Reklama

Delneri Martins Viana. Człowiek, który piłce oddał… swoje ciało

redakcja

Autor:redakcja

23 czerwca 2014, 09:07 • 30 min czytania 0 komentarzy

– W oczy od razu rzucają się liczne tatuaże i… pomalowane na czarno, w białe gwiazdki, paznokcie. Zaczynamy rozmowę od tej mało męskiej ozdoby. – Paznokcie maluję tuż przed wyjściem. Mnie się podoba, ale od wielu ludzi usłyszałem, że wyglądam jak gej. W dodatku jestem Gaucho, czyli przyjezdny z południa. Gauchów ciągle wyzywa się od homoseksualistów. Dlatego na klatce piersiowej zrobiłem sobie najważniejszy dla mnie tatuaż – mówi dziennikarzowi PS Delneri Martins Viana. Tak brzmi fragment jednej z najciekawszych korespondencji mundialowych, jakie znajdziemy w poniedziałkowej prasie. Zapraszamy na nasz przegląd. Najpierw bardzo dużo tekstów o Brazylii, na koniec odrobina Ekstraklasy.

Delneri Martins Viana. Człowiek, który piłce oddał… swoje ciało

FAKT

Jeśli chodzi o sam układ treści, Fakt niczym dziś nie zaskakuje. Najpierw dwie strony relacji mundialowych. Mirek z Opola dogonił Ronaldo. Wszyscy o tym wiemy, ale rzućmy okiem…

Można przejść do historii światowej piłki i nie zostać pochwalonym przez trenera? Przypadek Miroslava Klosego pokazuje, że można jak najbardziej. Urodzony w Opolu napastnik reprezentacji Niemiec w sobotnim spotkaniu z Ghaną strzelił wyrównującego gola. Tym samym dogonił fenomenalnego Brazylijczyka Ronaldo i obaj mają po 15 trafień w finałach mistrzostw świata. Niemal wszyscy zachwycają się skutecznością 36-letniego zawodnika. Wśród tych, którzy za bramkę na 2:2 go nie chwalą, znalazł się ten, który na tym najbardziej skorzystał, czyli selekcjoner niemieckiej kadry. – Oczywiście gol Miro był ważny i dał nam jeden punkt, ale bardziej mi zaimponował sprintem przez całe boisko, żeby zatrzymać kontrę Ghany. To było dla mnie zdecydowanie ważniejsze – mówił po spotkaniu niemiecki selekcjoner Joachim Löw. Trafienie Miro było oczywiście tematem numer jeden mundialowego weekendu. Niemal wszyscy zachwycają się 36-letnim atakującym. Tylko sam bohater nie przykłada, przynajmniej oficjalnie, aż takiej wagi do swojego wyczynu. – Cieszę się przede wszystkim z remisu, który może mieć dla nas wielkie znaczenie w walce o wyjście z grupy – analizował po spotkaniu Klose. Pochodzący z Polski niemiecki napastnik nie tylko zdobył 15. bramkę w finałach mistrzostw świata. Został także trzecim piłkarzem w historii, który zdołał strzelić gola na czterech mundialach. Wcześniej tej sztuki dokonali tylko Pele i Uwe Seeler. Dzięki stary napisał po tym spotkaniu największy niemiecki dziennik Bild, dołączając do zachwytów nad skutecznością wiekowego już piłkarza.

Reklama

Dalej Fakt ewidentnie robi sobie z czytelników jaja pisząc, że Leo Messi potrzebował aż trzech turniejów, by pobić strzeleckie osiągnięcia Bartosza Bosackiego. Chociaż… „W jednej ze statystyk Polak ciągle jest lepszy. Messi nie zdobył na mundialu dwóch bramek w jednym meczu, a „Bosemu ta sztuka się udała”.

Canarinhos w rękach Neymara? Dziś grają z Kamerunem.

Chyba nikt nie spodziewał się, że Brazylia będzie cierpieć męki, aby awansować do 1/8 finału. Przed turniejem wszyscy orzekli, że gospodarze mają bardzo łatwą grupę i wydawało się czymś oczywistym, że drużyna Luiza Felipe Scolariego zapewni sobie awans już po dwóch pierwszych meczach. Spotykani przez nas Brazylijczycy z wielką pewnością siebie mówili przed mundialem, że Canarinhos zostaną mistrzem i basta. Na pytanie o to, co będzie, jeśli tak się nie stanie, nikt nawet nie dopuszczał do siebie takiej myśli. Jak to nie wygra, skoro musi wygrać! – dziwili się takim wątpliwościom. Po meczu z Chorwacją, chociaż wygranym 3:1, już pojawiło się trochę niepewności. Kibice na Copacabanie mówili wprost, że jeśli Brazylia chce zdobyć szósty tytuł, musi grać znacznie lepiej. Zamiast tego było jednak gorzej. Sensacyjny bezbramkowy remis z Meksykiem przyniósł już falę krytyki. Scolari przekonywał, że drużyna zagrała o dziesięć procent lepiej niż w pierwszym meczu. Nikogo to jednak nie przekonało i coraz częściej dało się słyszeć głosy, że Brazylia nie ma szans na wygranie tego mundialu. Nie z taką grą – mówią mieszkańcy Rio. Największe problemy są w ataku. – Strzelajcie, strzelajcie częściej na bramkę! – instruował piłkarzy na treningach Scolari. – W meczu z Chorwacją oddaliśmy tylko dwa naprawdę groźne strzały, trzeba uderzać znacznie więcej – nalegał selekcjoner w ostatnich dniach.

W pozostałych ramkach jeszcze:
– Sanchez straszy Brazylię
– Historyczne osiągnięcie Algierii
– Sędzia pogrążył Bośniaków.

Idźmy dalej, bo dzisiejszy Fakt niezbyt zajmujący.

Reklama

RZECZPOSPOLITA

Poniedziałkowe wydanie Rzeczpospolitej podsumowuje cały piłkarski weekend, wobec czego mamy do przejrzenia całą masę mundialowych tekstów. Zacytujemy kilka z nich. Numer jeden to korespondencja Michała Kołodziejczyka z Krukutu. „Młody Indianin wykorzystał ceremonię otwarcia do walki o prawa swojego ludu. Jest o nim głośno, choć telewizja jego czynu nie pokazała.” Interesujące.

