Reklama

Chce grać dla Polski, ale od dwóch miesięcy nie odebrał paszportu

redakcja

Autor:redakcja

02 listopada 2019, 08:47 • 15 min czytania 0 komentarzy

Sobotnia prasa tym razem musi wejść trochę w buty piątkowej, czyli zapewnić wiele ciekawych materiałów przedligowych. I to robi. Do tego Sonny Kittel z HSV mówi, że chce grać dla Polski, ale jego postawa chwilami jest dziwna. 

Chce grać dla Polski, ale od dwóch miesięcy nie odebrał paszportu

PRZEGLĄD SPORTOWY

Sonny Kittel z HSV ma do odbioru polski paszport i mówi jasno, że chce grać dla Polski.

MARCIN DOBOSZ: Dostał pan już polski paszport? Rozmawialiśmy rok temu, miał być gotowy lada moment, tymczasem minęło tyle czasu, a w tej sprawie cicho.

SONNY KITTEL: Mam go już do odbioru w Monachium, ale jeszcze tam nie byłem. Latem miałem transfer do Hamburga. Nic nie słyszałem też od polskiej reprezentacji i trochę nie spieszyło mi się z odebraniem paszportu.

Reklama

Nie obawia się pan, jak takie słowa mogą zostać odebrane w Polsce? Mówi pan, że nie spieszy się po paszport, dopóki nie odezwie się ktoś z reprezentacji. Ludzie mogą pomyśleć, że nie do końca panu zależy.

Rozumiem, że mogą w ten sposób myśleć, ale tak nie jest. Ja bardzo chcę grać dla Polski, nic się w tej kwestii nie zmieniło, odkąd ostatni raz rozmawialiśmy. Po prostu nie wiem, czy ktoś w polskiej reprezentacji mnie chce, nie miałem żadnego kontaktu z trenerem. Nie było zainteresowania. Mój młodszy brat Sammy też dopiero teraz dostał informację, że może odebrać paszport. To długo trwało.

Kiedy dostaliście tę wiadomość?

Chyba dwa miesiące temu. Miałem dużo rzeczy na głowie. Po przegranych barażach o utrzymanie w 2. Bundeslidze z Ingolstadt przeszedłem do Hamburger SV, było dużo zamieszania i stresu związanego ze zmianą klubu, przeprowadzką, dużo treningów w trakcie przygotowań do sezonu.

BABCIA I DZIADEK KITTELA: Czeka na wiadomość z polskiej reprezentacji, bo nikt się do tej pory nie zainteresował (przysłuchują się rozmowie, mieszkają w Niemczech i akurat odwiedzili go w Hamburgu – przyp. red.).

Ja to rozumiem, tyle że trudno, żeby ktoś z kadry do niego dzwonił, skoro nie ma paszportu.

Reklama

Niedługo będę go miał. Muszę tylko pojechać do Monachium odebrać dokument. Mam ten list gdzieś w mieszkaniu… Jesteśmy świeżo po przeprowadzce, nie wiem, gdzie wszystko jest (Kittel szuka w papierach, nie może znaleźć – przyp. red.). To było latem, w tym czasie, kiedy przechodziłem do Hamburga.

ps1

Kiedy Ricardo Nunes z Pogoni Szczecin miał 18 lat, na jego oczach śmiertelnego zawału serca dostał kolega z juniorów Benfiki. W życiu widział i przeżył już sporo.

Miał osiem lat, kiedy z rodziną opuścili RPA. Ricardo ponownie przyleciał tam jako dorosły, na zgrupowanie reprezentacji kraju. Kadrowicze dostali dwa dni wolnego, z miejsca zakwaterowania odebrali go chrzestni, którzy nie zdecydowali się na wyjazd na Stary Kontynent. Obwieźli po mieście, pokazali mały hotel, który musiał sprzedać jego ojciec przed ucieczką do Portugalii. Od tamtego czasu w albumie familii są dwie podobne fotografie. Te same schody tego samego budynku i Ricardo. Na jednej jako chłopiec, na drugiej jako mężczyzna. – Tata się rozpłakał, gdy zobaczył to drugie zdjęcie – mówi zawodnik.

