Reklama

Bartosz Salamon: „Wróciłem na właściwe tory. Odżyłem”

redakcja

Autor:redakcja

03 kwietnia 2015, 12:40 • 21 min czytania 0 komentarzy

Ogłoszony wielkim talentem, kupiony przez Milan. Współpracujący z superagentem Mino Raiolą, mający przez lata stanowić o sile kadry. A jednocześnie odbił się od Serie A, wszyscy liczyliśmy mu miesiące bez gry i tak naprawdę mało kto go widział na tle poważnego przeciwnika. Czas leci, a Bartosz Salamon jak w Polsce był zagadką, tak nią pozostaje. Do dziś. Zapraszamy do najobszerniejszego wywiadu z niedawnym kadrowiczem.

Bartosz Salamon: „Wróciłem na właściwe tory. Odżyłem”

Porozmawiajmy najpierw o Pescarze. W Polsce wciąż chyba kojarzony jesteś głównie z fiaskiem w Milanie i tym, że nie grasz, a tymczasem trochę się u ciebie dzieje.

Przyszedłem tu z myślą o odbudowaniu się i regularnym graniu. W Pescarze jest młody trener, znany z tego, że jego zespoły fajnie grają w piłkę, a spodobała mi się też kadra drużyny. Mamy szatnię pełną utalentowanych zawodników, którym trochę nie wyszło na wyższym poziomie, trochę jak mi, wszyscy są więc zmotywowani, żeby coś udowodnić. Otoczenie jest wymagające, bo kibice są zakochani w dwóch epokach Pescary: jednej z końcówki lat osiemdziesiątych i drugiej sprzed kilku laty, gdy był tu Zeman, a prowadził Verattiego, Insigne i Immobile. Wszyscy patrzą na piłkarzy przez ten pryzmat, więc na początku było ciężko.

Domyślam się, czasy Zemana są jeszcze świeże w pamięci kibiców, a wy musicie nawiązywać.

Nawiązać nie nawiążemy, Zeman jest jedyny w swoim rodzaju. No i trzeba przyznać, nie ma tu takich piłkarzy jak powyższa trójka. Poza tym, latem wymieniono cały zespół, słabo się znaliśmy i słabo zaczęliśmy.

Reklama

Balansowaliście nad strefą spadkową.

Pierwsze dwanaście meczów najlepiej wyrzucić. Graliśmy wtedy wysoko, systemem 4-3-3, a spalone próbowaliśmy łapać niemal przy połowie boiska. Od trzynastej kolejki zmieniliśmy system na klasyczne 4-4-2, zaczęliśmy grać ostrożniej, można powiedzieć: skromniej, i udało się nam wszystko poukładać. Wcześniej chcieliśmy grać pięknie i ofensywnie żeby zadowolić też kibiców, ale z takim stylem w Serie B jest ciężko. To liga bardzo taktyczna i siłowa. Liderem jest aktualnie Carpi, które w ogóle nie gra w piłkę. Kopią futbolówkę do przodu na aferę i murują. Ciężko z takim zespołem grać.

Ale bronią najlepiej i już mogą myśleć o Serie A. Znowu okazuje się, że obrona jest kluczem.

My też lepiej bronimy odkąd zmieniliśmy system. Jak spojrzysz na tabelę licząc od trzynastej kolejki, to jesteśmy na 2-3 miejscu. Zespół wrócił na właściwe tory i ja również. Zostało dziesięć meczów, gramy praktycznie ze wszystkimi silnymi drużynami, które też walczą o awans. Możemy wejść nawet do Serie A jak dobrze pójdzie, możemy zakwalifikować się do play-off, albo wypaść nawet z nich. Każdy mecz od teraz będzie jak finał.

Jakie nastroje, poważnie myślicie o awansie?

Dobrze się czujemy i jesteśmy w formie. Zrozumieliśmy, że ten sezon może być przełomowy dla wszystkich. Powiem tak: to będzie grzech nie wejść do Serie A z takim zespołem jaki mamy. Liga jest bardzo wyrównana i nie ma tu ekip nie do pokonania.

Reklama

Bardzo wyrównana czy bardzo słaba?

