Ten moment, gdy wszystko zaczyna się układać tak, jak zawsze chciałeś. Ten moment, gdy rzeczywistość dogania marzenia. Ten moment był udziałem Danny’ego Ingsa tej jesieni, ale życie to nie bajka i w szczytowym dla siebie momencie, gdy żarło jak nigdy, doznał kontuzji, która najprawdopodobniej wyłączyła go z reszty sezonu.
Jak zaczął ten sezon Liverpool? Nawet zakładając, że interesuje was tylko Ekstraklasa, że ogółem zagraniczne ligi ciekawią was tak samo, co afrykańska Champions League w badmintona, to musieliście słyszeć o pojawieniu się Kloppa na Anfield. Skoro zmiana szkoleniowca, to wiadomo – szału wcześniej nie było. Dziesiąte miejsce. Wstydliwa klęska 0:3 z West Hamem. Porażka w arcyprestiżowej batalii na Old Trafford. Mizerny styl gry i średnio raptem jeden gol strzelany na mecz, męczarnie nawet z Carlisie czy Sionem. Czarę goryczy uzupełnia fakt, że sprowadzeni łącznie za ponad pięćdziesiąt milionów Firmino i Benteke łącznie strzelili raptem dwa gole.
Sam nasuwa się oczywisty wniosek: nie może być ani trochę dobrze, skoro za najlepszy moment sezonu uznaje się sprowadzenie nowego szkoleniowca, a więc obietnicę gruntownych zmian.
Jest jednak – a raczej był – jeden wyjątek od tej reguły, a nazywa się Danny Ings.
Zanim jednak o tym, jak zdobywa się szacunek na Anfield – krótka podróż w czasie. 2008 rok, Ings zostaje wywalony z akademii Southampton. Tak, tej szczycącej się byciem jedną z najlepszych – jeśli nie najlepszą – na Wyspach, tą, która dała światu tyle gwiazd, z Balem na czele. A jednak tego przyszłego kadrowicza Anglii przeoczyli.
Można to jednak zrozumieć, bo Ings nigdy nie należał do tych, którzy rzucają na kolana dzięki swojej bajecznej technice czy ogromnym pokładom polotu. Praca, praca i jeszcze raz praca – oto motto Anglika. Zasuwa jak koń na każdym treningu, zapieprza za trzech w każdym meczu, ba – w każdej akcji, co podkreślają i koledzy, a nawet… rywale. W ten sposób można osiągnąć wiele, nawet nie posiadając fantastycznego talentu.
Po odstawieniu przez Southampton trafił do akademii Bournemouth, skąd wypożyczono go na przykład do półamatorskiego Dorchester (Ingsa w koszulce). Przełomem był 2011 rok, kiedy przeszedł do Burnley. Ówczesny dziewiętnastolatek szturmem jedenastki The Clarets nie zdobył, ale powoli, krok po kroku, zdobywał coraz większe uznanie. Wreszcie przyszedł sezon 13-14, kiedy Burnley wywalczyło awans, a ogromne zasługi miał w tym właśnie Ings, wówczas już gwiazdor drużyny, najlepszy strzelec zespołu i zdobywca nagrody dla piłkarza roku Championship.
Burnley okazało się za krótkie na Premier League, zleciało z najwyższej klasy, ale Ings jest jednym z kilku, do których pretensji mieć nie można i którzy zasłużyli na to, by w elicie pozostać. Jedenaście bramek może nie jest wynikiem, który wywoływałby okrzyki zachwytu, ale pamiętajcie – mówimy o jedenastu golach w barwach Burnley, najmniej skutecznej drużyny ligi (tylko 28 trafień), której pomysłem na niemal każdy mecz było murowanie bramki.
Choć te jedenaście goli w ten sposób nabierało nieco innej, wyrazistszej wymowy, to nikt nie spodziewał się, że po Ingsa zgłosi się tak uznana marka jak Liverpool. Na pewno nie spodziewali się tego kibice z Anfield, którzy jęli narzekać na ten transfer jak na żaden inny. Cieszyli się Benteke, Firmino, a Ingsowi wróżyli przeciętność z parafii Lamberta, czyli epizody i pogonienie z klubu.
A jednak to właśnie on stał się jednym z niewielu jasnych punktów Liverpoolu w tym sezonie. Jednak to on, choć wcale nie grał tak wiele, jest najlepszym strzelcem zespołu. Wymowne chwile: gdy Liverpool remisował z Carlisie w League Cup i potrzebował karnych by grać dalej, tylko Ings był fetowany na trybunach. Nawet w porażce 0:3 z West Hamem, czyli absolutnej kompromitacji, jego wymieniano jako jednego z tych, którzy zrobili co tylko mogli i nie można mieć do nich pretensji. Co tu dużo kryć: kibice takich jak on uwielbiają. Takich, po których widać na pierwszy rzut oka, że wkładają całe serce w grę, którzy nigdy nie odpuszczają, walczą od pierwszej do ostatniej minuty ile fabryka dała.
Nawet Hodgson coś w nim zauważył i powołał go na kadrę, choć Ings przyznał szczerze, że kompletnie się tego nie spodziewał i na przerwę reprezentacyjną planował… wypad na ryby.
Od szoku przeszedł do debiutu i marzeń o Euro 2016. Za szybko? A właściwie dlaczego nie – to nie te czasy, gdy w ataku Anglików grali Shearer, Cole, teraz konkurencji wielkie nie ma i Ings jak najbardziej miał prawo liczyć, że włączy się do walki o wielki turniej. Niestety dla niego, tuż po powrocie z kadry, na jednym z pierwszych treningów pod okiem Kloppa, dopadła go poważna kontuzja, która eliminuje go z reszty sezonu, a więc i marzeń o wyjeździe do Francji z Dumą Albionu.
***
Dużo się mówi o młodych angielskich piłkarzach, że to najbardziej zmanierowane i przepłacone gwiazdeczki futbolu. Ings do nich nie należy. Jeden z niepełnosprawnych kibiców Burnley tak go zainspirował, że Danny założył fundację pomagającą niepełnosprawnym i niedorozwiniętym. Jest to fundacja w całości finansowana z jego kieszeni. Zamiast kolejnego drogiego auta woli ufundować trochę szczęścia dzieciakom, które nie mają go pod dostatkiem na co dzień.
To fajny gość, któremu życzymy powrotu do gry na najwyższym poziomie. Nie braknie mu siły woli i motywacji – to pewne. Klopp już powiedział, że “ma doświadczenie w czekaniu na piłkarzy”, a trybuny? Kto wie, czy choć zagrał raptem kilka spotkań w barwach The Reds, nie wspomną go okrzykami tu i tam.