Wciąż interesuje się wydarzeniami w RPA ze względu na bliskich. Chciałby ich sprowadzić do Europy, ale nie ma na to szans. Tam spędzili całe życie, uważają to za swoje miejsce na ziemi. Nie chcą słyszeć o wyjeździe. Rodzice Nunesa postanowili poszukać kąta dla siebie gdzie indziej. Zakotwiczyli w Estoril, kurorcie położonym na zachód od Lizbony. Ale śmierć nawet tam ich dogoniła. W 1999 roku w wypadku samochodowym zginęła mama i brat obrońcy Pogoni. Dziecięce szarpaniny z nim to najbardziej wyraziste wspomnienia Ricardo z lat przeżytych w RPA. Kolejne to pełnowymiarowe szkolne boisko, gdzie spędzali wolny czas. Po przeprowadzce na Półwysep Iberyjski radzili sobie inaczej – szukali kamieni w miejskim parku, które miały imitować bramki. To na początku. Bo z okien domu widzieli stadion klubu Praia. Ricardo potraktował to jak zaproszenie. Właśnie tam trenował pierwszy raz.

ps2

Sebastian Mila opowiada o Lechii Gdańsk z perspektywy kibica i obserwatora, wspomina również swoje odejście.

MICHAŁ TRELA: Marzył pan, by na koniec kariery awansować z Lechią do europejskich pucharów. Tymczasem wyczekiwane sukcesy nadeszły dopiero krótko po pana rozstaniu z klubem. Jak pan ocenia rozwój sytuacji w Lechii?

SEBASTIAN MILA: W poprzednim sezonie cholernie zazdrościłem chłopakom. Nawet na Gali Ekstraklasy mówiłem im, że mogli pospieszyć się chociaż rok, żebym mógł jeszcze z nimi świętować zwycięstwo w Pucharze Polski, trzecie miejsce w ekstraklasie, a później zdobycie Superpucharu. Chciałem być na ich miejscu. Miałbym to, co pragnąłem osiągnąć z klubem. Sport jest jednak taki, że nie zawsze daje to, czego się chce. Jeśli chodzi o obecną Lechię, dostrzegam, że czasem brakuje kreatywności z przodu i że gra za bardzo zachowawczo, ale nie da się nie zauważyć, że idzie jej bardzo dobrze. Wciąż kibicuję tej drużynie, nawet jeśli momentami coś mi się nie podoba.

Nie ma pan zadry po nieudanej końcówce pobytu w gdańskim klubie?

Nie podchodzę do tego personalnie. Te rzeczy były i sprawiły mi smutek. Uważam, że ucierpiały na tym obie strony. Można było moją końcówkę w Gdańsku rozegrać lepiej. Z Piotrem Stokowcem znaliśmy się jeszcze z czasów wspólnych występów w Dyskobolii Grodzisk Wielkopolski. Gdy przyszedł do Lechii, od razu pierwszego dnia zadzwonił do mnie z prośbą o przyjazd na rozmowę. To była fajna, szczera rozmowa. Takiej chciałem i dzięki niej było mi łatwiej dostrzec, co jest dla mnie dobre, a co złe. Akurat do niego mam wielki szacunek za to, jak podszedł do mojej sytuacji. Przyszedł już na sam koniec, gdy byłem po długiej absencji. Trudno było wskrzesić trzydziestoparoletniego zawodnika po takiej przerwie. Piotrek starał się to zrobić, nie mogę mu tego odmówić. Jednak wcześniejsze lata zdecydowały, że wtedy prezentowałem się już tak, a nie inaczej. Przez dwa sezony rozegrałem 15 minut, więc musiałem być na poziomie siódmoligowca z Cypru. Absolutnie nie zgadzałem się z tamtymi decyzjami trenerów i uważałem, że byłem w stanie dawać drużynie więcej, niż tylko siedzieć na trybunach. Musiałem jednak skończyć karierę tam, zamiast na boisku.

ps3

Prezydent Płocka mówi o świetnej formie Wisły, nowym obiekcie i Dominiku Furmanie.

Jak wygląda sytuacja z przygotowaniami do budowy nowego stadionu? Niedawno Krajowa Izba Odwoławcza uznała, że oferta firmy Mirbud (za 166 mln zł) złożona w przetargu jest ważna. Na jakim etapie jest obecnie sprawa?