Słaba nie, na pewno nie. Ciężka, choć wiesz, szczerze mówiąc – to jest jedyna liga jaką znam, niestety. Mam już w Serie B ponad sto meczów. Na pewno jednak zespoły tutaj są bardzo dobrze zorganizowane taktycznie. Siłą rzeczy jednak często natrafiasz też na takie, które bronią się w dziesiątkę przed polem karnym.

Coś w tym jest, skoro strzelacie najwięcej w lidze, a takie Avellino jest przed wami, choć ma o dwadzieścia mniej goli na koncie.

Dokładnie. Zobacz ich wyniki: 0:0, 0:1, 1:0. Bronią się w ośmiu i strzelają po kornerze.

Wróćmy do początku sezonu. Przychodziłeś do Pescary grać, a tymczasem znowu było średnio.

Przyszedłem do Pescary grać, ale nikt ci miejsca nie zagwarantuje. Czułem się jednak mocny – był tu trener, którego znałem, a on znał moje atuty i powiedział, że jeśli będę grał swoje, to się odnajdę. Na początku spokojnie mnie wprowadzał, w trzeciej kolejce już byłem w pierwszym składzie – wtedy strzeliłem gola i złapałem czerwoną kartkę. Dwa dni później przytrafiła mi się kontuzja i straciłem cztery mecze. Powiem tak: zapłaciłem za to, że przez przez półtora roku grałem bardzo mało.

Jeśli padało nazwisko Salamon, to zawsze w kontekście – ten co ciągle nie gra. Taką łatkę ci przylepiono.

Miałem prawo mieć taką łatkę, nie będę z tym polemizował. Osiemnaście miesięcy nie grałem prawie wcale. Gdy zacząłem więc w końcu grać, fizycznie nie byłem na to do końca gotów, zerwałem mięsień. Doszedłem jednak do siebie, potem oswoiłem się z boiskiem wchodząc z ławki, a od trzynastej kolejki i meczu z Brescią nie opuszczam pierwszego składu. Gram na swojej pozycji i jestem w formie jak nigdy.

Brzmi fajnie, bo szczerze powiedziawszy, mimo posuchy na stoperze, to śledząc polską prasę w ogóle nie ma cię w kontekście kadry, choćby w szerokiej orbicie zainteresowań. Chyba aż tak utrwaliła się ta łatka, że ciągle nie grasz, bo poziom nie może być problemem, skoro Cionek jest powoływany i to ze słabszej drużyny.

Postaram się zrobić wszystko, by to zmienić, bo chyba nie ma nic lepszego niż gra w reprezentacji. Moim marzeniem jest wrócić do niej i może uda się to zrobić jak ustabilizuje sytuację klubową. Pierwszy krok jednak już zrobiłem, bo gram regularnie, tydzień w tydzień. Moja forma rośnie i czuje się bardzo dobrze, a teraz chcę jak najlepiej skończyć sezon. Z zewnątrz wydaje mi się, że trener Nawałka ma taki sztab i tak to prowadzi, że wszystkich obserwuje i monitoruje. Mam nadzieję, że przynajmniej wie, że gram, a jeśli aktualnie woli stawiać na innych zawodników, to znaczy że im ufa i tyle. Jak zasłużę to też dostanę powołanie.

Thiago Cionek ma dobrą opinię w Serie B?

Szczerze powiem, aż tak nie interesuje mnie jak jest postrzegany. Widzę, że gra co tydzień, Modenie w tym sezonie za dobrze nie idzie, ale widać trener Nawałka go obserwuje i ufa, że się przyda.

Losy Pawła Wszołka jednak musisz już bardziej śledzić.

Wiadomo, zapraszałem go nawet w styczniu do Pescary, ale wybrał walkę o skład. Mam nadzieję, że mu się uda, choć Sampdoria jest teraz w ekstra gazie, walczy o puchary i będzie ciężko.

Tak samo ciężko, jak gdy tam trafiłeś?

To była złożona sytuacja. Milan chciał mnie wtedy zatrzymać na kolejny sezon, ale ja nienawidzę siedzieć na ławce i nie podobało mi się, że miałem być szóstym obrońcą.

Czułeś, że odstawałeś w Milanie?

