Reklama

Feniks Mourinho. U Diabłów wreszcie znów zapłonął ogień!

redakcja

Autor:redakcja

09 stycznia 2017, 19:01 • 5 min czytania 9 komentarzy

Osiem dni, które wstrząsnęły Manchesterem. Mimo że im dalej od odejścia Sir Alexa Fergusona, tym nieco mniej sensacyjne kolejne straty punktów United – tamten tydzień poruszył do głębi nawet najbardziej pogodzonych z bylejakością kibiców „Czerwonych Diabłów”. 1:2 w derbach na własnym stadionie, porażka w prestiżowym starciu Jose Mourinho z Pepem Guardiolą. Potem wtopa w Holandii, w Lidze Europy, gdzie lepszy okazał się Feyenoord. Wreszcie upokorzenie w spotkaniu z Watford, zasłużone 1:3. Osiem dni, trzy mecze, zero punktów, zero nadziei na lepsze jutro.

Feniks Mourinho. U Diabłów wreszcie znów zapłonął ogień!

To był moment, w którym czar Jose Mourinho wydawał się pryskać. Jeśli apatyczny, niezainteresowany grą i snujący się gdzieś między rywalami bywał już nawet Wayne Rooney, przez lata uosobienie diabelskiego charakteru drużyny i klubu… Naprawdę, oglądanie we wrześniu United stanowiło wyzwanie, i dla krytyków ich gry, trenera oraz piłkarzy, i dla tych, którzy przez lata zdzierali gardła wrzeszcząc „glory, glory, Man United”.

Porażki – da się przełknąć, nawet te w derbach. Serie porażek – także, choćby i trzy w tydzień. Ale sposób, w jaki grała ta drużyna? Szczególnie w kontekście jej budowy?

Przy zwożeniu desek pod nowy okręt, który pod wodzą kapitana Jose Mourinho miał wrócić na szerokie wody nikt nie szczędził grosza. Najbardziej obiecujący piłkarz całego pokolenia urodzonego w latach dziewięćdziesiątych? Proszę bardzo, fakturę opłacimy w przeciągu 14 dni. Symbol, lider, wódz i gwarancja rekordowych zysków z tytułu przeróżnych akcji marketingowych? Nie ma sprawy, choćby trzeba było szejkom z Paryża oddać całą brytyjską ropę. Do tego wreszcie ten Mourinho, ten magiczny człowiek, który praktycznie w każdym kolejnym klubie potrafił dokonać rzeczy wielkich. „Praktycznie w każdym” zostawiamy umyślnie – bo i z Realu, i z Chelsea za drugim razem odchodził nie jako konstruktor, ale dewastator.

W Madrycie jego przygodę zakończyło rozpaczliwe poszukiwanie kreta, skłócenie z częścią szatni i „najgorszy sezon w mojej karierze” – jak to określił sam Jose Mourinho. Jeden puchar, w dodatku nie ten najbardziej istotny, ale przede wszystkim brak tej iskry, która cementowała kolejne szatnie do których wchodził. Wszyscy pamiętamy sceny z Mediolanu, gdy żegnając się z Marco Materazzim obaj twardziele płakali jak niemowlęta. I w Porto, i w Chelsea, i w Interze wreszcie jego następcy mieli problem z dotarciem do „dzieci Mourinho”. Tęskniący za troskliwym, choć nieco ekscentrycznym ojcem apogeum formy notowali pod jego wodzą, potem rozczarowując. To były bandy skupione wokół lidera z autorytetem.

Reklama

Z Santiago Bernabeu wyjeżdżał bez łez. Bez ckliwego padania w ramiona kapitana. W Chelsea niestety było podobnie – puchar, mistrzostwo i… potworne zacięcie. Fatalna jesień, szybkie pakowanie i koniec drugiego podejścia do klubu, z którym Jose przeżył najwięcej.

Nic dziwnego, że jeszcze pod koniec września, gdy po raz kolejny „The Special One” przemawiał do dziennikarzy po przegranym meczu, zaczęto rozmawiać o jego wypaleniu. Nigdy nie obwiniał za wyniki swoich poszczególnych piłkarzy – w Manchesterze zaczął. Nigdy nie pozwalał dziennikarzom na krytykowanie jego zawodników – w Manchesterze milczał, nie walczył, nie furczał o spiskach. Czasem w swoim stylu ponarzekał na sędziów i złą aurę, ale to nie był stary Jose. To nie był ten Mourinho, który zabijał wzrokiem każdego, kto ośmielił się powiedzieć złe słowo o którymś z jego podopiecznych. To nie był ten Mourinho, który całą presję, cały ciężar wkładał na swoje barki. A przy tym – już na murawie – to nie był Mourinho innowator. To nie był Mourinho – taktyk, który jako jeden z nielicznych znalazł receptę na Barceloną w jej najlepszym okresie, gdy tiki-taką upokarzała kolejnych rywali.

