery czerwone kartki w lidze, a w późniejszych latach nawet jako asystent Bielsy w barwach Chile potrafił wyłapać czerwo z Kolumbią, wskutek czego wszystkie mecze mundialu oglądał z trybun.
Sukces, który sprawił, że znalazł się na celowniku włodarzy Celty, to mistrzostwo Chile z zespołem O’Higgins FC. Nazwa nic wam nie mówi? No właśnie – O’Higgins nigdy nawet nie stało koło takich ekip jak Colo Colo, a triumf w Apertura 2013 wydarło faworyzowanemu, posiadającemu armię kibiców Universidad Catolica, co doprowadziło do zamieszek. Lokalna prasa pisała tak:
„Szok i smutek po końcowym gwizdku zmienił się w złość i nienawiść. Hymn Primera Division puszczony z głośników tworzył surrealistyczne tło muzyczne dla zajść na trybunach, gdzie setki wściekłych ludzi wyrywało krzesełka i ciskało je na boisko. Ochrona próbowała wyłapać wbiegających na trybuny, ale musiała też rozdzielać piłkarzy. Wkrótce do akcji włączyli się carabinieri, którzy starli się z kibicami chcącymi wedrzeć się na murawę. Spokojnie było tylko na południowym krańcu Estadio Nacional, gdzie wiwatujący fani celebrowali dzień, na który czekali od ponad pół wieku, dzień, który miał nigdy nie nadejść”.
O’Higgins FC klepnęło dzięki Berizzo swoje pierwsze mistrzostwo w historii. W Celcie ma analogiczną passę do przełamania, bo nikt w Galicji nie chce świętować stulecia bez jakiegokolwiek triumfu.
***
Odkupienie Aspasa to najlepsza wiadomość lata. Nie grał wiele przez ostatnie dwa lata, ale kiedy tylko podpisano z nim kontrakt, wiedziałem, że będzie dobrze.
Alexander Mostowoj, dawny idol Aspasa.
***
56 minuta niedawnego meczu z Barcą, Iago Aspas podwyższa wynik na 3:0 dla Los Celestes. Podbiega do linii bocznej, całuje herb i triumfalnie wyciąga ręce – gest, który zaznacza, że jednym z nich, kibiców. Nie ma w tym nic pustego, żadnego fałszu tudzież cynizmu: Aspas zaczął treningi w Celcie w tym samym roku, kiedy Stal Stalowa Wola spadała z Ekstraklasy, a George Weah zdobywał Złotą Piłkę: 1995, dwie dekady temu. Ile godzin spędził oglądając Celtę z trybun? Kogo miał na plakacie w pokoju, Mostowoja czy Catanhę? Anglicy mają na takich jak on trafne powiedzonko: „legend in the making”.
Za bardziej utalentowanego uznawano jego brata, który również przechodził w Celcie wszystkie szczeble piłkarskiej edukacji. Starszy o pięć lat Jonathan grywał w reprezentacjach młodzieżowych Hiszpanii, jeździł z nią na ważne turnieje (choćby Euro U16 w 1999). Pierwsze mecze w biało-błękitnych barwach zaliczył jeszcze za złotych lat Celty, pamiętając Berizzo z boiska, ale też Mostowoja, Gustavo Lopeza czy Karpina.
Bracia minęli się w szatni – ostatni sezon Jonathana na Balaidos, który po spadku z La Liga odszedł do Piacenzy, był zarazem pierwszym Iago w Celcie B. Młody był jednym z beneficjentów kryzysu finansowego klubu, bo siłą rzeczy musiano wtedy mocno stawiać na juniorów i rezerwistów. Aspas pamięta dobrze czasy, gdy pieniędzy nie było wcale, a na boisku broniono się przed relegacją do Segunda B, czyli właściwie przed niebytem, likwidacją. To on był jednak gwiazdą, najlepszym piłkarzem Celty i zdobywcą Trofeo Zarra w sezonie 11/12, kiedy Los Celestes wrócili na swoje miejsce: do La Liga. Tu też nie odstawał, grał znakomicie, więc zwrócił na siebie uwagę możniejszych. Dziesięć milionów euro na stole położył Liverpool, a ekipa z Galicji, dopiero wygrzebująca się mozolnie z kłopotów finansowych, nie mogła pozwolić sobie na odrzucenie takiej kwoty.