Nie, ale wiesz, są rzeczy, których nie przeskoczysz. Jest hierarchia w drużynie. To, że ja potrenuję dobrze nie oznacza, że Mexesa odstawię na ławkę. Tam akurat były te hierarchie wyraźnie ustalone, i jeśli nie zdarzyłaby się kontuzja bądź wyjątkowy spadek czyjejś formy, nie miałbym szansy grać. A ja nie miałem tej cierpliwości by zostać i czekać aż coś wydarzy się na moją korzyść.

Ale jak nienawidzisz siedzieć na ławce to w Sampdorii też miałeś sporo okazji by się powkurzać.

Miało to wyglądać inaczej. Zadzwonił do mnie trener Delio Rossi, a skoro dzwoni sam szkoleniowiec, to czułem, że propozycja jest poważna. Powiedział mi, że nie boi się stawiać na młodych i będę grał. Przychodzę, mam super okres przygotowawczy, byłem drugim obrońcą tylko po Palombo, symbolu drużyny. Graliśmy trójką, więc było miejsce tylko dla jednego stopera, byłem za nim. Przyszła pierwsza kolejka z Juve i Delio Rossi powiedział mi jasno, że był pod wrażeniem tego jak pracowałem latem i miał ochotę na mnie postawić od początku, ale uznał, że to jeszcze nie moment, by odstawić tak ważnego zawodnika. Więc trenowałem dalej i czekałem na szansę, ale zrobiła się szósta kolejka a ja ciągle bez gry, choć zespół rewelacyjnych wyników nie miał. Ale przed wyjazdem na mecze z Anglią i Ukrainą, Delio Rossi powiedział mi: słuchaj, wracasz z kadry i wchodzisz do pierwszego składu, a jak wejdziesz na boisko, to nie chcę żebyś prędko zszedł. Bądź gotów. Jadę na zgrupowanie, tam gierka, Sławek Peszko wszedł mi w kostkę, zerwał więzadła, trzy miesiące przerwy. I jeszcze Delio Rossi mnie wkurzał, mówiąc potem, że w tej kolejce na pewno bym zagrał. Po paru tygodniach już go jednak nie było, został zwolniony i przyszedł Mihajlović.

Facet wyrobił sobie markę w Serie A, nie można mu fachowości odmówić.

Jasne, moim zdaniem jest znakomity. To pierwszy szkoleniowiec, u którego zdałem sobie sprawę, jak wiele może znaczyć trener. U Delio Rossiego nie wyglądaliśmy jak zespół, tylko jak jedenastu chłopaków rozrzuconych po boisku, którzy tylko czekają, aż im się strzeli bramkę. Przychodzi Sinisa i co, i w dwa dni nas odmienił. Lekkie wskazówki, motywacja, nowa taktyka i inna Sampdoria wyszła na boisko, 1:1 z Lazio po niesamowitym meczu.

Czyli wierzysz w zjawisko nowej miotły.

Tak, jeśli zespół jest w rozsypce i przyjdzie ktoś z charakterem, to jest możliwe, że to zrobi różnicę. Do tego Sinisa ma jeszcze świetny sztab, perfekcyjnie przygotowuje piłkarzy taktycznie i jest znakomitym motywatorem. Dziś zbiera owoce swojej pracy.

Ale wtedy współpraca wam się raczej nie ułożyła.

Straciłem trzy miesiące przez kontuzję. Nie mieliśmy kontaktu, byłem poza grą.

W ogóle z tobą nie rozmawiał?

Przywitał się: jak tam Salamon, kiedy wracasz, kuruj się. Ale o czym tu gadać, jak nie mogę biegać? Jak wróciłem wreszcie do treningów podchodzi do mnie i mówi: słuchaj, nie znam cię, bo nie obserwowałem Serie B. Ale jak dla mnie nie możesz grać na środku obrony, uważam, że jesteś stworzony grać na środku pomocy w systemie 4-3-3. Powiedziałem wtedy: ale trenerze, my nie gramy tym systemem! A on żebym poczekał, sezon się rozwinie i zmieni taktykę. Byłem zawiedziony, bo jestem obrońcą i uważam to za moją pozycję, ale musiałem czekać. Wreszcie dostałem szansę w Pucharze Włoch, wystawił mnie na stoperze i zagrałem dobrze. Nie śledzę tak gazet, ale wtedy akurat doszło do mnie wiele pochlebnych opinii. I naprawdę byłem z siebie zadowolony, bo mimo wszystko, po trzech miesiącach przerwy wyjść, zagrać 90 minut z Romą na Stadio Olimpico, gdzie przegraliśmy 0:1 po walce… Wszyscy byli ze mnie zadowoleni, nawet dyrektorzy. Po cichu liczyłem, że zagrał z Udinese w następnej kolejce, ale nic się nie zmieniło. W treningu też wróciłem do pomocy, a na meczach dalej graliśmy 4-4-2, w którym mnie nie widział. Czekałem.

