Są takie dni, kiedy bycie fanem futbolu to najlepsza zabawa na świecie. Ten sam dzień, który dla kogoś innego jest szarym epizodem do odbębnienia, dla nas, niereformowalnych boiskowych nałogowców, może urosnąć do rangi rozpasanego święta. Jeden hit, drugi fantastyczny spektakl, a jeszcze wielkie emocje, bo gra ulubiona drużyna – wrażenia od rana do wieczora, kąpiel w adrenalinie i endorfinach. Znam to dobrze i powiem szczerze: czasami bywa tak, że znajomym nie śledzącym piłki zwyczajnie współczuję, bo nie wiedzą na jaki rollercoaster się nie załapali, jaka apetyczna przyprawa do życia ich omija.
To nie był jeden z tych dni. Dzisiaj przyszło nam płacić za swoją pasję. Oglądać z wysiłkiem godnym lepszej sprawy, wsiadać do kapsuły czasu i zastanawiać się jak to możliwe, że mecz trwa od pięciu lat, toczyć nieustające i z góry skazane na porażkę boje z pilotem, bo przecież przełączenie kanału nie wchodzi w grę. To znaczy – może dla was wchodzi w grę, tego nie wiem, ale ja jestem tak utopiony w futbolu, że muszę obejrzeć od a do z, choćby nie wiem do jakiej patologii urastał oglądany seans z Polakami w roli głównej.
Czy dziś była patologia? Powiem tak: warto, byśmy wszyscy zażyli odtrutkę. Przypomnieli sobie, że piłka nożna to wcale nie jest taka gra, po której czujesz się jakbyś na oczach dostał ropnych bąbli. Bardzo często jest naprawdę fajna, efektowna, a nawet – po takiej mordowni trudno w to uwierzyć, ale jednak – potrafi pozytywnie poruszyć zmysł estetyki. Proponuję obejrzeć rabonę Callierego w formie lekarstwa-dowodu:
Legia przegrała z maszynami (kto nie do końca rozumie tę analogię, odsyłam TU). Parskałem ze śmiechu, gdy po dwóch kwadransach dziewięćdziesiąt procent Twittera równała Midtjylland – mniej więcej – ze spadkowiczem z sieradzkiej okręgówki, względnie reprezentacją ministrantów ziemi cieszyńskiej. Już zaczęło się gadanie, że to maksymalnie ligowy przeciętniak, taki pod poniedziałkowe dożynki, a Legia ma obowiązek tych frajerów, słabeuszy, topornych patałachów, bezlitośnie puknąć.
Parskałem ze śmiechu, bo kto się spodziewał w wykonaniu naukowców stawiających na zabójczą efektywność jakiegoś efekciarskiego bailando od pierwszej minuty, forsowania tempa i cudów na kiju, musiał być ignorantem. W lidze duńskiej tylko trzy drużyny strzeliły mniej goli, a mimo to Midtjylland nie tylko jest liderem, ale też posiada najlepszy bilans bramkowy. W tym sezonie mistrz Danii nie stracił gola w jedenastu meczach na piętnaście, a tylko raz ktoś potrafił pokłuć ich dwukrotnie (APOEL w el. LM).
To jest właśnie ich styl w pełnej krasie, tak brutalnie w praktyce wygląda osławiony moneyball. Zamiast futbolu totalnego – totalne kunktatorstwo. Zabijanie piękna piłki do cna, poświęcanie go na ołtarzu zgadzających się rezultatów. Midtjylland może wygrał po samobóju Kucharczyka, ale prawda jest taka, że przez zdecydowaną większość meczu miał Legię dokładnie tam gdzie chciał, realizował swój plan, a warszawianie wiele nie mogli na to poradzić. Duńczycy zamrozili wicemistrza Polski w ofensywie, a w ataku stworzyli dość, by coś wpadło.
Już zdążyłem przeczytać, że to najgorszy mecz Legii odkąd za jej sterami jest Berg. Ile osób zdążyło Norwega tego wieczora zwolnić – brakłoby mi nie palców by ich zliczyć, a włosów. Ja wiem, że miesiąca miodowego na Łazienkowskiej nie ma, że skoro rano Leśnodorski mówi o Lidze Mistrzów, a wieczorem drużyna zbiera baty na otwarcie LE, to wygląda to źle, po prostu źle, bez owijania w bawełnę. Ale sorry – ja po prostu za bardzo szanuję matematyczno-naukowy projekt Duńczyków, by za taki występ legionistów kamienować. Ani mnie oni zaskoczyli pozytywnie, ani rozczarowali, ot – potoczyło się to scenariuszem, jaki uznawałem za najbardziej prawdopodobny. Tak wiele znowu się po nich nie spodziewam, a przede wszystkim dość się naczytałem i napatrzyłem na Midtjylland, by nie zbywać mistrza Danii tandetnym, płytkim “przecież to anonimy, co oni ugrali!” czy czymś podobnym, bo od początku uważałem ich za KOSZMARNY, najgorszy możliwy los z czwartego koszyka.
