Reklama

Małżeństwo raczej nie z rozsądku. Rafa po trzecie mistrzostwo…

redakcja

Autor:redakcja

01 czerwca 2015, 16:22 • 4 min czytania

Gdyby to był 2006, może 2007 rok. Gdyby wciąż świeży był w pamięci widok zapłakanych kibiców AC Milan, gdyby wciąż świeże było wspomnienie o tańczącym Dudku, który pozbawia Włochów marzeń, który wznosi w górę trofeum za zwycięstwo w Lidze Mistrzów. Tak, to był ten moment, gdy świat musiał uwierzyć w Rafaela Beniteza. Do tej pory można było się łudzić, że po prostu wstrzelił się w dobry moment, że jego mistrzostwa z Valencią to wynik szalonych pomysłów w Madrycie i Barcelonie, z których kryzysu skorzystali w Walencji. Potem była jednak ta upragniona Liga Mistrzów dla Liverpoolu, kilka sukcesów w angielskich rozgrywkach (by wspomnieć Puchar Anglii i Tarczę Wspólnoty), miano trenera nowej generacji, a wręcz cudotwórcy.

Małżeństwo raczej nie z rozsądku. Rafa po trzecie mistrzostwo…

Benitez był na topie. Bez większych trudności można było skojarzyć jego nazwisko z miastem, w którym się urodził i spędził dzieciństwo. Bez większych trudności można było skojarzyć go z klubem, w barwach którego rozpoczął piłkarską karierę. Nikt wtedy nie pisnąłby słowa, nikt by nie protestował. Wyciągnąć go z Liverpoolu, który udało mu się dwukrotnie wprowadzić do finału Ligi Mistrzów – to nie byłaby żadna kontrowersja, ba, pewnie część Madrytu by świętowała powrót do stolicy jej dumnego obywatela. Tak, Real Madryt i Rafael Benitez pasowali do siebie w 2006 roku. Pasowali do siebie pewnie nawet rok później. Na upartego – i w 2008 roku nikt by się specjalnie nie zastanawiał, czy to na pewno korzystny ruch.

Reklama

Mamy jednak rok 2015. Rafael Benitez nie jest już trenerem, który pogrzebał Milan podczas stambulskiego dreszczowca w 2005 roku, a i Real nie jest już klubem z obsesją „Decimy”, z obsesją dziesiątego triumfu w Lidze Mistrzów. Od największego sukcesu w trenerskiej karierze Beniteza minęło równo dziesięć lat, przez które – niestety – zdążył roztrwonić reputację mozolnie budowaną w Valencii i Liverpoolu. Źle wspominają go w Interze, w którym nie potrafił poradzić sobie z sierotami po Mourinho. Niezbyt dobrze wspominają go w Chelsea, w której wygrał wprawdzie Ligę Europy, ale w lidze zajął trzecie miejsce. Wreszcie Napoli. O krok od wicemistrzostwa, od krok od triumfu w Lidze Europy, o krok, o krok, o krok.

Benitez od kilku lat wiecznie jest „o krok”, albo nawet i o dwa kroki od sukcesów, których się od jego drużyn wymaga. Okej, przejąć drużynę po Mourinho nie jest lekko, mogliśmy uwierzyć, że Inter to tylko potknięcie na drodze usłanej różami i medalami za kolejne wygrane rozgrywki. Okej, Chelsea pod jego wodzą musiała rywalizować z drużynami z Manchesteru w znakomitej formie, poza tym Benitez był tam tylko „tymczasowo”, w dodatku przejmując drużynę w listopadzie, czyli z dość skromnymi możliwościami wprowadzania w życie swoich pomysłów. Ale jeśli Napoli jest trzecim z rzędu klubem, w którym Rafa nie dokonuje żadnych cudów, a wręcz przeciwnie – wysiada na ostatnich zakrętach?

A przecież nie liczymy mu już pożegnania z Liverpoolem, które też nie było wcale zejściem ze sceny zalecanym przez Perfect. Wspomnimy tu tylko o serii czterech porażek z rzędu, co takim markom jak Liverpool zdarzać się po prostu nie powinno.

I nagle ten gość, który z różnym szczęściem prowadził Napoli przyjmujące odpadki z Realu (Albiol, Higuain, Callejon)… przejmuje Real. Jasne, niektórzy jeszcze łudzą się, że na scenę na białym koniu wpadnie brodacz w bejsbolówce z Dortmundu, ale dzisiejsza wypowiedź wiceprezesa Realu, Eduardo Fernándeza de Blasa nie pozostawia raczej wątpliwości. Facet od dłuższego czasu specjalizujący się w prowadzeniu rodzinnych aut typu kombi, dostaje do prowadzenia samochód rajdowy z jednym z najlepszych silników na świecie pod maską.

Benitez, który nigdy nie wygrał więcej niż 60% meczów w sezonie, dostaje wymuskaną i wypucowaną wyścigówkę, z którą Carlo Ancelotti wykręcił wynik 75% zwycięstw. Benitez, który nie mógł złapać języka z sierotami po Mourinho, teraz dostaje pod skrzydła Casillasa, Ramosa i resztę silnych charakterów, z którymi momentami problemy miał nawet sam „The Special One”. Jasne, to nie jest tak, że Real bierze Franciszka Smudę, Rafa to wciąż klasowy trener, który z pewnością ma warsztat, wiedzę taktyczną i kompetencje, by prowadzić dowolny klub. W dodatku to człowiek urodzony w Madrycie, który zaczynał swoją trenerską przygodę z rezerwami „Królewskich”. Wreszcie to gość, który naprawdę czuje ofensywną, opartą na śmiałych atakach piłkę. A gdzie z takiej korzystać, jeśli nie w Madrycie, jeśli nie z Cristiano Ronaldo pod skrzydłami.

Za Benitezem przemawia jeszcze fakt, że gdzie jak gdzie, ale w Hiszpanii zawsze radził sobie znakomicie. Dwa mistrzostwa z Valencią działają na wyobraźnię.

Podobnie jednak jak daty tych dwóch wielkich triumfów. Sezony 2001/02 oraz 2003/04. Prehistoria. I jedyne dwa mistrzowskie tytuły w karierze Rafy Beniteza. Tak, tak. Ani z Liverpoolem, ani z Interem, Chelsea czy wreszcie z Napoli Hiszpan nie wygrał ligi.

Z Realem do swojego trzeciego triumfu w lidze hiszpańskiej będzie musiał dorzucić sukcesy w Pucharze Króla i oczywiście Lidze Mistrzów. Czy to w ogóle wykonalne?

Najnowsze

Reklama

Hiszpania

Reklama
Reklama