Okres poza domem, czyli poza Balaidos, był dla niego pasmem rozczarowań. W Vigo był bohaterem trybun i ulic, figurą uwielbianą, w Liverpoolu natomiast nie potrafiącym się zaadaptować gościem z marginesu, którego wyszydzano na trybunach. Gdy Iago strzelił dwa gole Barcelonie, angielski komentator Sky Sport miał wymownie podkreślić: „Tak fani The Reds, to ten sam człowiek!”.
Na Anfield pamiętają go głównie z kuriozalnego wykonania rzutu rożnego – oto miara jego angielskiej klęski. Jedyną bramkę strzelił Oldham. Poprzedni sezon spędził w Sevilli, gdzie jednak konkurencja także go przerosła. Niby w Copa del Rey strzelał aż miło, ale maszyna Emery’ego funkcjonowała jak trzeba, nie było więc konieczności rotowania składem i siłą rzeczy Aspas większość ważnych meczów oglądał z ławki.
Obserwowanie gry kolegów się jednak zakończyło. Wrócił tu, skąd nigdy nie powinien odchodzić. Wrócił tu, gdzie spędził osiemnaście lat, a nikt nie zdziwi się, jeśli w różnych rolach spędzi tu drugie tyle.
***
„Jeśli chcesz się dobrze bawić, polecam mecze Celty”.
Luis Enrique przed przegraną 1:4 z bandą Berizzo.
***
Gdy Enrique przegrał z Celtą 1:4, nie panikował, nie narzekał na sędziów, nie mówił o zmarnowanych sytuacjach, a doceniał klasę rywala: – Wolę przegrać z taką Celtą, wygrywającą z nami tylko dzięki świetnej grze, niż z drużynami szukającymi „sztuczek”.
Oczywiste jest, że musi mieć do klubu z Galicji szczególny stosunek, skoro to dobrą pracą na Balaidos wygrał sobie kontrakt w Barcelonie. Położył fundamenty pod odnowę Los Celestes, sprowadził Orellanę i Nolito, wprowadził też styl, który kontynuuje – oczywiście nie w skali 1 do 1, a po swojemu – Berizzo.
Związki Celty z Barceloną są zresztą liczne, wybiegające poza Lucho (choć prawda, że tu klej jest najgęstszy, bo Enrique to postać, która odegrała ogromną rolę w najnowszej historii obu klubów).
Andreu Fontas, stoper Celty – wychowanek Barcelony, którzy trzy lata grał w Barcy B pod Lucho. Sergi Gomez – ta sama historia, z kolei Carles Planas był w La Masii od dziesiątego roku życia. Być może najbardziej niezwykłym „łączem” jest jednak osoba złotego medalisty amerykańskiego mundialu, Mazinho. Cztery lata w Vigo zaowocowały dobrze ponad setką meczów, ale też piłkarskim debiutem jego synów na poważnej arenie. Przed wami filmik ukazujący maleńkich, kilkuletnich Rafinhę i Thiago, grających na Balaidos.
Luis Enrique zabrał też z Celty magika drugiego szeregu, za jakiego uchodzi Rafel Pol. Ledwie 28-letni trener przygotowania fizycznego, ale już uznawany za tajną broń La Masii. W 2011 Pol wydał książkę „La Preparación ¿Física? en el fútbol”, któraodbiła się dostatecznie szerokim echem, by otworzyć mu wrota do poważnej piłki. Ma mieć nowatorskie metody, o których opowiadał choćby Nolito: „fizole” nie są lubiani przez piłkarzy, bo nie ma u nich treningów z piłką, ale Pol w swoją metodę wplata rozliczne – choć przecież chodzi o przygotowanie fizyczne! – zajęcia typowo piłkarskie.