Legia jest w opiniach mas jednocześnie najlepszą drużyną w Polsce i najgorszą, często w tym samym meczu – dzisiaj do przerwy połowa znajomych kibiców Legii już dodawała trzy punkty i śmiała się z rywala, by po ostatnim gwizdku nie zostawiać suchej nitki na kimkolwiek uwikłanym w porażkę. Prawda jak zwykle leży po środku: moim zdaniem w Warszawie nie są ani trochę tak mocni jak opowiada Leśnodorski i na machanie szabelką w domu innowacyjnych, odnoszących sukcesy Duńczyków są za ciency w uszach, ale wirtualne zatrudnianie Bartoszka, bo facet ma doświadczenie w prowadzeniu śmietniska, też jest zdecydowanie na wyrost.
***
Ostatni raz mecz z tak mało prestiżową otoczką, choć w zamiarach miała być ona całkiem znaczna, oglądałem w 2009 roku. Odra Wodzisław grała w finale Pucharu Ekstraklasy ze Śląskiem Wrocław, przegrała słynny smudowy “puchar pasztetowej” 0:1 i rozgrywki zdechły. Mimo wszystko mam nadzieję, że fiasko poznańskie nie zamorduje Ligi Europy, bo to rozgrywki od PE nieco fajniejsze.
Otoczka koszmarna, runda wstępna pucharu Intertoto łamane na pierwszy sparing po powrocie do treningów. Na trybunach rekordowo niska frekwencja, niższa niż na rewanżu ze Zniczem Pruszków. Na boisku mocno rezerwowy skład Lecha kontra szesnasta drużyna portugalskiej Primera Liga, a w tle multum animozji wszelakich i na wszystkich frontach. Stadion przy Bułgarskiej jest od jakiegoś czasu w oku cyklonu i dziś widzieliśmy jakich zniszczeń dokonał ów kataklizm. Było to obraz przeraźliwie smutny, szczególnie jeśli przypomnieć sobie te fantastyczne sceny, gdy poprzednio faza grupowa Ligi Europy zawitała do Poznania.
0:0 z Belenenses to dla mnie nic więcej jak strata ćwierć miliona euro i kluczowych punktów rankingowych. Strata tym boleśniejsza, że gdy wreszcie weszli gracze podstawowi, na przykład Hamalainen czy Pawłowski, Lech zaczął przeważać i można śmiało podejrzewać, że gdyby w Poznaniu potraktowano ten mecz poważnie, szanse na sukces byłyby więcej niż znaczne. Niestety jednak spełnił się czarny scenariusz, który dla włodarzy Lecha był jednak najwyraźniej zamierzonym planem. Jeśli bowiem ktoś w Poznaniu chciał pogrzebać puchary, to nie mógł zrobić tego skuteczniej. Bez kompletu oczek u siebie z absolutnie najsłabszym rywalem i w kontekście siły Fiorentiny oraz Basel, kto wie czy plan – wybaczcie – położenia laski na Ligę Europy już się nie dokonał.
Nie rozumiem tej polityki ani na jotę. Najprościej można ją spuentować tak: Lech olewa puchary, żeby być silnym na ligę, gdzie celem będzie awans do pucharów. Jeśli natomiast liczy się mistrzostwo i walka o Ligę Mistrzów, to sorry bardzo, ale z aktualnym bilansem rankingowych punktów może nawet dojść do sytuacji, gdzie Kolejorz nie byłby rozstawiony nawet w DRUGIEJ rundzie eliminacji. W tym sezonie jak nigdy należało myśleć przyszłościowo i zrobić wszystko, by zbić kapitał punktowy na kilka lat, tymczasem ta idea właśnie ląduje w śmieciach.
Nie mam pojęcia co się dzieje w Poznaniu, naprawdę rozkładam ręce. W przerwie z głośników na Inea Stadion grało wymowne “I will survive” i tego poznaniakom życzę.
Leszek Milewski