Nie było tego w przekazie telewizyjnym, kamery pokazały w tym czasie trybuny. Trójka dzieci, która podczas ceremonii otwarcia mundialu wypuściła w powietrze białe gołębie, wybrana została przez specjalną organizację. Jedno miało być czarnoskóre, drugie białe, a trzecim miał być Indianin – żeby pokazać Brazylię jako kraj, w którym jest miejsce dla wszystkich. Wera Jeguaka Mirim, 13-letni chłopiec z plemienia Guarani, przygotowywał się do tej ceremonii kilka tygodni. Niby prosta rzecz, wejść na boisko, wypuścić gołębia, zejść i nie zemdleć z nadmiaru emocji. Ale Wera miał inny plan, o którym nie wiedział nawet jego ojciec. W porozumieniu z radą plemienia przygotował specjalny transparent. Mówi, że schował go „obok siusiaka” i że nawet trochę się bał. Kiedy gołębie poleciały w powietrze, schodząc z boiska, wyjął czerwoną flagę z napisem „Demarcacao, Ja!”, domagając się sprawiedliwości przy podziale ziemi dla Indian. Zdjęcia Wery trudno znaleźć w światowych agencjach, fotografowali go głównie ludzie akredytowani na mecz z ramienia organizacji indiańskich. Na chłopca naskoczyli przedstawiciele FIFA. Zrugali go, kazali iść precz. Ale kiedy wrócił do swojej wioski, został bohaterem. Mówią o nim „Guerreiro”, a stać się wojownikiem w wieku 13 lat to dla Indianina wielka sprawa. Do Krukutu z Sao Paulo jedzie się dwie godziny, chociaż to raptem 50 kilometrów. Niedaleko za miastem krajobraz się zmienia – miejsce miejskiej dżungli zajmuje ta naturalna. W Krukutu mieszka 400 osób, Wery akurat nie ma, bo pojechał z ojcem do miasta. Przy budynku szkoły stoi Karai de Oliveira-Cacique, szef wioski. Ma na sobie koszulkę z logo mundialu, Indianie nie protestują przeciwko rozgrywkom, nie wychodzą na ulice i nie budują barykad. On wiedział o tym, co planuje Wera.

Francja znowu marzy o sukcesach.

Didier Deschamps odmienił reprezentację Francji. „Do czego jeszcze jesteście zdolni” – pytał dziennik „L’Equipe” po zwycięstwie nad Szwajcarią 5:2. „Liberation” pisze o rozbudzonych nadziejach na mistrzostwo, „Le Parisien” o marzeniach bez ograniczeń. W dwóch dotychczasowych meczach „Trójkolorowi” zdobyli osiem bramek. Rozbicie Szwajcarów urasta do rangi symbolu – efektowne zwycięstwo Francuzi odnieśli w rocznicę haniebnych wydarzeń z MŚ 2010. Kryzys w poprzedniej mundialowej kadrze narastał od nieudanego Euro 2008. Uznany za winnego porażki trener Raymond Domenech pozostał na stanowisku, ale wniosków nie wyciągnął. W eliminacjach do mistrzostw świata jego drużyna znów grała słabo, baraże z Irlandią wygrała dzięki zagraniu ręką Thierry Henry’ego, po którym decydującego gola strzelił William Gallas. Do RPA Francuzi polecieli rozbici. Dodatkowo zaszkodziła im porażka z Chinami poniesiona w ostatnim sparingu. Nie pomagały narzekania na Yoanna Gourcuffa kreowanego przez Domenecha na lidera drużyny. Atmosferę – już po bezbramkowo zremisowanym meczu z Urugwajem – zaogniły słowa Gallasa, który skrytykował przyznanie opaski kapitańskiej Patrice’owi Evrze. Prawdziwa bomba wybuchła jednak w przerwie przegrywanego 0:2 spotkania z Meksykiem – Nicolas Anelka w wulgarny sposób obraził selekcjonera, na drugą połowę nie wyszedł, a kilka godzin później został odesłany do domu. Knysna, gdzie mieszkali Francuzi, to dziś w potocznym języku synonim klęski. Następnego dnia, protestując przeciwko wyrzuceniu Anelki z kadry, pozostali zawodnicy odmówili wzięcia udziału w treningu, zeszli z boiska i wrócili do reprezentacyjnego autobusu. Prowodyrami strajku byli: Evra, Franck Ribery i Eric Abidal. – To wstyd dla Francji – tak chwilę przed rezygnacją postawę piłkarzy określił dyrektor drużyny narodowej Jean-Louis Valentin. – Nasz futbol jest w katastrofalnej sytuacji – podsumowywał wiceprezes związku Christian Teinturier.

Dalej pytanie: czemu aż siedmiu graczy Kostaryki musiało poddać się badaniom antydopingowym? FIFA twierdzi przecież, że w futbolu problem zakazanego wspomagania nie istnieje.

Zawodnicy z niedużego kraju w Ameryce Środkowej, przed mistrzostwami świata skazywani na pożarcie, stali się ulubieńcami kibiców. Wspaniałej postawy pogratulowała im również FIFA, ale na wszelki wypadek siedmiu graczy z Kostaryki wysłała na testy antydopingowe, chociaż zwykle próbki pobiera się od dwóch. Ta decyzja światowej federacji wywołała burzę. – To wszystko dlatego, że Kostaryka idzie naprzód i nie zwalnia. Mogą zrobić badania nam wszystkim, łącznie ze mną. Bardzo chętnie. Mam nadzieję, że tak się stanie – mówił wściekły selekcjoner kostarykańskiej kadry Jorge Luis Pinto. W obronę Kostarykę wziął również Diego Maradona. – To brak szacunku dla piłkarzy i przepisów. Takie rzeczy się dzieją, ponieważ kogoś boli, że dalej będzie grała Kostaryka, a odpadli mistrzowie świata. Sponsorzy nie zapłacą obiecanych pieniędzy. Jeżeli z Kostaryki wzięto na testy siedmiu graczy, tylu samo powinno być wziętych z Włoch – mówi Maradona, który o dopingu wie wszystko. Legendarny Argentyńczyk to ostatni piłkarz zdyskwalifikowany przez FIFA za stosowanie niedozwolonych środków w czasie mistrzostw świata – w 1994 roku (USA) wykryto w jego organizmie efedrynę. Dziś przyrzeka, że zawrócił ze złej drogi. Od tamtej pory żaden gracz nie został przyłapany na stosowaniu dopingu. Cristiano Ronaldo stwierdził nawet niedawno, że teraz w futbolu czegoś takiego po prostu nie ma. W tym roku FIFA robi wszystko, aby potwierdzić te słowa. Przed turniejem w Brazylii przebadano próbki moczu i krwi 800 piłkarzy (91,5 proc. wszystkich grających na mundialu). Żaden test nie dał wyniku pozytywnego. Ale chodziło nie tylko o sprawdzenie, czy przed mistrzostwami któryś z graczy się nie skusił, by do formy dojść krótszą drogą. Dzięki tym kontrolom stworzono paszporty biologiczne uczestników mistrzostw. Metoda ta polega na określeniu średnich parametrów organizmu każdego sportowca. Wszelkie odchylenia mogą sugerować stosowanie dopingu. Jeszcze nigdy przed żadnymi zawodami nie przeprowadzono tak szerokiej kontroli. Dyrektor generalny Światowej Agencji Antydopingowej (WADA) David Howman zachęca inne dyscypliny, by brały przykład z FIFA.

