Dwadzieścia dwa zwycięstwa z rzędu, cztery puchary w 2014 roku, tytuł najlepszej drużyny Europy, najlepszej drużyny świata. Real Madryt w tej chwili, w końcówce grudnia, tuż przed krótką przerwą świąteczną, jest w gazie, który doceniają nawet jego najwięksi krytycy. Już jak bajeczni Chicago Bulls z legendarnym rekordem 72 zwycięstw i 10 porażek w rundzie zasadniczej sezonu 1995/96? Trudno w sumie do czegokolwiek porównywać ich dokonania, jeśli obecnie ich celem jest wyrównanie osiągnięć Ajaksu Johana Cruyffa. To, co możemy jednak z całą pewnością powiedzieć już teraz – dziś każdy fan dobrej piłki, każdy fan tego, co w naszej ukochanej dyscyplinie najlepsze, musi uwielbiać zabawę futbolówką, którą od ponad dwudziestu meczów proponuje Real Madryt.
Zresztą – czy da się w ogóle ich nie kochać? Pomijając na moment wojnę Florentino Pereza z częścią kibiców, pomijając kontrowersyjne decyzje dotyczące herbu na kartach kredytowych arabskiego banku – czy ta drużyna może wzbudzać negatywne odczucia?
Naszym zdaniem – nie może. A przynajmniej nie powinna.
Po pierwsze – Cristiano Ronaldo. Wiadomo, w ostatnich dniach najbardziej istotna stała się jego symulka w meczu z Celtą Vigo, ale nie da się ukryć, że wraz z aktualną formą Realu również jego najważniejszy zawodnik wskakuje na kolejny poziom. Pisaliśmy już o tym wielokrotnie – w całej marce „CR7” kluczowy jest ten upór i niesamowite ciśnienie na bezustanny rozwój. Świadczą o tym zarówno zdjęcia pokazujące jak rozwijała się jego muskulatura, jak i konkretne elementy gry. Jeśli cokolwiek da się wyćwiczyć – wykonywanie stałych fragmentów gry, wyskok, siła mięśni – możemy być pewni, że Cristiano Ronaldo właśnie spędza swój wolny czas na doskonaleniu tych elementów. Obsesja doskonałości, która co roku pozwala mu wejść na kolejny, wcześniej nieosiągalny szczebel. Najświeższe osiągnięcie, które da się zauważyć gołym okiem? Chyba przejęcie roli lidera drużyny, nie tylko piłkarsko, ale i mentalnie. Wychwyciły to i świetnie opisały kamery hiszpańskiej telewizji.
Cristiano Ronaldo do fantastycznych umiejętności, kapitalnych warunków i wielu urzekających historii spoza boiska (by wspomnieć choćby o TYM) dokłada spokój i opanowanie dojrzałego piłkarza z bogatą karierą. A przy tym – zero zblazowania. Zero siadania na laurach. Gdy zestawimy go z Sergio Busquetsem przekonującym, że już nigdy nie wróci Barcelona Guardioli… Zaczynamy się zastanawiać, kto w tym duecie jest młodszy.