Jesteśmy coraz bliżej podpisania umowy. Radni miejscy zaakceptowali moją propozycję zwiększenia kwoty potrzebnej do skończenia tej inwestycji w projektach budżetów na kolejne lata. Mamy zabezpieczonych całość środków. W tej chwili jesteśmy na ostatniej prostej. Lada chwila będziemy prosili potencjalnego wykonawcę o ostatnie dokumenty potrzebne do podpisania umowy.

Kiedy odbędą się więc jakieś pierwsze prace budowlane na obiekcie przy Łukasiewicza? Jest to możliwe jeszcze w tym roku?

Nie, ale jeszcze w listopadzie podpiszemy umowę. Trzeba pamiętać, że inwestycja będzie realizowana w systemie „zaprojektuj – wybuduj”. Wykonawca dostanie kilka miesięcy na zrobienie ostatecznego i oficjalnego projektu stadionu. Uzyskać trzeba również wszystkie pozwolenia na budowę. Mądrzejsi będziemy po pierwszych 45 dniach po podpisaniu umowy, bo wówczas wykonawca przedstawi harmonogram prac. Pierwsze miesiące to będzie jednak głównie projektowanie. Jesteśmy jednak bliżej niż dalej rozpoczęcia prac. Dla wszystkich kibiców Wisły Płock i mieszkańców miasta jest to bardzo dobra informacja. Budowa stadionu na 15 tysięcy miejsc niebawem stanie się faktem.

ps4

Najlepszy czas w karierze Słoweniec Uroš Korun zaczął przeżywać dopiero po przyjściu do Piasta.

Siedzimy w kawiarni na małym, ale urokliwym gliwickim rynku. Korun ma stąd pięć minut do mieszkania, pięć do przedszkola, do którego chodzi jego córka, pięć do szpitala, gdzie urodził się jego syn i trzydzieści sekund do drugiej kawiarni, ulubionego miejsca spotkań piłkarzy Piasta. Dzisiaj też tam siedzą: jest Tom Hateley i Piotr Parzyszek z rodzinami. Lekko spóźniony, bo na hulajnodze, przyjechał Mikkel Kirkeskov. Słowem: Korun ma tu wszystko pod ręką. Nic dziwnego, bo od blisko pięciu lat gra dla Piasta. – Czas szybko leci, czuję się, jakbym przyjechał tutaj wczoraj. Doskonale pamiętam swój pierwszy dzień w Gliwicach. Gdy wjeżdżałem do miasta, zobaczyłem stare budynki. „Rany, gdzie ja jestem?”, pomyślałem. Ale szybko zmieniłem zdanie – rozpoczyna swoją opowieść 32-letni obrońca.

ps5

Byli piłkarze Jagiellonii Dariusz BayerAndrzej Ambrożej wspominają, jak zostali graczami ŁKS.

PRZEGLĄD SPORTOWY: W niedzielę Jagiellonia podejmie w Białymstoku ŁKS. Panowie łączą te dwa kluby, przed laty trafiając z Jagi do Łodzi. W ciekawych czasach i okolicznościach…

DARIUSZ BAYER: Wchodząc do szatni ŁKS, w 1983 roku kończyłem wiek juniora. Byłem młodym chłopakiem i obawiałem się przeprowadzki z Jagiellonii. Doszło do tego, że gdy działacze zaczęli przyjeżdżać do Białegostoku rozmawiać z rodzicami o transferze, uciekałem do kina, gdzieś na miasto… Trochę przestraszyłem się wyjazdu. Nie samego grania, a czegoś nowego, wyfrunięcia nastolatka z rodzinnego gniazda. Miałem obawy, więc chciałem i… nie chciałem ŁKS. Kiedy więc działacze i rodzice negocjowali, wymykałem się z domu. Po jakimś czasie dzwoniłem. Odbierał brat:
– Siedzą?
– Jeszcze siedzą.
– Dobra, to nie wracam.

Działacze ŁKS zobaczyli mnie w trakcie półfinałów mistrzostw Polski juniorów rozgrywanych w Aleksandrowie Łódzkim. Walczyliśmy tam w barwach Jagiellonii. Mówię: walczyliśmy, bo graliśmy z Andrzejem w jednej drużynie. Widocznie wpadłem ełkaesiakom w oko, ponieważ mocno zagięli na mnie parol. W Białymstoku skończyłem cztery lata technikum, a po przeprowadzce do Łodzi planowałem dokończyć ten ostatni rok. Ostatecznie załatwili mi i Jarkowi Bako wieczorówkę, ale jakoś nigdy nie było nam do niej po drodze. Korki… (śmiech).