A na koniec Stefan Szczepłek o meczu Niemcy – Ghana.

Średnia wzrostu czterech niemieckich obrońców wynosi 192 centymetry. Odbijanie piłki głową na wysokości pierwszego piętra nie stanowi dla nich problemu. Jest jeszcze bramkarz Manuel Neuer, który sięga rękami niemal tam, gdzie wisi poprzeczka w konkursie skoku o tyczce z udziałem mistrzów. Krótko mówiąc, niemiecka linia obrony to jest ściana, którą można pokonać albo wykorzystując lotnictwo, albo robiąc podkop. Ghańczycy zastosowali pierwszy wariant. Andre Ayew, znacznie niższy od każdego niemieckiego obrońcy, wyskoczył ponad nich, jakby miał w swoich kolorowych butach ukryte sprężyny, wspiął się po plecach przeciwników i ponad nimi głową uderzył piłkę, która wpadła do bramki. Oczywiście trenerzy Andrzej Strejlau i Jacek Gmoch zapewne wyliczyliby w tej sytuacji 17 błędów Niemców. Z punktu widzenia przeciętnego kibica wszystko odbyło się tak jak trzeba, Ghańczyk był szybszy, lepszy, cwańszy i dzięki temu osiągnął cel. To był jeden z tysięcy przykładów świadczących o tym, że nawet szkiełko i oko mędrca Loewa w piłce nożnej nie jest jeszcze gwarancją sukcesu. Ale to wcale nie był koniec. Jeszcze rzadziej się zdarza, że przeciwnicy niemieckich piłkarzy osiągają nad nimi przewagę psychiczną, która kończy się zdobyciem następnej bramki. A tak było w tym przypadku. Natchnieni Ghańczycy, widząc strach w oczach i krótki oddech przeciwnika, już go łapali za gardło. Na strzelenie drugiej bramki potrzebowali niecałych dziesięciu minut. Zobaczyli, że obrońcy są źle ustawieni, po dalekim podaniu Asamoah Gyan znalazł się przed nimi i po kilkudziesięciometrowym rajdzie strzelił drugą bramkę. Teraz Niemcy już mieli ciemność w oczach i o mało nie stracili trzeciego gola. Gdyby po rajdzie Ayew podał piłkę partnerowi, zamiast się kiwać, mielibyśmy sensację.

GAZETA WYBORCZA

Poniedziałkowy Sport.pl Ekstra oznacza sporo piłkarskich tekstów na łamach Wyborczej. Na ostatniej stronie wydania ogólnopolskiego: fenomen Mirka Klose.

„Witaj w klubie. Wyobrażam sobie Twoją radość” – napisał mu Ronaldo na Twitterze. Niemieckie media sławią „Staruszka”, który jeszcze raz zbawił drużynę. To był porywający mecz, najbardziej dramatyczny na turnieju w Brazylii. Obaj rywale zachowywali się jak bokserzy, którym w gorączce walki wyłączył się instynkt samozachowawczy. Niemcy przegrywali 1:2, gdy w 71. min Klose zmienił Mario Götzego i przy pierwszym kontakcie z piłką wpakował ją do bramki. To czwarty mundial gracza urodzonego w Opolu. Na każdym strzelał bramki. Zaczął od pięciu w Korei i Japonii w 2002 r., kiedy wydawało się, że cały jego geniusz sprowadza się do gry głową. Cztery lata później w Niemczech zdobył tytuł króla strzelców (pięć bramek), w RPA trafił do siatki cztery razy. Jego ojciec Józef Klose grał w piłkę w Odrze Opole. Mama Barbara była piłkarką ręczną Sośnicy Gliwice i zagrała 82 razy w reprezentacji Polski. W 1978 r. ojciec wyjechał do francuskiego Auxerre, a po zakończeniu kariery przeniósł się z rodziną do Niemiec. Emigracja była szokiem dla ośmioletniego Mirka. Nauka niemieckiego szła mu opornie. Ocaliła go piłka. Wspominał, że to dzięki niej nie został pośmiewiskiem rówieśników. I jako pierwszy w rodzinie zaczął płynnie mówić po niemiecku. Trafił do akademii piłkarskiej w Blaubach-Diedelkopf. W wieku 19 lat skończył szkołę i zyskał wykształcenie cieśli, ale wolał futbol. W 1998 r. przeniósł się do amatorów FC Homburg, a stamtąd do FC Kaiserslautern. Słynny trener Otto Rehhagel, który w 2004 r. wywalczył mistrzostwo Europy z Grecją, zauważył, że młody gracz, kiedy wyskoczy do piłki, wisi w powietrzu dłużej niż inni. – W Kaiserslautern zaopiekował się mną Fritz Walter, kapitan mistrzów świata w 1954 r. On, jego brat Ottmar i Horts Eckel, którzy też grali w pamiętnym finale z Węgrami, zapraszali mnie do stołu. Potrafiłem słuchać ich wspomnień przez cztery, pięć godzin – wspominał.

Dariusz Wołowski bardzo ryzykownie podchodzi do tematu Messiego. – Im wcześniej Argentyńczycy zrozumieją, że w obecnej formie Leo Messi nie jest jedynym, ale jednym z wielu, tym dla nich lepiej.