Zaliczyłeś ostatecznie dwa epizody.

No, dwa występy, w pomocy. To był dla mnie rok całkowicie stracony.

Jak się czuje zawodnik, który tak długo nie wącha nawet murawy i jest na aucie?

Na początku podchodziłem do tego źle i zbyt emocjonalnie. Zamknąłem się w sobie. Stałem się cichy. Czułem się bezsilny. Bo gdybym jeszcze trenował na swojej pozycji i byliby lepsi ode mnie. Ale gdy jesteś dopasowywany do systemu, w którym drużyna i tak nie gra, to nie widzisz światełka w tunelu. Nie widzisz możliwości wejścia do gry. Ale w końcu udało mi się to poukładać w głowie.

W jaki sposób, co zmieniłeś?

Zacząłem pracę z trenerem mentalnym. Jak jesteś w takiej sytuacji, że nie grasz, że nie trenujesz swojej optymalnej pozycji, że wróciłeś po długiej kontuzji, to zaczynasz narzekać. Widzieć wszystko na czarno i obwiniać wszystkich dookoła. I wtedy nie skupiasz się na teraźniejszości, czyli tym, że jesteś zdrowy, i że wszystko co musisz zrobić by zmienić złą sytuację, to trenować najmocniej jak się da. Jesteś piłkarzem i prędzej czy później wrócisz na boisko. Może to być za pół roku i później, ale przyjdzie taki moment, że zagrasz. Trener poukładał mi trochę w głowie, znalazłem równowagę i skupiałem się na każdym treningu.

Fajnie, że wpadłeś na taki pomysł i zgłosiłeś się do specjalisty.

We Włoszech staje się to modne. Akurat tego fachowca polecił mi Silvestri z Sampdorii, przeczytałem jego książkę, zaciekawiło mnie to i nawiązałem kontakt.

Jeszcze współpracujecie?

Nie, nie podjąłem stałej współpracy. Uważam, że jestem silny mentalnie, ale w tamtym momencie miałem problem i on pomógł mi się z nim uporać. Po miesiącu już wiedziałem gdzie chcę dojść i jak chcę tam dojść. Spotykaliśmy się i w sumie nie miałem o co pytać, bo wiedziałem już jak mam myśleć.

Teraz masz dostatecznie dużo entuzjazmu i motywacji.

Tak, mogę powiedzieć, że wróciłem na właściwe tory, odżyłem.

Ale zdajesz sobie sprawę, że nasza rozmowa nie będzie pełna, jeśli nie wrócimy do Milanu.

Ech (śmiech). Nie no, jasne, proszę.

W Polsce do dziś panuje tu i tam opinia, że transfer w dużej mierze układami załatwił ci Mino Raiola. Jak w ogóle zaczęliście współpracę? To jeden z gości, których określa się mianem „superagentów”.

Mino zaczął swoją karierę jakieś 25 lat temu sprowadzając piłkarza do Foggii. To była jego pierwsza transakcja i od tamtego czasu został w dobrych stosunkach z tym klubem, jego dyrektorem, prezesem. Bywa na meczach, ja jako nastolatek grałem w Foggii i mu się spodobałem. Zaproponował mi współpracę. Wtedy jednak miałem swojego menadżera, mało znanego, ale któremu ufałem. Raioli w ogóle nie znałem, więc mu podziękowałem. Po dwóch latach i dobrym sezonie w Brescii zaczynałem dostawać dobre oferty, była mowa choćby o Sportingu i zauważyłem, że mój menadżer nie stoi na wysokości zadania, pewnych sytuacji nie potrafi ogarnąć. Raiola akurat zaczął współpracę z El Kaddourim, moim przyjacielem, i jakoś przez niego zdobyłem kontakt i spytałem, czy chciałby mnie reprezentować. Powiedział, że tak, spotkaliśmy się, ustaliliśmy strategię i zaczęliśmy pracować.