ANDRZEJ AMBROŻEJ: W ŁKS znalazłem się dziesięć lat po Darku. Po rundzie jesiennej ekstraklasy sezonu 1992/93 w Białymstoku zjawił się działacz ŁKS Marek Łopiński. Ustalił warunki mojego półrocznego wypożyczenia z Jagi. Po pół roku pobytu w Łodzi ŁKS zdecydował się na kolejne sześciomiesięczne wypożyczenie. Lecz nie miałem zamiaru tam zostać. Zalegali mi pieniądze za całe pół roku. Obiecano, że przed pierwszym meczem uregulują. Przyjeżdżam na stadion, w tym czasie drużyna zbiera się na ligowe spotkanie. Pytam działaczy:
– Są pieniądze?
– Jeszcze nie.
– Skoro nie ma, to dziękuję, do widzenia.
Pojechałem na obiad. Skontaktowali się po kilku godzinach. „Natychmiast przyjeżdżaj na stadion! Idź do dyrektora!”. Kasa się znalazła. Po meczu odebrałem ją. Mało tego, zupełnie nieprzygotowany zagrałem w tamtym spotkaniu. Skończyło się moim golem, ładnym zresztą.

ps6

Alan Uryga w Płocku po raz pierwszy poczuł się doceniony. W Krakowie tego nie doświadczył.

Jak byłeś traktowany przy Reymonta?

Niesprawiedliwie. Przez kibiców i, jak pokazała końcówka, również przez władze klubu. Zdawałem sobie sprawę ze swoich deficytów, ale gdy bywały okresy słabszej gry całej drużyny, ze mnie robiono głównego winowajcę. Obciążano mnie winą niewspółmierną do przewinień. Różnice w naszej grze były minimalne, jednak obrywał wychowanek. W tamtych czasach nie było nam łatwo. Ja, Michał Chrapek, Michał Czekaj – wszyscy byliśmy na cenzurowanym.

Ile razy czułeś się oszukiwany przez władze Wisły Kraków?

Na pewno czuliśmy się tak, gdy przejął ją Jakub Meresiński. Dla wszystkich było to bardzo dziwne, baliśmy się, że będzie to początek końca. Był też czas, kiedy przez siedem miesięcy nie otrzymywałem pensji, jednak wtedy nie stanowiło to dla mnie wielkiego problemu, bo mieszkałem z rodzicami. Traktowałem grę w klubie jak lokatę. Właścicielem była Tele Fonica, więc każdy miał z tyłu głowy, że te pieniądze zostaną wypłacone. Zaległości dotyczyły tylko kilku zawodników, tych, którzy byli najmocniej związani z klubem. Chodziło o wychowanków i starszyznę, czyli Arka Głowackiego, Pawła Brożka i Rafała Boguskiego. W klubie wiedzieli, że ze strony piłkarzy najmocniej zaangażowanych emocjonalnie nic im nie grozi, bo my nie złożymy wezwań o zapłatę.

Wykorzystywano twoje przywiązanie do klubu?

Oprócz tej sytuacji, o której wspomniałem, miałem takie poczucie raz jeszcze, gdy za pierwszym razem przedłużałem kontrakt z Wisłą. Kiedy negocjowaliśmy warunki, jeden z członków zarządu powiedział, że powinienem je przyjąć właśnie ze względu na moje przywiązanie do barw. Próbowano wzbudzić we mnie nawet poczucie, że to ja jestem coś winien klubowi. Uważali, że bez dyskusji powinienem się zgodzić, bo przecież tu się wychowałem, marzę, by regularnie grać w pierwszej drużynie. Po latach okazało się, że osoba, która używała tych argumentów, nie jest zbyt wiarygodna. Zostały jej już postawione zarzuty.

Nabyłeś książkę Szymona Jadczaka „Wisła w ogniu”?

Kupiłem. Dla mnie to o tyle specyficzna lektura, że sporo osób, które w niej występują, znam lub kojarzę. O wielu sytuacjach słyszałem.

ps7

SPORT

Szymon Matuszek jest dziś kapitanem Górnika Zabrze, ale ekstraklasowe szlify zaczynał zbierać w Piaście Gliwice.