Za sprawą Maradony Argentyńczycy uwierzyli, że na szczyt może ich zaprowadzić tylko wybitna jednostka. Przeświadczenie nasiliło się, gdy po latach oczekiwania objawił się talent Messiego. Rodacy odkryli w nim wcielenie geniuszu Maradony, ślepo pokładając w nim nadzieje. Po Belo Horozonte, gdzie stacjonuje drużyna argentyńska, uparcie krążą plotki, że Messi mieszka z rodziną w wynajętej luksusowej posiadłości – w rzeczywistości w pokoju z Kunem Agüero – a na treningi lata helikopterem. Bo tak robią w Brazylii milionerzy unoszący się nad głowami zwykłych śmiertelników jak jacyś półbogowie. Ale Messi dziś nie jest półbogiem, a w każdym razie nie jest w boskiej formie. Jadąc na mundial do Brazylii, koledzy z kadry przekonywali siebie i innych, że na Leo trzeba chuchać i dmuchać. Javier Mascherano, który rozegrał w kadrze 100 meczów, opowiadał, że Messi stoi przed czymś wielkim. Dlaczego Messi, a nie cała drużyna? Wiara w to, że Messi zbawi Argentynę, nasiliła się po golu w meczu z Bośnią i Hercegowiną. Nikt nie chciał dostrzec nagości. Kiedy Leo powiedział, że woli grać w ustawieniu 4-3-3, a nie 4-4-2, jak w pierwszej części gry przeciw Bośniakom, Alejandro Sabella spełnił jego życzenie. Przeciw Iranowi atak wyglądał tak, jak chciała największa gwiazda: Higuain – Messi – Agüero. Przez 90 minut utrzymywało się 0:0. Messi szczęśliwie wbił zwycięską bramkę w doliczonym czasie. Ale ja na razie będę się upierał, że ślepa wiara w gracza Barcelony przynosi drużynie Sabelli więcej szkód niż pożytku. Bo w obecnej formie Messi nie jest jedynym, ale jednym z wielu. Z Maradoną sprzed 28 lat nie ma nic wspólnego. Mundial w Meksyku był teatrem jednego aktora, w Brazylii Messi zdobył już dwa bezcenne gole, ale nie wzbija się na swój poziom sprzed dwóch lat. „Albicelestes” powinni przyjąć do wiadomości, że ich wybitna jednostka nie jest w stanie dokonywać cudów. Mieliby większe szanse w brazylijskich mistrzostwach, gdyby uwierzyli w bohatera zbiorowego.

Cztery cudy Guillermo Ochoi.

– Oczywiście, że znam tamtą akcję. Widziałem ją na powtórkach wiele razy – mówił po bezbramkowym remisie z gospodarzami. Jego interwencję po strzale Neymara porównywano z tą, którą uważa się za numer 1 w historii mundiali. W 1970 roku na Estadio Azteca w stolicy Meksyku Pele strzelił na bramkę Gordona Banksa i już podnosił ręce w geście triumfu. Anglik sięgnął piłki. Podobnie było z Neymarem. Ale tak naprawdę Ochoa wykonał w meczu z Brazylią aż cztery interwencje klasy światowej. – To były cztery cudy – komentował napastnik Fred. Luiz Felipe Scolari zapytany, co mu się w meczu najbardziej nie podobało, odpowiedział: – Meksykański bramkarz. – Tuż przed mundialem w Brazylii byliśmy pewni, że będzie bronił Chuy Corona – opowiadali mi meksykańscy kibice Julio i Javier. – Aż tu niespodziewanie wyskoczył Ochoa i fruwa jak orzeł. Obaj przyjaźnią się od dzieciństwa. Nic się nie zmieniło nawet wtedy, gdy ten drugi przeprowadził się do Dallas. Postanowili wybrać się razem na mistrzostwa, choć drużyna meksykańska rokowała przed turniejem mizernie. Awans wywalczyła w barażach, przegrywając kwalifikacje w strefie Concacaf z USA, Hondurasem i Kostaryką. To był wielki wstyd, ale 50 tys. fanów z Meksyku i tak wybrało się do Brazylii. Okrzyk: „Si, se puede” to taki nasz odpowiednik „Polacy, nic się nie stało”, skandowany na trybunach przez ludzi w olbrzymich sombrerach. Julio i Javier też wtaszczyli swoje wielkie trzykolorowe sombrera do autobusu. Gniotą się, trudno je upchnąć na półkach bagażowych, ale bez kowbojskiego kapelusza z wielkim rondem meksykański kibic czuje się tak, jakby poszedł na wojnę bez tarczy. „Ochoa jak orzeł” w ustach Javiera i Julio brzmi dumnie. Orzeł to dla Meksykanów ptak tak samo symboliczny jak dla nas. Też jest w godle kraju, upamiętnia przybycie Azteków do doliny Meksyku. Siedzi na wielkim kaktusie i pożera węża. Ochoa urodził się w Guadalajarze i tam na ulicy zaczynał kopać piłkę. Gdy kolegów nie było, zmuszał do gry młodsze siostry. Jego idolem z dzieciństwa był bramkarz miejscowego Atlasu Urugwajczyk Robert Siboldi. Guillermo siadał na trybunach stadionu Atlasu i wpatrywał się w niego z zachwytem.

Mundialowe wydarzenia, jak co poniedziałek, komentuje też Wojciech Kuczok. Barwnie: Piekło wyobrażam sobie jako odpowiednik meczu Iran – Nigeria: ludzie błąkają się po wydzielonej im przestrzeni bez ładu i składu i nie potrafią sobie przypomnieć, kim są, gdzie się znaleźli, co mają robić.

Takie zawody skutecznie leczą młodych adeptów dziennikarstwa sportowego z marzeń o zawodowej karierze, mają bowiem przedsmak tego, co ich czeka na obowiązkowych wyjazdach na boiska klas okręgowych, nim trafią na stadiony świata; przy czym w najniższych klasach rozgrywkowych piłkarze ze swoich ograniczonych umiejętności zdają sobie sprawę, to nie jest zbieranina zmarnowanych talentów, tylko kiermasz beztalenci, opiewana przez kolejne pokolenia trzecioligowych sprawozdawców wola walki i ambicja tam naprawdę pokrywa techniczne niedomagania – w meczu Iranu z Nigerią trudno się było dopatrzyć rywalizacji, mecz przypominał legendarne pythonowskie spotkanie filozofów greckich i niemieckich, z tą różnicą, że zabrakło eureki – zawodnicy obu drużyn do ostatniego gwizdka bezskutecznie zastanawiali się nad istotą futbolu, piłka plątała im się między nogami, ale żaden z graczy nie wpadł na to, do czego ten okrągły przedmiot może służyć. Piekło wyobrażam sobie jako odpowiednik meczu Iran – Nigeria: ludzie błąkają się po wydzielonej im przestrzeni bez ładu i składu i nie potrafią sobie przypomnieć, kim są, gdzie się znaleźli, co mają robić – jest im gorąco i nieprzyjemnie, wiedzą tylko, że muszą się tak męczyć, ale nie bardzo wiedzą po co, żadnych wzlotów, żadnych powodów do radości, tylko mozół, męka i bezbramkowy remis przez całą wieczność. Tym gorsze więc jest moje obecne mniemanie o poziomie piłki argentyńskiej – kolejne spotkanie Irańczyków i znowu dziewięćdziesiąt minut męki, z tym że teraz męczył się papierowy tygrys, sam ze sobą się męczył. Gdyby nie eureka Messiego w doliczonym czasie gry, fatalnie by się to skończyło, tymczasem w świat poszedł wynik kamuflujący tragiczną formę Argentyńczyków, ba, raczej brak formy, ich gra wygląda jak moja koafiura tuż po długim nerwowym śnie – to czysty nieład. Trudno nawet zachwycać się genialnymi bramkami Leo, który w skrajnie minimalistyczny sposób wypełnia swój obowiązek lidera kadry – w ciągu całego meczu jest niemrawy i beznadziejnie nieskuteczny we wszystkich swoich poczynaniach, ale i tak wygrał już osobiście dwa mecze; wygrał je w ciągu kilkunastu sekund – bo tyle trwały obie jego zwycięskie akcje razem wzięte. Powiadano, że Messiemu do miana najlepszego piłkarza w historii brakuje już tylko pociągnięcia reprezentacji do sukcesu – jeśli dociągnie ją w ten sposób…

Afryka pozostanie na marginesie – puentuje Michał Zachodny, z czym mimo świetnego meczu Algierczyków i bohaterskiego boju Ghany, trudno się nie zgodzić.

