Gdyby to był 2006, może 2007 rok. Gdyby wciąż świeży był w pamięci widok zapłakanych kibiców AC Milan, gdyby wciąż świeże było wspomnienie o tańczącym Dudku, który pozbawia Włochów marzeń, który wznosi w górę trofeum za zwycięstwo w Lidze Mistrzów. Tak, to był ten moment, gdy świat musiał uwierzyć w Rafaela Beniteza. Do tej pory można było się łudzić, że po prostu wstrzelił się w dobry moment, że jego mistrzostwa z Valencią to wynik szalonych pomysłów w Madrycie i Barcelonie, z których kryzysu skorzystali w Walencji. Potem była jednak ta upragniona Liga Mistrzów dla Liverpoolu, kilka sukcesów w angielskich rozgrywkach (by wspomnieć Puchar Anglii i Tarczę Wspólnoty), miano trenera nowej generacji, a wręcz cudotwórcy.
Benitez był na topie. Bez większych trudności można było skojarzyć jego nazwisko z miastem, w którym się urodził i spędził dzieciństwo. Bez większych trudności można było skojarzyć go z klubem, w barwach którego rozpoczął piłkarską karierę. Nikt wtedy nie pisnąłby słowa, nikt by nie protestował. Wyciągnąć go z Liverpoolu, który udało mu się dwukrotnie wprowadzić do finału Ligi Mistrzów – to nie byłaby żadna kontrowersja, ba, pewnie część Madrytu by świętowała powrót do stolicy jej dumnego obywatela. Tak, Real Madryt i Rafael Benitez pasowali do siebie w 2006 roku. Pasowali do siebie pewnie nawet rok później. Na upartego – i w 2008 roku nikt by się specjalnie nie zastanawiał, czy to na pewno korzystny ruch.
Mamy jednak rok 2015. Rafael Benitez nie jest już trenerem, który pogrzebał Milan podczas stambulskiego dreszczowca w 2005 roku, a i Real nie jest już klubem z obsesją “Decimy”, z obsesją dziesiątego triumfu w Lidze Mistrzów. Od największego sukcesu w trenerskiej karierze Beniteza minęło równo dziesięć lat, przez które – niestety – zdążył roztrwonić reputację mozolnie budowaną w Valencii i Liverpoolu. Źle wspominają go w Interze, w którym nie potrafił poradzić sobie z sierotami po Mourinho. Niezbyt dobrze wspominają go w Chelsea, w której wygrał wprawdzie Ligę Europy, ale w lidze zajął trzecie miejsce. Wreszcie Napoli. O krok od wicemistrzostwa, od krok od triumfu w Lidze Europy, o krok, o krok, o krok.
Benitez od kilku lat wiecznie jest “o krok”, albo nawet i o dwa kroki od sukcesów, których się od jego drużyn wymaga. Okej, przejąć drużynę po Mourinho nie jest lekko, mogliśmy uwierzyć, że Inter to tylko potknięcie na drodze usłanej różami i medalami za kolejne wygrane rozgrywki. Okej, Chelsea pod jego wodzą musiała rywalizować z drużynami z Manchesteru w znakomitej formie, poza tym Benitez był tam tylko “tymczasowo”, w dodatku przejmując drużynę w listopadzie, czyli z dość skromnymi możliwościami wprowadzania w życie swoich pomysłów. Ale jeśli Napoli jest trzecim z rzędu klubem, w którym Rafa nie dokonuje żadnych cudów, a wręcz przeciwnie – wysiada na ostatnich zakrętach?
A przecież nie liczymy mu już pożegnania z Liverpoolem, które też nie było wcale zejściem ze sceny zalecanym przez Perfect. Wspomnimy tu tylko o serii czterech porażek z rzędu, co takim markom jak Liverpool zdarzać się po prostu nie powinno.
I nagle ten gość, który z różnym szczęściem prowadził Napoli przyjmujące odpadki z Realu (Albiol, Higuain, Callejon)… przejmuje Real. Jasne, niektórzy jeszcze łudzą się, że na scenę na białym koniu wpadnie brodacz w bejsbolówce z Dortmundu, ale dzisiejsza wypowiedź wiceprezesa Realu, Eduardo Fernándeza de Blasa nie pozostawia raczej wątpliwości. Facet od dłuższego czasu specjalizujący się w prowadzeniu rodzinnych aut typu kombi, dostaje do prowadzenia samochód rajdowy z jednym z najlepszych silników na świecie pod maską.
Benitez, który nigdy nie wygrał więcej niż 60% meczów w sezonie, dostaje wymuskaną i wypucowaną wyścigówkę, z którą Carlo Ancelotti wykręcił wynik 75% zwycięstw. Benitez, który nie mógł złapać języka z sierotami po Mourinho, teraz dostaje pod skrzydła Casillasa, Ramosa i resztę silnych charakterów, z którymi momentami problemy miał nawet sam “The Special One”. Jasne, to nie jest tak, że Real bierze Franciszka Smudę, Rafa to wciąż klasowy trener, który z pewnością ma warsztat, wiedzę taktyczną i kompetencje, by prowadzić dowolny klub. W dodatku to człowiek urodzony w Madrycie, który zaczynał swoją trenerską przygodę z rezerwami “Królewskich”. Wreszcie to gość, który naprawdę czuje ofensywną, opartą na śmiałych atakach piłkę. A gdzie z takiej korzystać, jeśli nie w Madrycie, jeśli nie z Cristiano Ronaldo pod skrzydłami.
Za Benitezem przemawia jeszcze fakt, że gdzie jak gdzie, ale w Hiszpanii zawsze radził sobie znakomicie. Dwa mistrzostwa z Valencią działają na wyobraźnię.
Podobnie jednak jak daty tych dwóch wielkich triumfów. Sezony 2001/02 oraz 2003/04. Prehistoria. I jedyne dwa mistrzowskie tytuły w karierze Rafy Beniteza. Tak, tak. Ani z Liverpoolem, ani z Interem, Chelsea czy wreszcie z Napoli Hiszpan nie wygrał ligi.
Z Realem do swojego trzeciego triumfu w lidze hiszpańskiej będzie musiał dorzucić sukcesy w Pucharze Króla i oczywiście Lidze Mistrzów. Czy to w ogóle wykonalne?