Kiedy w połowie 2008 roku razem z Kamilem Glikiem i Krzysztofem Królem rozwiązywaliście kontrakty z Realem Madryt, nie było tematu gry w Piaście, gdzie trafił wtedy Glik?

– Nie było. Już wcześniej z Krzyśkiem podpisaliśmy kontrakty z Jagiellonią. Odbyło się to w Bytowie, gdzie zespół przebywał na obozie. Z Kamilem była inna sprawa. Najpierw, z tego co pamiętam, był w Gliwicach na sprawdzianach, a dopiero potem podpisał umowę. My zrobiliśmy to wcześniej. Rok później, a konkretnie latem 2009, i tak trafił pan do Piasta.

W jakich odbyło się to okolicznościach?

– Byłem akurat po półrocznym okresie niegrania w Białymstoku. Miałem kłopoty z kolanem. Trener Probierz razem z prezesem Kuleszą stwierdzili, że będą chcieli grać bardziej ofensywnie i w moim wypadku najlepiej będzie jak pójdę na wypożyczenie, bo nie mają czasu ogrywania zawodnika po kontuzji. Ja tego grania potrzebowałem i tak wylądowałem w Gliwicach, zresztą późno, bo w ostatnim dniu okienka transferowego.

sport1

Felicio Brown Forbes tak dobrze prezentuje się w Rakowie Częstochowa, że po raz pierwszy dostanie powołanie do reprezentacji Kostaryki na mecze o punkty.

Tuż po przyjedzie z Elbląga piłkarz urodzony w Berlinie odbierał więc zasłużone gratulacje za świetną dyspozycję na murawie i powołanie do reprezentacji Kostaryki, która w listopadzie zagra dwa spotkania eliminacyjne Ligi Narodów CONCACAF. O „Felku” wszyscy dziś mówią przy Limanowskiego dobrze albo… bardzo dobrze. Że skromny, uśmiechnięty chłopak, nie stwarzający żadnych barier podczas rozmowy, który oddaje się w stu procentach swojej drużynie. Na dodatek często spoglądający w okolice Jasnej Góry, skąd dobre wiatry powiały w żagle niejednemu piłkarzowi. Niektórzy widzą w zawodniku, który w Polsce zaliczył przecież mało udaną przygodę z Koroną Kielce, przyszłego kapitana częstochowskiego zespołu. Może dlatego, że Kostarykanin zasmakował trudnego futbolowego chleba w Rosji, gdzie nikt specjalnie nie rozczula się nad losem piłkarza żegnającego się z pracodawcą zawiedzionym postawą zagranicznego zaciągu.

sport2

Trener Ruchu Chorzów, Łukasz Bereta przychodził do klubu w momencie największego kryzysu, ale teraz może patrzeć do przodu z dużo większym optymizmem.

Który z zawodników tej jesieni zrobił największy progres?

– Trudno wyróżnić pojedyncze osoby. Jednego dnia lepszy jest ten, drugiego – ktoś inny. To wszystko jest płynne i nakręca rywalizację. Po zakończonej rundzie dokonamy podsumowania. Meczów było naprawdę dużo, dlatego będzie można stwierdzić, kto zrobił największy postęp i komu w dłuższym okresie można zaufać.

Jaką miarę przyjmiecie?

– W gronie trenerów zawsze, po każdym spotkaniu, wystawiamy zawodnikom oceny. Skala jest od zera do dziesięciu, przy czym dziesiątki jeszcze nikt nie dostał. Dziewiątki – też nie. Ósemka była dotąd najwyższą notą, jaką przyznaliśmy. Tak naprawdę nie było takiego meczu, w którym zdecydowanie zdominowalibyśmy rywala, a ktoś zagrałby tak, że nie mielibyśmy żadnych zastrzeżeń.

Wiele osób jest związanych z Ruchem nie tylko kontraktem, ale czymś więcej. To siła tej drużyny?