I jaki to facet? Bo jest trochę mit Raioli, jaki to nie jest ekstrawagancki.

Wiesz, na pewno jest oryginalny i trochę zwariowany, ale jest też naprawdę mądrym człowiekiem. Mówi wieloma językami, ma wielką siłę przebicia i widać, że zna się na swoich sprawach. To taki otwarty, typowy Włoch. Jak to się mówi – nie ma włosów na języku, choć w Polsce pewnie tak się nie mówi (śmiech).

No nie mówi się. Dalej współpracujesz z Mino, prawda?

Tak.

Opowiedz jak wygląda życie piłkarza pod skrzydłami Mino.

Zawsze ty do niego dzwonisz, nie on do ciebie. Mówi, że jakby miał do każdego dzwonić, to wisiałby na telefonie, a nie pracował. Mieszka w Monte Carlo, ale ciągle się przemieszcza, jednego dnia jest w Argentynie, drugiego w Anglii. Pamiętam jak byłem w Brescii, nie odzywał się, nie odzywał, już nawet nie wiedziałem czy on istnieje, a tu wychodzę z treningu, patrzę: Mino. Wiesz, mówi, przyleciałem pogadać chwilę. I faktycznie, rozmawiamy pięć minut i koniec, poleciał dalej! Tak potrafi zaskoczyć, przyjechać z drugiego końca świata by się spotkać. Jak się widujemy, to jesteśmy dobrymi kumplami, ale do pewnych granic. To człowiek interesu, i jak sam mówi: nie chodzi na wesela i chrzciny piłkarzy, on ma pracować.

To jak podzieliliście się pracą przy transferze?

Miałem świetny okres w Brescii, a Milan akurat przechodził zmianę pokoleniową. Odchodzili ci wielcy: Gattuso, Inzaghi itd. W wywiadzie z Berlusconim przeczytałem, że oglądają najlepszych na świecie U-21, bo chcą stawiać na młodych. Pomyślałem: skoro patrzą na najlepszych młodzieżowców, to może i na mnie zwrócą uwagę? Wiesz, trochę takie marzenie, ale czułem się mocny, grałem, byłem blisko. Kto wie? Przyszedł styczeń, byłem gotowy na transfer, ale w sumie nie wiedziałem na ile dałem się zauważyć. Pamiętam, rozmawiałem wtedy z kumplami, że jak po takiej rundzie nikt się mną nie zainteresuje, to chyba jednak nie jestem taki dobry. A co się dzieje, po paru dniach Milan mnie chce (śmiech).

I jaka pierwsza reakcja?

Czułem się na wysokości zdania. Było też zadowolenie – o, to na co pracowałem wreszcie się spełnia. Ale po paru dniach dzwoni do mnie Spaletti, trener Zenitu. To zrobiło na mnie wrażenie, bo o zainteresowaniu Milanem dowiedziałem się od Mino, a tu bezpośredni telefon od pierwszego trenera.

i co mówił Spaletti?

Powiedział, że mnie obserwują cały czas i czy byłbym zainteresowany transferem. A potem zapytał, czy moim menadżerem naprawdę jest Raiola, a jeśli tak, to będzie się już kontaktował z nim. No i potem były rozmowy z Milanem i Zenitem. To były dwie najkonkretniejsze oferty. Mino informuje mnie tylko o konkretach, wiesz, to że ktoś zapyta, że powie „jest dobry!”, nie o to chodzi.

Jasne, nie ten poziom, gdzie żyje się plotkami.

Tak. Więc na stole leżały te dwie oferty. I oczywiście powiedziałem, że chcę Milan, widziałem, że mają problemy w obronie i jest dla mnie szansa. Trener Allegri też mnie chciał od razu w styczniu, naciskał. Zwracam uwagę: wtedy z Serie B wzięto Saponarę i mnie, tylko, że Saponarę zostawiono w Empoli do końca sezonu, a gdy mnie Brescia też chciała tak zatrzymać, to Milan się nie zgodził. To mi dało do myślenia. Czułem, że mogę zaistnieć.