Owszem: Algieria przez godzinę stawiała opór Belgii, a Wybrzeże Kości Słoniowej zdołało pokonać Japonię w swoim pierwszym meczu, ale na poprawę wyników sprzed czterech lat się nie zapowiada. Ghana ma tylko punkt przed ostatnim meczem z Portugalią. Nigeria wygrała także dzięki pomyłce sędziego asystenta (podniósł chorągiewkę i nie uznał gola Edina Dżeko). Dobrej gry Didiera Drogby i spółki zebrałoby się może 40 minut. Nie wolno też zapomnieć o katastrofie Kamerunu, którego piłkarze kłócą się zarówno między sobą, jak i z krajową federacją. Piłkarze „Nieposkromionych Lwów” opóźnili nawet wylot do Brazylii, walcząc o jak najwyższe premie za wyniki na mundialu. – Zachowanie niektórych naszych piłkarzy było nie do zaakceptowania. Taka porażka [0:4 z Chorwacją] okrywa nas hańbą – grzmiał selekcjoner Volker Finke po tym, jak Benoit Assou-Ekotto prawie się pobił z Benjaminem Moukandjo na boisku. Martwić może kiepska forma liderów drużyn z Afryki. Yaya Touré to cień samego siebie z fenomenalnego sezonu w Manchesterze City: w dwóch pierwszych spotkaniach snuł się po boisku, a jego występ w trzecim meczu stoi pod znakiem zapytania – zaraz po przegranej z Kolumbią dotarła do niego tragiczna wiadomość o śmierci brata. Po zwycięstwie z Japonią mówiono o cudownym wpływie Didiera Drogby (pojawienie się na boisku weterana odmieniło obraz spotkania, a jego koledzy szybko strzelili dwa gole), jednak przeciwko Kolumbii napastnik znów wszedł z ławki rezerwowych, ale tym razem to rywale wykorzystali chaos w szeregach Wybrzeża Kości Słoniowej i objęli dwubramkowe prowadzenie. W ataku Drogba był nieefektywny, a nawet samolubny. Podobnie u innych – Nigeryjczyk Emenike świetnie zagrał z Bośnią, ale z Iranem był fatalny. Kevin-Prince Boateng miał dobry sezon w Schalke 04, ale w ważnym dla niego meczu z Niemcami nie zaistniał i Ghana rozkręciła się dopiero po jego zejściu z boiska. Tylko kilku piłkarzy można po dwóch meczach wyróżnić za równą dyspozycję.

SUPER EXPRESS

Superak wygląda nam dziś na propozycję dla tych, którzy mundialu zbyt szczegółowo nie śledzili i w paru zdaniach chcieliby dostać najważniejsze informacje. Nie będziemy cytować relacji z meczu Argentyny, ani raz jeszcze przypominać, że Miroslav Klose trafił na czwartym mundialu z rzędu. Przejdziemy do bardziej kreatywnych materiałów. Na przykład rozmowy z Arkadiuszem Piechem.

Zagłębie chciało wokół ciebie budować drużynę walczącą o powrót do Ekstraklasy. Dowiedzieliśmy się, że miano ci zaproponować trzy czy nawet czteroletni kontrakt. Tymczasem jesteś już w Legii.
– Nic nie wiem o jakiejkolwiek propozycji Zagłębia. Być może szefowie klubu rozmawiali z moim agentem, a ustaliliśmy z nim, że informuje mnie tylko o konkretach. Kiedy powiedział mi o Legii, spytał tylko: „Jesteś zadowolony?”. Boże, byłem w siódmym niebie! Tuż po spadku z ligi taka oferta. Nie ma w Polsce piłkarza, który nie cieszyłby się z tego, że Legia go chce.

Ten transfer to jednak spore ryzyko. Konkurencja w składzie jest ogromna, zwłaszcza w ataku. Ciężko będzie się podnieść z ławki rezerwowych.
– Wiem, gdzie jestem. Legia to najlepsza drużyna w Polsce i to normalne, że jest w niej wielka konkurencja. Ale gdybym miał jakiekolwiek wątpliwości, nie wierzył w siebie i w to, że mogę wywalczyć miejsce w składzie, to nie ruszałbym się z Lubina. Wierzę, że będzie zdrowa rywalizacja i że jeśli przekonam do siebie trenera, to nikt się na mnie nie obrazi (śmiech).

Kiedy pojawiła się informacja, że podpisałeś trzyletni kontrakt, najlepszy strzelec Legii Miroslav Radović miał powiedzieć: „Nie wracam na skrzydło”. Nie obawiasz się o przyjęcie w zespole?
– Miro ma mocną pozycję. Wywalczył ją ciężką pracą i teraz może mówić to, co myśli. Wiem, że łatwo nie będzie. Chodzi o konkurencję, nie o przyjęcie w drużynie. Ale ja rywalizacji się nie boję. Będzie tyle spotkań, że wszyscy się jeszcze nagramy. Co do szatni, to chłopaki przyjęły mnie normalnie. Z kadry znałem Tomka Brzyskiego, Kubę Koseckiego czy Tomka Jodłowca.

Obok typowo tabloidowy materiał dotyczący Łukasza Piszczka. W czasie wakacji zajmuje się rodziną. Parę zdań tekstu plus kilka fotek znad polskiego morza.

Przez cały sezon gra w Borussii mecze co trzy dni, wyjeżdża na zgrupowania, a w domu jest rzadkim gościem. W trakcie urlopu jednak w całości poświęca się rodzinie. Na mundialu biało-czerwoni nie grają, więc Łukasz Piszczek (29 l.) mógł zabrać żonę Ewę (29 l.) i córeczkę Sarę (3 l.) nad polskie morze. W Sopocie spędzili bardzo miło czas i cieszyli się każdą wspólną chwilą. Robili sobie zdjęcia, jedli pyszny posiłek, spacerowali po plaży. A obrońca Borussii nie rozstawał się z ukochanymi kobietami nawet na chwilę. Mało tego – cały czas nosił córeczkę na barana. Piszczek korzysta z wolnego czasu, który już niebawem mu się skończy. Na początku lipca Borussia zaczyna bowiem przygotowania do nowego sezonu. I znów będzie w domu gościem…

Czy Ochoa zatrzyma Chorwację?

