Szymon Sobieraj – student Politechniki Poznańskiej, jeśli chodzi o piłkę w wydaniu ekstraklasowym – wyłącznie hobbysta, dokonał rzeczy, jak mogłoby się zdawać, niemożliwej. W zakończonej właśnie edycji Ustaw Ligę objął prowadzenie już po piątej kolejce i nie oddał go ani na moment przez czternaście kolejnych. Wygrał z przewagą ponad 60 punktów nad wiceliderem. Jak do tego doszło? Jaki miał na to sposób? Czy miał jakiekolwiek doświadczenie w tej materii? No i o czym chciałby nieśmiało przypomnieć Kubie Rzeźniczakowi? Poczytajcie.
Nazwa twojej drużyny – „Zmęczeni sezonem”, a tymczasem zwycięstwo przyszło z tak dużą łatwością, przy tak wyraźnej dominacji, że to wyglądało dopiero jak rozgrzewka…
– Rzeczywiście, muszę przyznać, że zdystansowałem przeciwników w taki sposób, że nawet dla mnie jest to lekkim zaskoczeniem. Kiedy po raz pierwszy wyszedłem na prowadzenie, bodajże po piątej kolejce, wtedy jeszcze traktowałem to jak taki jednorazowy wybryk. Ale kiedy w kolejnych tygodniach udawało mi się tę przewagę sukcesywnie zwiększać, to stwierdziłem, że faktycznie może się udać.
Masz jakieś doświadczenie w tego typu grach?
– W praktyce – żadnego. Wiadomo, orientowałem się, że takie istnieją. Zdarzało mi się zagrać, ale po kilku kolejkach, w których szło mi kiepsko, zwykle rezygnowałem. W pierwszej edycji Ustaw Ligę nie uczestniczyłem, bo zorientowałem się po fakcie i nie chciało mi się już nadrabiać straty. Teraz też w pierwszej kolejce zdobyłem dosłownie 30 punktów i byłem na miejscu siedem tysięcy… którymś.
I nagle…?
– Po trzeciej byłem już w czołowej setce. Od piątej prowadziłem – i tak zostało już do końca.
Bułka z masłem.
– Naprawdę, nie było w tym żadnej filozofii. Zawsze w piątek zaczynałem od sprawdzenia kto wystąpi, a kto nie może zagrać, kto jest kontuzjowany. Uważać trzeba było zwłaszcza z Legią, bo wiadomo – Berg, grając w europejskich pucharach, kombinował strasznie. Analiza nie zajmowała jednak wiele czasu. Poświęcałem na nią dosłownie pół godziny, dopiero w ostatnich tygodniach trochę więcej.
Zwycięzca pierwszej edycji był analitykiem bukmacherskim. Dla niego ekstraklasa to chleb powszedni, praca. Dla ciebie, jak rozumiem, tylko hobby?
– Oczywiście. Od małego gram w piłkę, mając 17 lat debiutowałem nawet w czwartej lidze, ale teraz ze względu na studia, na poznańskiej polibudzie, ograniczam się jedynie do kopania po czole w okręgówce. Drużyna nazywa się Polanin Strzałkowo. Jak to zwykle – coś kosztem czegoś.
A co do ekstraklasy… Wiadomo, jak to ekstraklasa, potrzeba do niej sporo cierpliwości, ale dwa, trzy mecze obejrzę w każdy weekend. Nie jestem od tego jakoś szalenie uzależniony. Traktuję to jak zwykłe hobby, chociaż dostrzegam w sobie pewien potencjał analityczny i kto wie… Może w przyszłości. Prawdę mówiąc, sam byłem zaskoczony, że trafiam z aż taką regularnością. Po pewnym czasie spodziewałem się już telefonów z Wrocławia, bo robiłem to lepiej niż Janusz W. Szło niezwykle łatwo.
Jakieś drobne taktyczne sztuczki?
