Oczywiście już znaleźli się złośliwcy, którzy znów kpią: “kupili drugie mistrzostwo, żadna sztuka”. Manchester City podążył ścieżką utartą przez Romana Abramowicza i jego Chelsea, zostając hegemonem według podobnego schematu: pieniądze – zakupy – budowanie drużyny- sukces. Futbolowi puryści oczywiście się skrzywią, no bo jak traktować poważnie kluby, które nagle dostają górę petrodolarów i kupują na potęgę świetnych piłkarzy? Umówmy się, że kij ma dwa końce i takie myślenie to trochę hipokryzja – w większości przypadków United, Liverpool czy Tottenham nie hodują przecież zawodników na drzewach, ale zwyczajnie płacą za nich słone sumy.
W przypadku City i Chelsea kłuje w oczy co innego – nagły zastrzyk gotówki. To tak, jakby Twój biedny sąsiad trafił szóstkę w totka i zaczął wydawać na potęgę. Za parę lat nikt już nie będzie pamiętał jednak o “Hałaśliwych Sąsiadach”, pozostaną jedynie dowody wielkości w postaci zdobytych pucharów.
David Conn, znany dziennikarz “Guardiana” pisał jakiś czas temu o klubie z niebieskiej części Manchesteru: “Tak, mówi się głównie o pieniądzach, ale mimo wszystko jest tutaj zdecydowanie mniej nienawiści niż w przypadku Chelsea”. I rzeczywiście, coś w tym jest. Sam Mourinho mówił trzy miesiące temu: “W moich czasach zarzucało nam się “kupno” tytułu, nieprawdaż? Pan Abramowicz przyjechał i zaraz wygrał ligę (…) Ludzie patrzą jednak na City w innym kontekście, oni mają ten parasol ochronny lub coś w tym stylu… może dlatego, że dojście na szczyt zajęło im parę lat, a Chelsea zaczęło rządzić w lidze od razu? (…) Pewne jest jednak to, że nikt nie lubi klubów, które odnoszą sukces”.
Manchester City znakomicie włączył się do grona najlepszych klubów w Anglii, a wielu kibiców cieszyło się wręcz, że jest ktoś nowy kto utrze nosa sir Aleksowi Fergusonowi. Dzisiaj coraz mniej ludzi traktuje City jako wyłącznie klub nowobogackich, opadły trochę emocje z gigantycznymi pieniędzmi szejka Mansoura. Nie zawsze tak jednak było. Jeszcze w 2009 roku Gael Clichy – wtedy piłkarz Arsenalu – mówił w wywiadzie: “Naprawdę wierzę w to, że jeśli myślisz wyłącznie o pieniądzach, to skończysz w Manchesterze City”. Dwa lata później dołączył do “The Citizens”, opowiadając dyrdymały w stylu: “Cieszę się, że mogę dołączyć do tak wielkiego klubu (…) Mamy fantastyczny skład (…) Nie mogę się doczekać….” Resztę możecie dopisać sobie sami.
Rzeczywistość okazała się być jednak zgoła inna, niż zakładali najwięksi pesymiści. Manchester City okazał się nie być jedynie krótkotrwałym projektem, do którego dołącza się wyłącznie dla mamony, ze sztandarowym przykładem Robinho. Brazylijczyk krótko po transferze do City w 2008 roku powiedział: “Ostatniego dnia okna transferowego Chelsea zaoferowała dobre warunki i dobrze dla Realu, że przyjął ofertę”. Zapanowała konsternacja, Robinho szybko się poprawił: “Chelsea? Nie, Manchester, przepraszam”. Niesmak pozostał – nazwa klubu? Drugorzędna. Byle zgadzała się liczba zer na kontrakcie, a tygodniówki przychodziły na czas.