– W tym momencie rozmawiam z 20 klubami, w tym z Barceloną, której sam zaproponowałem usługi mojego klienta – przyznał agent Jorge Berlanga. W historii Ochoi przewijają się dwa polskie wątki. Odkrywcą jego talentu okazał się Leo Beenhakker, który w 2004 roku był trenerem meksykańskiego klubu America Cali, gdzie Ochoa zaczynał karierę i gdzie wyrósł na wielkiego bramkarza (239 meczów w meksykańskiej ekstraklasie dla tego klubu). To właśnie późniejszy trener reprezentacji Polski wypatrzył młodego Guillermo w juniorach i dał mu szansę w pierwszym zespole. Drugi polski wątek polega na tym, że w tym momencie mocno zainteresowany jego usługami jest Arsenal Londyn, szukający następcy Łukasza Fabiańskiego i konkurenta dla Wojciecha Szczęsnego. Nie odpuszczają również AS Monaco, które wycofało się ze sprowadzenia Victora Valdeza (nie przeszedł testów medycznych), i Liverpool. Ochoa jak mało kto może powiedzieć „do trzech razy sztuka”. Na dwóch poprzednich mundialach był rezerwowym, do bramki wskoczył dopiero w Brazylii, choć też w ostatniej chwili. Dziś stanie naprzeciw wielkiej siły ognia, bo Chorwaci, którzy mają o punkt mniej od Meksyku, będą wściekle atakować. A mają kim. Modrić, Rakitić, Mandżukić, a w rezerwie jeszcze Olić i Eduardo. W tym momencie Meksykanin jest jednym z ledwie dwóch bramkarzy na mundialu, którzy nie puścili bramki w dwóch meczach (drugim jest Vincent Enyeama). Jeśli nie da się pokonać również dzisiaj, to w Meksyku będą go nosić na rękach.

PRZEGLĄD SPORTOWY

Kończymy Przeglądem Sportowym.

Stary człowiek i może. Fragment artykułu Macieja Szmigielskiego przytaczaliśmy już w Fakcie, ale tu mamy go w znacznie obszerniejszej wersji.

Niemcy znowu więc kochają Miro, a jeszcze kilkanaście dni temu jego powołanie do mundialowej kadry uważane było za nieporozumienie i błąd Löwa. W licznych sondach i ankietach pochodzący z Polski napastnik wymieniany był jako ostatni kandydat do grania. Tak na dobrą sprawę wierzył w niego tylko Löw. No i sam Klose w siebie też wierzył. – Wiem, że jestem w stanie pomóc drużynie. Teraz oczywiście korci mnie, żeby strzelić jeszcze ze dwa gole i mieć ten rekord tylko dla siebie. Ale bardziej myślę o zespole – stwierdził 36-letni bohater. Honorowo zachował się ten, który prawdopodobnie straci rekord. Witaj w klubie Miro napisał Ronaldo, który jeszcze kilka dni przed mundialem życzył rywalowi kontuzji. Teraz Brazylijczyk musi się pogodzić z myślą, że prawdopodobnie straci rekord. Co ciekawe, obaj strzelili 15. gola temu samemu rywalowi. Tyle że Ronaldo w 2006 roku, a Miro w sobotę. – Nie sądzę, żebym miał jeszcze raz zagrać na mundialu. Byłby to chyba biologiczny i medyczny cud – mówił cztery lata temu, po finałach mistrzostw świata w Republice Południowej Afryki. Teraz również zapewnia, że to jego ostatni wielki turniej. I tym razem tak już będzie, ale zakończy go co najmniej jako współrekordzista. – Tylko nie piszcie o mnie, że jestem jak wino – apelował po spotkaniu Klose, zwracając uwagę, że jego postawa pozostawiała wiele do życzenia. Jednak nie chodziło mu o skuteczność, tylko o salto, które rzeczywiście imponujące nie było. Ale nie po to Klose pojechał mu mundial, żeby czarować zwinnością. Ma czarować skutecznością i to na razie mu się udaje. Już po raz czwarty w karierze.

Chłopcy z ferajny cieszą się z udanego skoku. Dziennikarze PS odwiedzili kadrę Kostaryki.

Tłumek Brazylijczyków oklaskami wita autokar z piłkarzami Kostaryki zajeżdżający na trening na stadion Santosu, jakby przyjechała lokalna drużyna z jej niedawnym gwiazdorem, Neymarem. Sobowtór Neymara, który trickami umilał dziennikarzom oczekiwanie na zwycięzców grupy z Włochami, Urugwajem i Anglią, klaszcze najgłośniej. Tłum dziennikarzy jest wcale nie mniejszy – kamery z całego świata. – Na naszej pierwszej konferencji prasowej w Brazylii było was może dziesięciu, zajęliście niecałe dwa rzędy. To, że teraz nie wszyscy są w stanie pomieścić się w salce, to dla nas najlepszy dowód, jak wielki już osiągnęliśmy sukces – mówi na konferencji szef delegacji Kostaryki, Adrian Gutierrez, który przyszedł przede wszystkim odnieść się do zmasowanej kontroli dopingowej FIFA, która po zwycięskim meczu z Włochami przebadała aż siedmiu piłkarzy. – To był wyraz braku szacunku dla Kostaryki. Badania można było przeprowadzić wcześniej albo w hotelu. Przez niespodziewaną akcję FIFA zawodnicy nie zjedli posiłku, żeby zdążyć na lot do Sao Paulo. Świat aż tak nie wierzy w siłę naszej drużyny? A nich sobie przebadają wszystkich 23! Światu trudno uwierzyć w tak wielki postęp Los Ticos, bo ostatni raz wyszli z grupy w mundialu we Włoszech w 1990 roku. W 2002 w Japonii i Korei wyprzedzili jedynie słabe Chiny, przegrywając z Brazylią i Turcją. W 2006 w Niemczech – ostatnie miejsce w grupie za gospodarzami, Ekwadorem i Polską (pamiętne dwa gola Bartosza Bosackiego).

Rozmawiali też z Juniorem Diazem.

Mecz z Włochami to pana najlepszych występ w karierze?
– Na pewno było to jedno z najlepszych spotkań, jakie rozegrałem w reprezentacji. Miałem wiele dobrych meczów zarówno w kadrze, jak w klubach, w Polsce i w Niemczech. Owszem, czuję, że wykonałem bardzo dobrą pracę. Było to dla nas bardzo ważne spotkanie. Pokonaliśmy drugiego, po Urugwaju, mistrza świata. Tworzymy historię. To, co robimy, jest dla naszego kraju czymś wielkim i można to porównać z tym, czego dokonała nasza reprezentacja w mundialu we Włoszech w 1990 roku (wtedy po raz pierwszy i ostatni Kostaryka awansowała do 1/8 finału – przyp. red.).