– W ostatnich kolejkach koncentrowałem się już głównie na tym, żeby zminimalizować ryzyko. Jak to można było zrobić? Ustawiając skład podobny do tych, które wybierali moi przeciwnicy. Przez ostatnie trzy, cztery tygodnie pozwalało mi to utrzymywać bezpieczną przewagę. Analiza tego, jak grają główni rywale, to moim zdaniem jeden z podstawowych elementów, zwłaszcza na finiszu.
Na kim od początku oparłeś skład?
– Na trójce z Wisły, która wydawała mi się dobrym wyjściem bez względu na rywala. Stilić – super asystent, mający z przodu kogoś takiego jak Brożek. I do tego Sadlok. Myślę, że byłem jednym z niewielu, którzy od początku postawili na Flavio Paixao, licząc, że będzie strzelał bramki. Przed kontuzją super inwestycją był Tomek Brzyski, chociaż zawsze był drobny znak zapytania, jak Berg będzie nim rotował. Od razu trafiłem też z Michałem Makiem, a co więcej nieźle wyczułem moment, w którym stracił formę i zupełnie przestał strzelać i asystować. Ciekawostką był Adam Frączczak, który na początku dawał mnóstwo punktów, ale w końcu przestał, a i tak wszyscy mieli go w swoim składzie. Tu wchodziło w grę właśnie to minimalizowanie ryzyka. Trzeba było go wystawiać, tak jak inni…
Co się w tej grze, twoim zdaniem, liczy przede wszystkim?
– Analityczne myślenie. No i jednak trochę nosa, bo wiadomo jak to w polskiej lidze – jest nieprzewidywalna. Jak komuś idzie, to zwykle przez dwa, trzy mecze, a w czwartym w końcu upierdzieli…
Ale są też pewne – nazwijmy to – taktyczne kwestie. Czy warto ryzykować minusowe punkty, jakim grać ustawieniem, często rotować składem, czy może mieć swój szkielet?
– Minusowych punktów starałem się unikać, chyba że sytuacja już bardzo tego wymagała. Przede wszystkim jednak budowałem skład dosyć długoterminowo, rzadko patrząc tylko na jedną, najbliższą kolejkę. Przez całą rundę starałem się mieć własny trzon zespołu i w zależności od rywala najwyżej odsuwać niektórych zawodników na ławkę, a nie całkiem ich sprzedawać. Odnośnie ustawienia nie miałem żadnych żelaznych zasad, to było bardzo płynne.
I naprawdę zajmowało to dosłownie godzinę tygodniowo?
– Oczywiście. Trzeba było przejrzeć przypuszczalne składy na stronach internetowych klubów, które zwykle są dokładniejsze niż w gazetach. Do tego poświęcić trochę czasu meczom, co też jest przecież niezłym paradoksem, gdy oglądasz Piasta z Koroną, a dwa kanały dalej leci liga angielska. Ja mimo wszystko oglądam tego Piasta i potem przez 90 minut zastanawiam się, co jest ze mną nie w porządku.
Powiedz na koniec czy orientujesz się, ile ugrałeś w tej edycji. Bo poza nagrodą główną wpadły też pewnie jakieś z lig prywatnych czy nagrody miesiąca.
– Nie ukrywam, że kiedy zauważyłem, że jestem w stanie wygrać, zapisałem się do dziesięciu lig prywatnych, żeby wycisnąć z tego jak najwięcej. Za zwycięstwo jest trójka, kolejny tysiąc złotych od sponsora, a więc cztery są gwarantowane. Przyznam, że bardzo liczę na Kubę Rzeźniczaka, który na Twitterze napisał, że zwycięstwo w jego lidze będzie kasa, i to niemała. To pobudza wyobraźnię. Do tego dochodzi oryginalna koszulka reprezentacji Polski, piłka Brazuca, jakieś mniejsze kwoty.
Czwórka na ten moment jest pewna, zobaczymy co dalej.
Wystartujesz w kolejnej edycji?
– Raczej nie planuję. Ze sceny, jak to się mówi, trzeba zejść niepokonanym.