Uff, wreszcie mamy bramkarza klasy światowej. Pewniaka, z kapitalnymi statystykami obronionych strzałów, któremu babol przytrafia się raz na pięć lat. Po latach, kiedy w naszej bramce stali parodyści, w końcu możemy odetchnąć z ulgą i nie musieć z niepewnością oglądać się w kierunku własnego pola karnego – pomyśleli kibice Arsenalu. Petr Cech. Wybawienie. Aż do pierwszej kolejki, kiedy zachował się jak połączenie Szczęsnego z domieszką Almunii.
Pierwsze mecze w Premier League w tym sezonie generalnie wyjątkowo nie leżą faworytom. Trzy punkty ledwo uciułał Manchester United. Potem ciała dała Chelsea, ale to, co zrobił Arsenal, wymaga na kilka osobnych akapitów. Grali z West Ham United, z nowym trenerem – Slavenem Biliciem – który miał prawo mieć jeszcze nie wszystko poukładane. Tymczasem to Chorwat mógł podskakiwać z radości, a Arsene Wenger już na kilka minut przed końcem meczu kurczowo ściskał marynarkę, nie mogąc doczekać się zejścia do szatni, po czym zapewne nastąpiło apokaliptyczne opieprzenie piłkarzy.
Co wyszło Arsenalowi? Posiadanie piłki. Co wychodziło w ekipie West Ham? Skuteczna obrona, konsekwencja taktyczna i zimna krew w przodach. Zagrali zaskakująco dobrze i zasłużenie wygrali – 2:0. Przy obu bramkach błędy popełnił Petr Cech, któremu gola – oczywiście po beznadziejnej dezorganizacji w obronie Kanonierów – wcisnął nawet Mauro Zarate, o którego istnieniu szczerze mówiąc zapomnieliśmy jakieś pięć lat temu. Falstart, brutalny falstart. I to z przeciwnikiem, który jeszcze niedawno męczył się w Lidze Europy z maltańską Birkirkarą (wygrali dopiero po karnych), a potem odpadł z rumuńską Astrą Giurgiu.
Wiadomo, pierwszy mecz, pierwsze śliwki i tak dalej… Ale Cecha nie usprawiedliwia nic, kompletnie nic. Aklimatyzacja? Nie w jego przypadku. Słabsza forma? W ostatnich meczach przed startem ligi spisywał się bardzo dobrze. Zagadka. W Arsenalu mają nadzieję, że to po prostu gorszy dzień i że Cech limit nieporadności wykorzystał na dwa sezony.
Jeśli chodzi o mecz Liverpoolu ze Stoke, to ci pierwsi podtrzymali tendencję słabego startu i męczyli się do samego końca. O samym przekroju nie ma co pisać, bo szkoda na to czasu. Wystarczy, że zobaczycie jedyną bramkę Philippe Coutinho. Fenomenalna. Zapętlona, bo i tak będziecie oglądać ją przynajmniej kilka razy.