Jak te triumfy są celebrowane w kraju?
– Wszyscy są bardzo szczęśliwi. Ludzie wychodzą na ulicę, świętują, cieszą się z awansu i oczywiście spodziewają po nas jeszcze więcej. My, piłkarze, też chcemy pokazać, że stać nas na utrzymanie tego poziomu.

Wydaje się, że macie patent na wygrywanie z mistrzami świata.
– To jest owoc wieloletniej pracy, nawzajem sobie pomagaliśmy na boisku. Zawsze staramy się pracować nad każdym taktycznym szczegółem, by potem jak najlepiej wykonać to w trakcie meczu, pracujemy też nad stroną fizyczną. Efekty są widoczne. To nie przypadek, lecz nagroda za lata ciężkiej pracy.

„Diabelskie męczarnie na Maracanie”. Wypada zacytować, skoro to tekst okładkowy. Korespondencja Tomasza Włodarczyka z wczorajszego meczu Belgów. Dość typowa…

Reprezentacja Belgii, ze złotą generacją zawodników, była typowana do grona drużyn, które mogą na mistrzostwach świata sprawić jedną z największych niespodzianek. Namieszać w stawce. Czarny koń turnieju? Belgia – wszyscy powtarzają jak jeden mąż. Czerwone Diabłynie przekonały w pierwszym meczu mundialu, męcząc się z Algierią. Prawdziwym testem dla podopiecznych Marca Wilmotsa miał być mecz z Rosją. Bohaterem został najmniej znany pośród plejady gwiazd 19 – letni Divock Origi. Belgia wygrała 1:0 i zapewniła sobie awans z grupy H. Nastroje w Belgii są takie, jakby ich reprezentacja miała co najmniej powtórzyć największy mundialowy sukces. Z 1986 roku, kiedy w meczu o trzecie miejsce przegrała z Francją. Trudno się dziwić. Takie pokolenie piłkarzy, jakich sobie wychowali, jest godne pozazdroszczenia przez największe futbolowe mocarstwa. Potencjał ogromny. Możliwości wydają się nieograniczone. Mimo to wciąż bardzo trudno odpowiedzieć sobie na pytanie: Na co stać drużynę Marca Wilmotsa w tych mistrzostwach? Długimi fragmentami Belgowie potrafili zdominować Rosjan. Jakby chcieli pokazać przeciwnikowi, jakie firmy na Starym Kontynencie reprezentują. Manchester United, Atletico Madryt, Chelsea… A Rosja? Cała kadra zabrana przez Fabio Capello do Brazylii złożona jest z piłkarzy grających w rodzimej Super Lidze.

Na wyróżnienie zdecydowanie zasługuje za to reportaż o człowieku, który „oddał ciało piłce”. Delneri Martins Viana to najsłynniejszy kibic w Brazylii. Wielki fan Botafogo, co podkreślają jego 83 niesamowite tatuaże. Poprzez nie zabiera nas na wycieczkę po historii swojego ukochanego zespołu.

Do dzielnicy Bangu w Rio de Janeiro trafić nie jest łatwo. Czeka nas ponad godzinna droga taksówką przez najgorsze fawele zachodniej części Miasta Boga. Widok opłakany, a kiedy docieramy do celu wcale nie jest lepiej. Bangu to dzielnica zamieszkała przez niższą klasę średnią. W osiemnastostopniowym rozwarstwieniu brazylijskiego społeczeństwa to i tak nieźle, ale jak na europejskie standardy o żadnej średniej mowy być nie może. To po prostu straszna bieda. Miesiąc temu kibice lokalnej drużyny świętowali tutaj zwycięstwo wystrzałami z AK-47. Delneri zaprasza nas do środka. Jego dom wyróżnia się spośród innych w pobliżu. Jest zadbany. O efektownej furtce wspominaliśmy. To tylko przedsmak. Tuż za progiem maszt z flagą Botafogo i skrzynka pocztowa Botafogo. Na ścianach plakaty, zdjęcia i proporczyki klubowe. W ogrodzie metrowa figurka Chrystusa Odkupiciela przebranego w biało-czarną koszulkę. Można się domyśleć jakiej drużyny… – Ciuchów też nie mam innych. Tylko biało-czarne. Wszystko w barwach Botafogo – Viana nie ukrywa zadowolenia, kiedy oprowadza nas po domu przepełnionym tysiącami pamiątek związanym z jego ukochanym zespołem. Nam zaprezentował się w japonkach na nogach i krótkich spodenkach. W oczy od razu rzucają się liczne tatuaże i… pomalowane na czarno, w białe gwiazdki, paznokcie. Zaczynamy rozmowę od tej mało męskiej ozdoby. – Paznokcie maluję tuż przed wyjściem. Mnie się podoba, ale od wielu ludzi usłyszałem, że wyglądam jak gej. W dodatku jestem Gaucho, czyli przyjezdny z południa. Gauchów ciągle wyzywa się od homoseksualistów. Dlatego na klatce piersiowej zrobiłem sobie najważniejszy dla mnie tatuaż – zaczyna barwny przegląd swego ciała Martins. Eu seu hetero, czyli Jestem hetero. Martins przyjechał do Rio de Janeiro z Porto Alegre, kiedy miał 23 lata. Był żołnierzem. Potem jeszcze wiele razy opuszczał wschodnie wybrzeże Brazylii. Służba nie drużba. Zawsze wracał. Będąc w rezerwie, osiadł tu na stałe. Od początku zakochał się w Botafogo. Tatuaże zaczął robić dopiero piętnaście lat temu, kiedy przeszedł na emeryturę. Łatwo policzyć – wychodzi sześć rocznie, choć Delneri nie planuje tego dokładnie. Kiedy chce, idzie do Felipe i robi sobie nowy wzór.

Na koniec tradycyjnie chwila dla naszej Ekstraklasy:

– Wojciech Stawowy ma pracować w Miedzi Legnica
– Angel Perez Garcia ma nowego asystenta z Hiszpanii
– Lechia zbroi się po zęby, bierze Pawłowskiego

Z kolei Roma rzekomo obserwuje Bartosza Bereszyńskiego.