Niestety, wszystko zaczęło walić się w momencie, gdy zagrałem ostatni mecz w Brescii. Trwały zaawansowane rozmowy z Milanem i było niemal pewne, że tam zagram. Pamiętam, przed meczem podszedł do mnie trener i spytał, czy zagram. Powiedziałem: oczywiście trenerze, dużo zawdzięczam tobie i klubowi, postaram się pomóc jak umiem. Ale potem okazało się to fatalną decyzją, bo w jednym starciu zerwałem więzadło w kostce. Dramat, leżałem załamany, myślałem, że transferu nie będzie. Co prawda rezonans w klubie wykazał tylko skręcenie, ale nie trenowałem. Przyszedł jednak 31 stycznia, koniec okienka transferowego, a ja wieczorem dostaję telefon, że mam jechać do Mediolanu. Przyjechałem i podpisałem pięcioletni kontrakt.

Filmowy zwrot akcji.

A jeszcze, żeby było śmieszniej, w momencie gdy podpisywałem kontrakt odezwał się Zenit. Oni grali trochę na zwłokę, oferowali mniej, chyba nie wierzyli w realne zainteresowanie Milanu i nie podnosili ceny. Już byliśmy w Mediolanie, a zadzwonił dyrektor Zenitu na komórkę prezesa Brescii i przekonywał, żeby nie popisywać, bo on oferuje większą kasę. Ale już było i tak po podpisie z Gallianim, nikt nie zwrócił na niego uwagi.

Pamiętam jeszcze, że przyjechałem na podpisanie kontraktu w dresie, bo zupełnie się nie spodziewałem. A tymczasem każdy zawodnik, który zostanie zakontraktowany, potem idzie do prestiżowej restauracji na kolację z Gallianim, wtedy z Braidą, prezesami. No a ja byłem ubrany strasznie, Mino mi mówi: nie możesz tak się pokazać! Ale jednym ze sponsorów Milanu jest Dolce Gabbana, więc wykonano telefon, wzięto mnie do samochodu, zawieziono do głównego butiku i tam ubrano od stóp do głów jak modela (śmiech).

Obiecujący, wesoły początek.

Tak. To był czwartek. W niedzielę mieliśmy grać mecz z Udinese. Ja bym od razu zagrał, bo praktycznie nie było obrońców. W piątek pojechałem jednak na testy medyczne, bo dzień wcześniej nie było na nie czasu, no i co się okazuje – to więzadło potrzebuje miesiąca. I od tamtej pory zaczęło się robić pod górkę, ja zacząłem się leczyć…

A koledzy grać.

Tak. Zaczęli grać. Wrócili do zdrowia, do formy, zespół zaczął wygrywać i nie tracić bramek.

Pamiętam, to był ten rajd Milanu ze środka tabeli na trzecie miejsce Serie A, prosto do Ligi Mistrzów.

Gdy wyzdrowiałem, byłem już szóstym obrońcą. Jak do stycznia ciężko było znaleźć dwóch defensorów, tak gdy wróciłem, zdrowi byli wszyscy. Mexes i Zapata grali świetnie, nie było żadnych powodów, by robić roszady. Sezon się skończył, a ja – zero występów.

Dużą miałeś frustrację, że nie udało się nawet zadebiutować?

Była, bo chodziło o czynniki niezależne ode mnie. Gdybym wszedł do szatni gotowy, bez kontuzji, to na pewno szansę na boisku bym otrzymał. Allegri w końcówce sezonu podszedł do mnie i powiedział, że transfery styczniowe są specyficzne, że przyszedłem z kontuzją, że potrzeba czasu, ale że mam być spokojny, bo od lipca wszystko się zmieni. Ale latem wyglądało to mało optymistycznie, zaufałem Dellio Rossiemu i tak to się potoczyło.

Co najbardziej ci utkwiło w pamięci z półrocza na San Siro?

