Dziś jest jeden z tych dni, w którym hejterzy Premier League, ostatnio bardzo aktywni, muszą zamilknąć. Choćby na ten jeden wieczór. Manchester był górą. Angielskie kluby wreszcie triumfowały. Może nie przeciwko wielkim przeciwnikom i nie w jakichś okazałych rozmiarach, ale to nie skoki narciarskie. W futbolu nie wystawia się not za styl. Jedni i drudzy przegrywali, ale Niemców dogonili. Na zamknięcie ust nie hejterów, ale rzeczowych krytyków, wciąż jednak nie wystarczy.
Dlaczego? Chociażby dlatego, że oba zwycięstwa nie były jakoś wyjątkowo przekonujące. W przypadku City moglibyśmy napisać: co by było gdyby nie Joe Hart? Facet obronił rzut karny. Wrócił po kontuzji pleców i okazał się doskonałym natchnieniem. Każdy wie, że Anglik to bramkarz nieprzeciętny, aczkolwiek dość kruchy psychicznie, ale mało kto zdaje sobie sprawę, jak wiele dla partnerów z pola znaczy sama jego obecność. Willy Caballero, zastępując Harta w zakończonym masakrą (1:4) meczu z Tottenhamem, nie oferował nawet jednej dwudziestej tego, co Joe. I to było widać na boisku.
City wygrało dzięki rzutowi karnemu w doliczonym czasie gry. Nie jest to sposób najbardziej chwalebny, bo to trochę tak, jakby bokser po przeciętnej, wyrównanej walce, zerwał się na kilka sekund przed gongiem. Tam, na stadionie w Moenchengladbach, było jednak inaczej. Otóż piłkarze Manuela Pellegriniego oddali w sumie dwadzieścia sześć strzałów na bramkę. W tym zaledwie siedem celnych, ale – mimo wszystko – liczba prób zasługuje na przyklaśnięcie i atencję.
Wpadły tylko dwa. Oba po stałych fragmentach – po rożnym i karnym. Bramka dla Niemców znacznie urodniejsza.
Pierwszy bramkę – i to w Teatrze Marzeń – stracił Manchester United. O ile w City należało wyróżnić Harta, o tyle jeśli chodzi o Czerwone Diabły, lampkę należy zapalić przede wszystkim nad głowami Juana Maty i Chrisa Smallinga. Za pierwszym niech przemówią liczby. Najpierw wyrównanie. Pierwszy gol Hiszpana w Lidze Mistrzów od prawie trzech lat. Potem asysta. Za drugim przede wszystkim to, co cechuje go właściwie od początku sezonu, czyli bardzo solidna gra w defensywie. Młody chłopak, a ma na sobie mnóstwo odpowiedzialności. No i dorzucił zwycięską bramkę, po wspomnianej, bajecznej asyście piętą autorstwa Maty. Naprawdę, akcja godna zapętlenia, a duet jak z hollywoodzkich produkcji.
Van Gaal wciąż rozgłasza, że według niego United ma realistyczne szanse na sięgnięcie po Ligę Mistrzów, ale to chyba jeszcze nie ten poziom. Dziś byli lepsi od Wolfsburga, ale po raz kolejny dali plamę w tyłach. Mowa o akcji bramkowej dla Wilków, w której dali się zagonić w róg jak małe dzieci. To ciągle nie jest to, ciągle widać mnóstwo defektów. I to bez użycia specjalistycznych analiz. Inna sprawa, że z przodu wyglądają coraz lepiej. Duet Martiala z Depayem jeszcze się dociera i pewnie trochę to potrwa, ale jak już wystrzelą, to klękajcie narody. Rooney bardziej niż w ofensywie, pracował w tyłach. Zresztą to wychodziło mu dziś naprawdę świetnie.
Chwilowy oddech? Być może, do tego wciąż dość płytki, ale zawsze pozwalający złapać choć trochę luzu.