Działacze mistrza Polski nie otrzymali jeszcze oficjalnej propozycji z Włoch, ale sprawa jest poważna. O zainteresowaniu Bereszyńskim napisał włoski dziennikarz Gianluca di Marzio, który w Italii uchodzi za znakomicie poinformowanego. Jego zdaniem działacze Romy mogą złożyć ofertę w przypadku sprzedaży Greka Vasilisa Torosidisa. Wcześniej media z Półwyspu Apenińskiego informowały o zainteresowaniu ze strony działaczy Romy Łukaszem Piszczkiem. Legionista jest jednak dużo tańszy od obrońcy Borussii, a przy tym siedem lat młodszy. – Faktycznie słyszeliśmy o tym, że skauci Romy uważnie przyglądają się Bereszyńskiemu, ale żadna propozycja jeszcze do nas nie trafiła – mówi PS prezes Legii Bogusław Leśnodorski. Zdaniem współwłaściciela stołecznego klubu zawodnik jest wart grubo powyżej dwóch milionów euro, ale w tym wypadku szefowie mistrza Polski mają związane ręce. W kontrakcie Bereszyńskiego jest wpisana klauzula odstępnego, która wynosi właśnie dwa miliony. Propozycję w tej wysokości działacze muszą zaakceptować. Podobnie było w przypadku niedoszłego przejścia legionisty do Benfiki Lizbona. Szczegóły umowy były dograne…

Tarasiewicz w niedługiej rozmowie tłumaczy z kolei, czemu Bydgoszcz zamienił akurat na Kielce.

Odszedł pan z Zawiszy, z którym awansował do pierwszej ósemki i zdobył Puchar Polski, by podjąć pracę w Koronie – klubie z podobnym budżetem, który na koniec sezonu zajął dopiero trzynaste miejsce. Gdzie tu logika?
– Sytuacja analogiczna, oba kluby bazują na wpływach z ekstraklasy i z miasta. Różnica w wysokości budżetów Zawiszy i Korony wynosi kilka milionów złotych na korzyść klubu z Kielc. W Bydgoszczy mieliśmy jeden z niższych, jeśli nie najniższy budżet w lidze. W Koronie jest on o 5-6 milionów wyższy. Zdecydowanie lepiej wygląda też sytuacja z kibicami. Głównym powodem mojego odejścia z Bydgoszczy był jednak fakt, że cały czas czekałem na ofertę z zagranicznego klubu. Byłem lojalny, nie chciałem blokować Zawiszy. Działacze musieli mieć czas, by znaleźć następcę.

Jest pan rozczarowany, że nie udało się wyjechać?
– W pewnym stopniu tak, ale to rozczarowanie nie jest duże. Może gdyby był to pierwszy raz, to dziś wciąż byłbym bez klubu. Półtora roku temu miałem podobną sytuację. Nie pracowałem, w przerwie zimowej odrzuciłem dwie oferty z ekstraklasy, bo liczyłem na wyjazd. Wówczas wchodziły w grę również Francja i Szwajcaria. Czekałem, ale się nie doczekałem. Miałem nauczkę, dlatego teraz nie chciałem już ryzykować. Mimo że miałem tylko dziesięć dni wakacji i psychicznie do końca nie zdążyłem wypocząć, uważałem, że przerwa nie jest wskazana.

W Koronie jest pan od tygodnia. Pierwsze spostrzeżenia?
– Przede wszystkim kumaty prezes, bardzo konkretny, rozsądny, znający się na piłce. Pan Marek Paprocki zajmuje to stanowisko od kwietnia, to był dobry strzał. W Koronie sytuacja jest podobna do tej, jaka na początku panowała w Śląsku. Gmina jest właścicielem klubu, trzeba liczyć pieniądze. Na szczęście nie ma z tym większego problemu, prezes Paprocki rozsądnie tym wszystkim zarządza. Klub ma dobre obiekty, bazę treningową, dwa boiska w bardzo dobrym stanie. Musimy jeszcze dokonać trzech wzmocnień, szczególnie w linii obrony. Interesuje mnie piłkarz lewonożny, szukamy też bramkarza. Małkowski wróci do gry dopiero wiosną, potrzebujemy golkipera, który od razu wskoczy do składu. Nie można eksperymentować. Nie ma na to czasu.

PRASÓWKA ZAGRANICZNA

ANGLIA: Drugim składem na Kostarykę
Gerrard i Hodgson naciskają na Redknappa, by ten ujawnił którzy gracze Tottenhamu unikali grania dla Anglii w trakcie gdy on szefował „Spurs”. Gerrard natomiast zastanawia się czy przerwać karierę reprezentacyjną, czy jednak czekać do mistrzostw Europy we Francji. W ostatnim meczu z Kostaryką Anglia wystawi rezerwy. Przewidywany skład: Foster – Johnson, Smalling, Jones, Shaw – Lampard, Wilshere – Lallana, Barkley, Milner – Lambert.

Image and video hosting by TinyPic

Image and video hosting by TinyPic

Image and video hosting by TinyPic

HISZPANIA: Suarez do Barcy
Prasa hiszpańska jest przekonana, że Suarez przejdzie do Barcelony. Informacje zdobyło „Mundo Deportivo”, Luis chce wygrywać taśmowo największe trofea, a na to ma mieć większe szanse na Camp Nou. Poza tym dochodzi czynnik pozasportowy, bo rodzina jego żony mieszka 24 kilometry od Barcelony, więc już Suarezowie odwiedzają Katalonię regularnie. Agentem Suareza jest Pare Guardiola, brat Pepa. Liverpool miałby w zamian otrzymać Alexisa, którego akcje po mundialu idą w górę.

Image and video hosting by TinyPic

Image and video hosting by TinyPic
Image and video hosting by TinyPic
Image and video hosting by TinyPic

WŁOCHY: Zbawca Immobile

We Włoszech wierzą, że na Urugwaj Squadra Azzurra ma wyjść taktyką 3-5-2, czyli taką, jaką cały rok grało Torino. Immobile w tej taktyce ma być kluczowy, a do pomocy miały z przodu Balotellego. Ciekawie o Mario wypowiedziała się w „La Gazetta” Barbara Berlusconi: – Balotelli jest nie do zastąpienia – przekonuje. Podbijanie ceny trwa, tylko tak można tłumaczyć te słowa.

Image and video hosting by TinyPic

Image and video hosting by TinyPic

Image and video hosting by TinyPic

Najnowsze

1 liga

Ścisk na zapleczu Ekstraklasy. Minimalne różnice między trzecim a dziewiątym zespołem

Bartek Wylęgała
5
Ścisk na zapleczu Ekstraklasy. Minimalne różnice między trzecim a dziewiątym zespołem
Anglia

Świetny Foden, szczupak De Bruyne. Lekcja futbolu na Amex Stadium

Piotr Rzepecki
0
Świetny Foden, szczupak De Bruyne. Lekcja futbolu na Amex Stadium

Komentarze

0 komentarzy

Loading...