Na pewno na wstępie to, że wszyscy przyjęli mnie świetnie. Potwierdza się stara prawda – im wyżej grasz, tym ludzie są bardziej w porządku. Największych gwiazdorów w życiu widziałem w Serie C (śmiech). Wydaje mi się, że nawet osoby, które pracują w ośrodku treningowym są odpowiednio dobrane, bo od razu czułem się w ich towarzystwie bardzo swobodnie. Zawsze życzliwi, uśmiechnięci. No i w przeciągu trzech dni od podpisania kontraktu dostałem nowe Audi i możliwość wyboru mieszkania. Wybrałem to najbliżej milanello, bo chciałem skupić się na pracy i treningach.

Milanello wygląda tak, że aż chce się pracować. Niczego nie brakuje. Wychodzisz z jednej sali treningowej, a tu super nowoczesna siłownia. Na treningach pełno trenerów osobistych, bardzo zróżnicowany sztab. No i Milan Lab. Sam do końca nie rozumiałem na czym to polegało. Jak ściągali cię tam na dół, to wydawało się, jakbyś wszedł na badania przed wylotem w kosmos. Robiłem różne ćwiczenia, na przykład skoki na jednej nodze, cały popodłączany do jakiejś aparatury. Innym razem kładłem się z hełmem na głowie i pięć minut miałem się nie ruszać. Co im tam na komputerach wychodzi – nie wiem, ale używają tego do dopasowania treningów i monitorowania organizmu piłkarza. Raz wróciłem z kadry i czułem się bardzo zmęczony, także podrożą z przesiadkami. Ale aparatura pokazała, że jest okej i mogę pracować. W pierwszej chwili się dziwiłem, ale poszedłem i fizycznie trening dobrze poszedł.

Kto piłkarsko najbardziej się wyróżniał?

Balotelli. Jest niesamowity. Gdyby tylko zmienił podejście, to mógłby być jednym z najlepszych na świecie.

Tobie też żarty wycinał, jego charakter w szatni dawał o sobie znać?

W szatni z kolegami jest normalnym luzakiem. Może na zewnątrz zachowuje się inaczej, ale z nami super chłopak, całkiem inny niż mógłbyś sądzić. Może tylko podczas treningu czasem mu coś nie pasowało, zdarzało mu się coś powiedzieć albo rzucić znacznikiem. Ja raz go kryłem to się obraził, że go kryję, innym razem miał problem, że ktoś mu nie podał…

Obraził się że go kryjesz? (śmiech)

No tak, w gierce. Wiesz, on jest Mario, to masz kryć na radar, a nie że ściśle, a ja go kryłem krótko (śmiech).

Nie żałujesz trochę tego Milanu? Miałeś pięcioletni kontrakt, a zrezygnowałeś po pół roku.

Ale postaw się w mojej sytuacji. Pójść na wypożyczenie było ryzykownie, bo mniejsze szanse na granie – prędzej będą woleli ogrywać swoich. Plan był taki, że idę do Sampdorii, gram sezon i wracam do Milanu, to mi Galliani nawet powiedział. No ale poszło fatalnie.

Z Sampą masz kontrakt do 2017 roku. Jakie plany?

Marzeniem jest awans do Serie A z Pescarą i zostanie tutaj. Kamil Glik też poszedł tą drogą – zaczynał w Serie B, został, zrobił awans. Ale wiem, że moje występy już są zauważane, doszły mnie głosy z Sampdorii, że są zadowoleni. Jest więc temat powrotu, ale to wszystko zależy jaki będzie trener. Jeśli zostanie Sinisa, to raczej nie mam czego tam szukać, bo w jego głowie jestem pomocnikiem.

W jednym z wywiadów powiedziałeś, że twoim celem jest gra na największych stadionach przy największych trybunach. Wciąż to podtrzymujesz, czy ostatnie miesiące trochę zweryfikowały plany?

Na pewno zdaję sobie sprawę, że jestem już starszy.

Łatka młodego zdolnego już ci odleciała.

Jestem obiektywny, staram się być realistą, trzeba każdy krok robić powoli. Mam nadzieję, że kiedyś będę grał przy wielkiej publiczności, szczególnie, że dziś żeby przy takiej grać nie trzeba wylądować w Realu. Są ligi, gdzie tak jest co tydzień…

Na przykład w Polsce.

W Polsce?

Tak. Na Lech – Legia było 40.000 ludzi. Jak chcesz przy licznych trybunach, to nic tylko wracać do Poznania.

