Barcelona Luisa Enrique to już nie jest ta sama Barcelona, co w czasach Guardioli czy jego pierwszych spadkobierców. Nie odważylibyśmy się stwierdzić, że jest drużyną lepszą od najdoskonalszego piłkarskiego tworu, jaki widzieliśmy na własne oczy, ale z pewnością potrafiącą grać w zupełnie inny sposób. Dziś zobaczyliśmy ekipę, która nie niszczy rywala budowanym cierpliwie, do zbudzenia, atakiem pozycyjnym, za to zaskakuje długą piłką albo szybką kontrą.
Pisaliśmy już rano w ramach zapowiedzi – Gran Derbi to jedno z tych niewielu unikatowych piłkarskich wydarzeń, które cały świat chce śledzić i się nim emocjonować. Gran Derbi to jednak inna kategoria niż szlagiery w Anglii. Nieważne czy się z tym zgadzacie i komu na co dzień kibicujecie – to jest fakt. Świat na myśl o meczu Manchesteru City z Chelsea nie wariuje tak jak wtedy, gdy na boisko wychodzą ten mały z Argentyny i ten większy, umięśniony z żelem we włosach z Portugalii. Poza tym – Gran Derbi nie zwykło nas zawodzić. Od 13 lat nie doczekaliśmy się nawet remisu 0:0.
Trochę z nieufnością spoglądamy na tych wszystkich ludzi, którzy w trakcie takich meczów lubią zaznaczyć swą odmienność i zamanifestować, że oni w tym czasie wolą obejrzeć Sampdorię z Interem. Masy w tym wypadku nie mylą się ani trochę – oglądają właśnie to, co koneser piłki powinien w taki wieczór. Nie ma ani jednego sensownego powodu, by ten spektakl zignorować. I tak samo było dzisiaj.
– Barcelona gra ostatnio lepiej od nas – mówił przed meczem nawet sam Carlo Ancelotti i miał rację. Bo jak tu zrównać 16 zwycięstw w ostatnich 17 występach Barcelony z porażką z Bilbao, remisem z Villareal czy starciem z Schalke w Lidze Mistrzów – trzema świeżymi oznakami osłabienia Realu? Pytanie tylko – właściwie retoryczne – czy w futbolu dwa plus dwa zawsze jest równe cztery? I czy nie mówimy o tym poziomie wtajemniczenia, że tu nawet artystów w kryzysie stać na wielkie rzeczy.
Atmosfera, jaką przed tym meczem wytworzyły media, w sumie pozwalała uwierzyć w to, że Barca zaliczy kolejny popis i w tabeli odskoczy Realowi na dystans czterech punktów.
Wygrała, odskoczyła…
Ale czy to był kolejny popis? Czy to był spacerek? To ona otworzyła wynik podręcznikową główką Mathieu – akcją, jakie pokazuje się na kursach i jakie analizuje się na odprawach przedmeczowych. To Barca wyczyściła sobie pole do dalszej ucieczki. Ale bywały w tym meczu fragmenty, kiedy mogliśmy chwalić głównie Real i kiedy myśleliśmy: „oj, chcielibyśmy kiedykolwiek przeżywać taki kryzys…”.
Gol dający Królewskim wyrównanie – wybaczcie to zatrucie Ekstraklasą – niczym ten pierwszy Wisły w derbach. Wielka klasa Benzemy, który zagrał piętą tak, że Ronaldo nagle znalazł się sam przed bramkarzem, a po chwili mógł odetchnąć, bo ci, którzy liczą gole jemu i Messiemu, dopisywali właśnie malutką jedynkę przy nazwisku CR7. Jeszcze kiedy i jedni, i drudzy schodzili na przerwę, nie wiedzieliśmy zupełnie, co przyniosą kolejne minuty, bo Real nagle okrzepł i w końcówce potrafił zrobić sporo szumu.
Nagle jednak jak spod ziemi wyskoczył Suarez. W swoim stylu wyszedł do idealnie precyzyjnej, 40-metrowej dzidy i nie zastanawiał się długo – co miał to wykorzystał, bez żadnych ceregieli. Chciałoby się rzucić „Barca nie strzela takich goli, to nie jej specjalność zakładu”. A jednak. Dziś po przerwie potwierdzała co najmniej kilkakrotnie, że to nie jest już drużyna, która zdaje się wręcz brzydzić kontratakiem.
Wygrała – 2:1, choć mogła okazalej. W końcówce znów wyraźnie zaznaczyła teren i swoją dominację, ale pudłowała z częstotliwością bliską tej, z jaką arbiter wyciągał żółte kartki. Real nie był już tak szczelny w tyłach, zostawiał coraz więcej miejsca i nie był już w stanie nawiązać walki o wyrównanie.
Dziwny paradoks. W małym pojedynku CR7 kontra Messi wygrał dziś ten pierwszy. Argentyńczyk nie zagrał spektakularnego meczu, Ronaldo strzelił gola. Ale tym razem niczego nie był mu on w stanie zrekompensować, ani też zapewnić jakiejkolwiek zdobyczy Realowi.