***
Miałem wiele ofert, także tych lukratywnych. Ale jestem w Vigo szczęśliwy, czuję się tu ważny i kochany przez kibiców. Powiem ponownie: jedyny klub, do którego mógłbym odejść, to Barcelona. Nie dostałem jednak żadnej oferty i wszystko co czytacie na ten temat w prasie to kłamstwa.
Nolito.
***
Jeśli Barcelona i Celta, to drugim nasuwającym się po Luisie Enrique nazwiskiem jest Nolito. Dusza Barcy B za czasów Lucho, kiedy to wspólnie wywalczyli Segunda Division dla rezerw Dumy Katalonii, która przerwała tym samym jedenastoletnią absencję. Choć był tam jednym z liderów, to nigdy nie przebił się do pierwszej drużyny, zaliczył raptem kilka nic nie znaczących epizodów. Teraz jednak, gdy niektóre hiszpańskie autorytety nazywają go najlepszym piłkarzem La Liga nie grającym w Realu lub Barcelonie, może nastąpić wielki powrót.
Nolito wpada w objęcia Pedro na meczu rezerw Barcy
Powiedzieć, że późno dojrzał, to nic nie powiedzieć. Przecież gdy odchodził z rezerw Barcy miał 25 lat! Drużyna mająca kształcić młodzież i dawać jej pierwsze szlify, a w której się ewidentnie zasiedział. Później była gra ze zmiennym szczęściem w barwach Benfiki, wypożyczenie do Granady – na tamten moment nikt nie spodziewał się po nim wiele. Ot, gracz jakich w Hiszpanii znajdziesz na każdym kroku. Ale znowu pojawił się Enrique i tak jak kiedyś wydobył go z prowincjonalnej Eciji, tak teraz ściągnął go na Balaidos, gdzie wreszcie Nolito odżył. Poczuł zaufanie, mógł rozwinąć skrzydła, a koniec końców stać się niekwestionowaną gwiazdą całych rozgrywek.
Biorąc pod uwagę jak wyboistą karierę ma za sobą Nolito, jak nieustannie zmagał się z brakiem zaufania, nietrudno uwierzyć, że chciałby pozostać w Vigo. Tu ma spokój i wiarę otoczenia. Z drugiej strony biorąc pod uwagę wspólne sukcesy, jakie odnosili razem z Lucho, trudno uwierzyć, by obu w głowie nie zaświtał pomysł ponownej współpracy.
Tu z kolei Nolito łączony z Arsenalem
***
Na co stać Celtę, która gra według wielu najlepszą piłkę w Hiszpanii, a w tabeli aktualnie rozdziela Barcę i Real?
Na pewno zasługują na pełen szacunek, bo to banda, jakiej nie da się lubić: goście po przejściach, często wyśmiewani w innych klubach, do których dokooptowano wychowanków, i ta zgraja pod okiem charakternego szkoleniowca z wizją robią znakomite wyniki, do tego ciesząc oko swą grą. Wielce wątpliwe jednak, by złamali hiszpański duopol, który w ostatniej dekadzie przełamało tylko raz Atletico. Nawet jeśli Los Celestes wciąż będą grać z taką intensywnością, to kadra jest dosyć wąska, a przecież po piłkarzy przez duże „P” wkrótce zgłoszą się możniejsi i niektórzy dadzą się skusić. Poza tym ekipy wyznawców bielsizmu lubią w pewnym momencie wyhamować – pamiętacie, że zeszły sezon Celta też zaczęła pięknie, nie przegrywając żadnego z pierwszych dziesięciu meczów? A potem przyszło nagłe załamanie formy i osiem porażek w dziesięciu kolejnych kolejkach.
Może mieliby szansę na przełamanie swojej 92-letniej traumy ponad dekadę temu, gdy walka o mistrzostwo Hiszpanii bardziej przypominała bójkę na noże w budce telefonicznej niż dwugłowego smoka. Biorąc jednak pod uwagę cały kontekst, to, że jeszcze przed chwilą spoglądali w otchłań – dzisiejsze wyniki to i tak mistrzostwo świata, szczególnie, że ich źródło bierze się ze zdrowej polityki, a nie z suto opłacanych kontraktów jak za złotych lat pod panowaniem Cara.
Leszek Milewski