Po drugie – James Rodriguez. Może to mylne odczucie, ale wśród naszych znajomych nie ma chyba nikogo, kto nie lubiłby wiecznie uśmiechniętego Kolumbijczyka. Nie chodzi już nawet wyłącznie o styl gry, o te dziesiątki piłek, po których ręce same składają się do oklasków, ale o samą postać. Młody, niesamowicie religijny, zawsze pogodny i zarażający optymizmem. No doba, a bez ściemniania: 25 meczów, dziewięć goli, osiem asyst według transfermarkt, a co ważniejsze – takie perełeczki…
Po trzecie – Carlo Ancelotti. Czyli kolejny as, który czaruje nie tylko swoimi umiejętnościami, wiedzą taktyczną i pomysłem na drużynę, ale i całą otoczką. Dla wielu – przyjemna odmiana po panowaniu Jose Mourinho, który szedł drogą wojownika. Ancelotti to siła spokoju, gość, w którego szatni nie potrafimy sobie wyobrazić jakiejkolwiek kłótni czy sprzeczki. Zresztą, jego autorytet widać po zachowaniu podopiecznych – w Madrycie próżno szukać skarg Isco czy Rodrigueza na ich defensywne zadania, próżno szukać narzekań na zbyt mało minut na boisku od klasowych rezerwowych. Wszystko działa jak w zegarku, czego najlepszym podsumowaniem jest krótkie zestawienie od BlancoStats na Twitterze. Ostatnich czterech menedżerów Realu wygrało pięć tytułów w 328 meczach. Ancelotti zdobył cztery w 88 spotkań…
No i wreszcie – tak, nie mogliśmy się powstrzymać, ta wklejka musi się tu znaleźć.
Po czwarte – wyeliminowanie negatywów. Jeśli chodzi o przyczyny niechęci do Realu, często wymieniało się wśród nich Pepe. Jego agresję, niemal przemoc na boisku, chwile „odcięcia”, gdy kompletnie nie ma pojęcia co robi, na przykład depcząc po plecach jednego z rywali. Dziś… Cóż, ktoś chyba podmienił oryginalnego Portugalczyka ulepszoną kopią. Fakty: wśród czterdzistu środkowych obrońców regularnie występujących w hiszpańskiej lidze, tylko Pepe nie ma w tym sezonie na koncie ani jednej żółtej kartki. Co więcej – do tej faulował tylko pięć razy. Hiszpańska „Marca” zestawiła go z Ramosem, 25 fauli i pięć żółtych kartek. Pozmieniało się, co? A gdy dodamy do tego choćby ostatnią akcję rozdawania żywności – Pepe osobiście wręczał biednym rodzinom specjalne paczki, łącznie koło 9 ton ufundowanych przez niego prezentów… Bestia? Powód, by przeklinać cały Madryt? Już nie.
Po piąte wreszcie – niesamowite tempo i styl. Kto wie, czy nie to liczy się bardziej od serii zwycięstw, od tych bajecznych rekordów, które już teraz kasują dorobek największych drużyn w historii. Real gra nie tylko efektywnie, ale i bardzo widowiskowo, z ogniem i orkiestrą. O ile wyniki takie jak 8:2, 5:1, czy 5:0 nie są czymś niezwykłym w lidze hiszpańskiej, o tyle zgolenie 3:0 Liverpoolu czy 5:1 Bazylei to już coś więcej, niż cotygodniowe wyżywanie się na rywalach z ligi hiszpańskiej. Zresztą, o tym jak gra w tym momencie Real niech świadczy liczba vine’ów robiących prawdziwą furorę po niemal każdym ich meczu. Chicharito asystujący podaniem piętą z powietrza, Rodriguez z golem w samo okienko, świetny wolej Cristiano Ronaldo, fantastyczna klepka Benzemy i CR7… Można wymieniać i wymieniać, a zakończyć „krzyżakiem” portugalskiego lidera zespołu w Klubowych Mistrzostwach Świata. Przesadził? Zlekceważył rywali i pokazał brak szacunku? Skąd. Oni tak grają z każdym.
I tak jak nie wypadało nie doceniać Barcelony Guardioli, z niesamowitą liczbą wychowanków w składzie, chłopaków, znających się od najmłodszych lat prowadzonych przez niekwestionowaną legendę klubu, tak nie da się nie szanować dzisiejszego Realu. Tego co sobą prezentuje na boisku i poza nim. Najważniejsze pytanie – czy ta niesamowita maszynka przetrwa dłużej, niż wspomniany projekt Pepa. Przynajmniej do… finału tegorocznej Ligi Mistrzów z szansą na historyczną obronę tytułu? Patrząc na ich obecną formę – limitem jest tylko niebo.