Futbolowy świat zarzucał City psucie rynku (jak parę lat wcześniej Abramowiczowi), ale prezydent klubu Khaldoon al-Mubarak bronił projektu: “Pieniądze to jedyna droga, by dostać się na szczyt i odświeżyć nieco rywalizację wśród najlepszych”. Pomijając złośliwców, dzisiaj już nikt nie patrzy na Manchester City jedynie jako na skarbonkę z funtami do rozbicia, ale przede wszystkim dostrzega się poważną organizację sportową dającą szansę na zdobycie pucharów. Zresztą rachunek jest prosty – dwa mistrzostwa nie kłamią, a taki Clichy może zawsze wyłożyć nogi na stół i zatelefonować do byłych partnerów z Arsenalu z pytaniem: “A Wy ile trofeów zdobyliście w tym czasie? A do tego jeszcze mniej zarabiacie…”
Tegoroczny sukces Manchesteru City przypominał nieco gonitwę trzech koni. Jose Mourinho tak długo uparcie twierdził, że jego drużyna nie jest faworytem do mistrzostwa – mimo, iż byli liderami w tabeli – aż jego piłkarze w to uwierzyli i zamiast na futbolu skupili się na murowaniu własnej bramki. Po “The Blues” prowadzenie objął Liverpool, który rozkochał w swojej grze całą Anglię, a duet SAS rozstrzelał praktycznie całą ligę. “The Reds” mieli mistrzostwo na wyciągnięcie ręki, ale jak to się skończyło, sami doskonale wiecie. “The Citizens” byli najbardziej równi z całej trójki – dużo strzelali, mieli wyrównany, głęboki skład i regularnie punktowali przeciwników. Mieli jednak swoje momenty niepokoju, jak przegrana 2:3 z Liverpoolem po fatalnym błędzie Kompany`ego w ostatnim kwadransie meczu. Symboliczne -wydawało się wtedy, że już po zawodach, ale na koniec to Manchester City został mistrzem Anglii, a kropkę nad i postawił nie kto inny jak Vincent Kompany. Belgijski kapitan “The Citizens” zdobył bramkę na 2:0 w meczu z WHU w ostatniej kolejce i to on podniósł w górę puchar mistrzów Premier League. Piłka jest okrutna – Gerrard także popełnił błąd, ale dla niego skończyło się to dużo tragiczniej.
Prasa zwraca uwagę na dobre transfery “The Citizens”. Fernandinho okazał się być strzałem w dziesiątkę, a i dobrze rotowali się napastnicy. Każdy z nich miał swoje pięć minut: Pierwsza połowa sezonu to popisy Aguero i Negredo, końcówka należała za to do Edina Dżeko. Praktycznie stracony sezon kupionego za duże pieniądze Stevana Joveticia, ale finisz kampanii pokazał, jak wielki tkwi w nim potencjał. Czarnogórzec, znany z fenomenalnych występów w Serie A może być kluczowym zawodnikiem City, jeśli tylko ominą go kontuzje. Zdrowy Stevan niewiele ustępuje najlepszym, jeśli chodzi o kreatywność, technikę i pomysłowość na murawie. Dobry sezon Zabalety, dobry Kompany`ego. No i na koniec piłkarz sezonu w ekipie z Etihad, czyli Yaya Toure. 20 goli i dziewięć asyst Iworyjczyka mówią same za siebie. Z sezonu na sezon Yaya jest coraz lepszy, a Manchester City dał mu szansę pokazania swojego lepszego “ja”, czyli piękną i ofensywną grę. I pomyśleć, że mieliśmy go kiedyś za wyrobnika środka pola.
Najlepszym transferem okazał się być jednak… Manuel Pellegrini. “Inżynier” znakomicie połączył różne trybiki i zębatki, tworząc ze swojego zespołu sprawnie działający mechanizm. To niezwykle ważny triumf także dla samego menedżera City – nareszcie zrzucił z siebie łatkę trenera, który nigdy nie wygrał niczego poważnego w Europie. Sam mówi, że to początek czegoś nowego: “Nigdy nie porzuciliśmy myśli o wygraniu Premier League (…) Ten zespół zasługuje na więcej tytułów”. Prasa – zwłaszcza w Anglii – jest zachwycona. Szeroko pisze się o tym, że “Inżynier” może rozpocząć mistrzowską dynastię w niebieskiej części Manchesteru oraz chwali się go za to, że wygrał ligę “na chłodno”. Guardian użył ciekawej metafory: “Manchester City zrobił ogromny hałas poprzez ściszenie głośników”. Chwali się Pellegriniego za spokojny i konsekwentny styl pracy z drużyną – zgoła inny od ciągłego zgiełku, jaki towarzyszył Manciniemu.
Z niecierpliwością oczekujemy początku nowego sezonu, może być on jeszcze lepszy niż ten niedawno zakończony i jeszcze bardziej wyrównany. Liverpool ponownie powąchał jak pachnie walka o tytuł, wróci bardziej doświadczony. City będzie bronić mistrzostwa, wrócą silne Chelsea i na pewno dużo lepszy Manchester United. Arsenal pewnie znów będzie czwarty w lidze, ale tradycyjnie do pewnego czasu będzie na czele stawki, jak zając na wyścigu. A jeszcze mamy Everton, Southampon, Tottenham… I jak tu nie kochać Premier League?
<b>KUBA MACHOWINA</b>