No masz rację, masz rację, o tym nie pomyślałem. Ale wracając, powiem ci szczerze: ja teraz już deklaracji nie będę składał, marzenia i cele mam, ale nie będę gadał, bo może być kontuzja, trener z inną wizją albo jeszcze coś innego. Chcę grać jak najlepiej, rozwijać się i być zdrowym, to wszystko.

Jak się patrzy wstecz czasem się człowiek opieprza w myślach: kurczę, to robiłem źle, to też. Masz coś takiego? Był moment sodówki albo coś, za co dziś masz do siebie pretensje?

To, z czego jestem dumny, to że nie mogę sobie zarzucić, że – dajmy na to – nieprofesjonalnie się prowadziłem. Gdyby pochłonęło mnie życie mediolańskie, gdybym nie prowadził się zdrowo, to może wtedy. Ale ja wiem, że zrobiłem wszystko co w mojej mocy, by wykorzystać tę szansę. Nad kontuzjami nie mam władzy, to się zdarza i tyle. Być może, jak się teraz zastanowię, dwa lata temu nie byłem przygotowana na niepowodzenia. Nie byłem przygotowany, że coś może pójść nie po mojej myśli. Może teraz przechodząc do Milanu, to nieważne gdzie by mnie wystawiali – zapieprzałbym na maksa, walczył o skład bez względu na wszystko. A wtedy jak mnie przesuwali na treningach do pomocy to myślałem trochę, cholera jasna, przecież jestem obrońcą. Nie że kręciłem nosem, ale może nie ćwiczyłem z taką determinacją, bo nie widziałem szans na grę.

Skąd ta awersja do pomocy? Trochę tam przecież grałeś. Całkiem dobrze.

No widzisz, to wszystko w głowie siedzi. Kiedy przesunęli mnie na obronę, to się czułem, jakbym grał na podwórku. To było coś tak naturalnego dla mnie, jakbym grał na tej pozycji od zawsze. Nie wiem jak ci to do końca wytłumaczyć, ale naprawdę wierzyłem, że tu grając mogę daleko zajść. Na pomocy radzę sobie, umiem się zachować, ale niestety wydaje mi się, że na tak wysoki poziom nie potrafiłbym wejść.

To o tyle ciekawe, że kiedyś grałeś nawet na dziesiątce.

W Polsce, tu potem też w primaverze. Zaszliśmy nawet do finałowej czwórki Włoch i mój trener mówił, że widzi we mnie napastnika wysokiej klasy (śmiech). Pamiętam, na turnieju finałowym był Zeman i on przez chwilę mnie tam testował, ale potem stwierdził, że jestem pomocnikiem.

No właśnie, trenowałeś w Foggii z Zemanem. To ci się trafił wyjątkowo barwny szkoleniowiec, jak go wspominasz?

Zdenek jest jedyny w swoim rodzaju, naprawdę. Najbardziej pamiętam jego przygotowania do sezonu.

Ciężkie jak cholera podobno.

Tak, to jest niesamowite. Jestem pewien, że po tym co z nim przeżyłem, każde przygotowania mogę przejść na spokoju. Jak wracaliśmy z treningów, to ciężko było krok postawić. Po schodach wchodziłeś tak, że musiałeś sobie rękoma pomóc, żeby zrobić krok. Bez mycia kładłeś się do łóżka i padałeś ze zmęczenia. A rano to samo, wejść do autobusu to był problem, a jadąc zastanawiałeś się tylko: jak ja dam radę trenować? A on dalej swoje. Worek z piaskiem na plecy i ganiałeś.

Efekty były?

Powiem ci, że były. W grudniu, styczniu były mecze, że my w 90 minucie biegaliśmy jak zwariowani, a przeciwnicy zupełnie oklapli. Pamiętam, jak rywale czasem prosili nas, żebyśmy już przestali, a my biegaliśmy cały czas. Fajny sezon, swoje się nauczyłem, a Zdenka miło wspominam.

Wywiad przeprowadzony 27 marca, przed meczami Pescary ze Spezią i Brescią.

Rozmawiał: Leszek Milewski

Fot.FotoPyK

Śledź Bartka na Facebooku

Najnowsze

Komentarze

0 komentarzy

Loading...