Zamiast tego mieliśmy powtarzanie tych samych błędów, tysiące dośrodkowań i bezradność na trzydziestym metrze od bramki rywala. Nawet gdy w pucharze trafił się Northampton, United zamiast powodów do optymizmu dostarczyli swoim kibicom kilka kolejnych wideo do albumu „najśmieszniejsze zagrania mojego klubu”.

Po 0:4 z Chelsea Manchester United wypadł poza szóstkę. W dziewięciu pierwszych meczach ligi wygrał zaledwie cztery razy, po drodze wtapiając też w Lidze Europy. Co gorsza – wszystko wyglądało raczej jak potwierdzenie wcześniejszych przypuszczeń, a nie jakiś niespodziewany kryzys:

Reklama

– jak Mourinho nie radził sobie w końcowym etapie w Madrycie i Chelsea, tak nie radził sobie w Manchesterze
– jak Rooney snuł się po boiskach za Moyesa czy van Gaala, tak snuł się za Mourinho
– jak cały Manchester United opierał całą swoją grę na stu osiemnastu dośrodkowaniach w każdym meczu, tak robił to dalej.

Od porażki z Chelsea podopieczni portugalskiego szkoleniowca zagrali jednak 17 spotkań. Wygrali 12, w tym pucharowe derby z Manchesterem City.

Końcówka roku w wykonaniu „Czerwonych Diabłów” to jakiś szalony pęd za odjeżdżającymi rywalami ligowymi, ale przede wszystkim niesamowita historia o powstawaniu z kolan. Ostatnia porażka – z Fenerbahce, w Lidze Europy – to pierwsze dni listopada. Na początku, głównie z uwagi na ciężki terminarz, klub przeplatał zwycięstwa remisami – choćby z Arsenalem i Evertonem. Od równo miesiąca – już tylko wygrywa. Rozpoczął marsz 8 grudnia z Zorią Ługańsk, 7 stycznia przedłużył serię do ośmiu wygranych jedna po drugiej.

Rozsypująca się, starzejąca i apatyczna drużyna bez autorytetu trenera? Dziś to brzmi jak dowcip. W szalonej formie pozostaje Ibrahimović, który pozostaje w czołówce strzelców ligi. Coraz lepiej wypada Paul Pogba. W ostatnim pogromie z Reading pierwszą bramkę zdobył Wayne Rooney, wyrównując rekord Bobby’ego Charltona. Ogółem piłkarze United oddali prawie trzydzieści strzałów. Dośrodkowania zastąpiły dynamiczne wejścia w pole karne w wykonaniu Rashforda czy Martiala, o efektownych podaniach od Pogby, Maty czy Mhkitaryana nie wspominając. Nawet gdy zdarza im się męczyć bułę – jak choćby w pierwszej połowie meczu z West Ham United – dwie roszady wystarczą, by wlać w drużynę nowy błysk. A wraz z tym – wraca i stary Mourinho na konferencjach prasowych.

Zarzuty dotyczące meczu z „Młotami”. Dlaczego od pierwszej minuty nie grał Rashford, czemu nie grał Mata. – Miałem amunicję na ławce. Dobrze jest przy takim nawarstwieniu meczów mieć na ławce dobrych zawodników – odpowiadał ze swoim starym, dobrym, szelmowskim uśmiechem. Czego potrzebuje Manchester United? – 18 punktów w nadchodzących sześciu meczach. Tego właśnie potrzebujemy.

Odrodzeni. Odrodzeni zawodnicy, odrodzony zespół, odrodzony menedżer. Jedyne, co może uwierać kibiców United, to wyniki Chelsea czy Liverpoolu, które mylą się równie rzadko, jak drużyna z Old Trafford. Mimo sześciu zwycięstw z rzędu – wciąż tracą pięć punktów do The Reds i dziesięć do lidera tabeli.

Najważniejsza wygrana jest już jednak za nimi. Pokonana została apatia, towarzysząca zawodnikom z czerwonej części Manchesteru bodaj od… odejścia Sir Alexa Fergusona.

Najnowsze

Anglia

Anglia

Roberto De Zerbi docenił Modera, ale ten wczoraj akurat oberwał w mediach

Bartosz Lodko
0
Roberto De Zerbi docenił Modera, ale ten wczoraj akurat oberwał w mediach

Komentarze

9 komentarzy

Loading...