– Weźmy skład z meczu z Polonią: pięciu młodzieżowców to wychowankowie. Dwaj kolejni – Rudek i Dąbrowski – weszli na zmiany. No i sztab. Ryszard Kołodziejczyk to żywa legenda Ruchu. Jakub Brzozowski jako zawodnik przechodził przez wszystkie szczeble szkolenia, aż do juniorów starszych. Łukasz Molek – to samo. Ja zaszedłem ciut wyżej, choć również nie zadebiutowałem w pierwszym zespole. Z fizjoterapeutą Filipem Czaplą znamy się od 10 lat, jeszcze z czasów Młodej Ekstraklasy, bo Filip zaczynał przy niej i drużynie juniorów. „Kiero” Andrzej Urbańczyk, łączący swoją funkcję z rolą dyrektora sportowego, też niejedno w klubie przeżył i bardzo nam pomaga. Wszyscy jesteśmy z Ruchem związani latami. Bardzo dobrze, że tak to jest zbudowane.

sport3

SUPER EXPRESS

Grzegorz Krychowiak (29 l.) jest w rewelacyjnej formie. Uważany za gwiazdę ligi rosyjskiej pomocnik Lokomotiwu Moskwa ma rekordowy sezon pod względem strzeleckim. W wywiadzie dla „Super Expressu” piłkarz reprezentacji Polski mówi o swoich celach na boisku i poza nim. Jednym z marzeń znanego z podróżniczej pasji „Krychy” jest… zobaczenie stu cudów świata.

– Z perspektywy czasu widać, że twoja decyzja o przejściu do Lokomotiwu była bardzo dobra. Tak w punktach: co zadecydowało o reaktywacji Krychowiaka? Poza trafnym wyborem klubu…

– W piłce nożnej trzeba zadbać o cztery punkty. Pierwszy to odpowiedni sen. Drugi to trening indywidualny, przed i po zajęciach z drużyną. Trzeci to praca z fizjoterapeutą, a czwarty odpowiednie odżywianie się. Ostatnio poczyniłem duży postęp, choćby w punkcie czwartym.

– Ale przecież od dawna dobrze się odżywiałeś…

– Tak, ale… Do niedawna jadłem mięso, a od stycznia już nie jem. Chciałem jeszcze bardziej poprawić wyniki krwi. Miałem niezłe, ale chciałem jeszcze lepsze. Odstawiłem więc mięso i wyszło mi to na dobre. Wyniki krwi jeszcze się poprawiły.

se1

GAZETA WYBORCZA

– Najwięcej agresji jest w piłce tam, gdzie ludzie grają amatorsko, żeby się poruszać, dla przyjemności. Bicie sędziego jest częścią tej przyjemności – mówi sędzia Szymon Lizak. Kolejne media piszą o akcji #SzacunekDlaArbitra.

Tobie też grożono, że „zostaniesz zapier… na mieście”, jak usłyszał od piłkarzy sędzia podczas meczu A-klasy na Śląsku?

– Miałem groźny przypadek 15 lat temu. Facet ubliżał mi przez cały mecz. Wykluczyłem go, a on wtedy z inwektywami złapał mnie za szyję.

Dusił?

– Próbował. Uwolniłem się i zakończyłem mecz. Każdy sędzia przytoczy ci takie opowieści ze swojej pracy, zapewniam. Agresja dotyka zwłaszcza arbitrów początkujących, którzy rozpoczynają pracę od sędziowania meczów B-klasy. Gdzieś muszą się uczyć, są omylni, a na początku kariery nie mają doświadczenia, jak radzić sobie z taką szkołą życia, jaką jest B-klasa. Mecze często są w niedzielę przed południem, wielu zawodników, trenerów czy działaczy stawia się na nich na wczorajszych falach. W B-klasie w piłkę gra się marnie, ale ci sami ludzie prezentujący B-klasowy poziom oczekują, że sędzia będzie nieomylny i najlepszy na świecie. Mają wobec niego wymagania, których nie mają wobec siebie.

To jest problem, z którego bierze się agresja wobec arbitrów. Brak empatii?

– Raczej hodowane od lat przyzwolenie na to, że sędziego można lżyć, poniewierać, obrzucać stekiem obelg, w końcu – jak się okazuje – nawet uderzyć. Bo po to jest na boisku. To jest chore, z tym trzeba skończyć, bo ludzie wybierający się na mecz uznają wyzywanie arbitra za normę. Tolerujemy to od lat, stało się to kulturą boiska czy stadionu i teraz się dziwimy, że nas biją?

gw1

Fot. newspix.pl

Najnowsze

Komentarze

0 komentarzy

Loading...