Największym plusem tego mundialu jest to, że nie uczestniczy w nim Polska. Można spokojnie rozsiąść się w fotelu i oglądać kapitalne mecze, zamiast słuchać, w jakim składzie za moment przegramy, kogo boli noga, czy małżonki już przyjechały, czy mają bilety, czy piłkarze grali w Playstation i co zjedli na obiad. Gdyby biało-czerwoni polecieli do Brazylii, nie wyniknęłoby z tego kompletnie nic, poza zasypaniem nas śmieciowymi informacjami oraz oczywiście poza wstydem, jaki niechybnie przynieśliby piłkarze na boisku. Pomyślcie sami, jakie to by było męczące: o 15.00 konferencja prasowa z udziałem selekcjonera oraz – dajmy na to – Grzegorza Krychowiaka.
– Wiemy, że nie jesteśmy faworytami, ale damy z siebie wszystko. Wierzymy, że tym razem nie zawiedziemy – typowe bla, bla, bla, któremu media nadawałyby niesamowitą rangę. A teraz szybki przeskok do Koszalina, gdzie miejscowe kucharki przygotowały mundialowy żurek. I rzut oka na Sochaczew, gdzie 13-letni uczniowie namalowali obraz dla Wojtka Szczęsnego.
Oczywiście to wszystko działoby się wcześniej, w początkowej fazie mundialu, bo teraz to już nasi dzielni piłkarze byliby w domach i opowiadali o tym, że w następnym turnieju zmażą plamę. Ktoś by powiedział „daliśmy dupy” – i ta właśnie osoba zostałaby bohaterem, jako prawdomówna i szczera.
A tak mamy spokój. Możemy delektować się futbolem. Podziwiać, w jakim stylu odpada Algieria. Rany, żebyśmy my odpadli tak chociaż raz. A nie zawsze po takich meczach, że człowiek się skręca przed telewizorem z zażenowania. Od razu murowanie, obrzydliwe, bez pomysłu i bez szans na powodzenie. Rzygi, a nie futbol. Grać jak Algieria – odważnie, z sercem, o pełną pulę – i polec. O tak, tak polec można i mieć głowę podniesioną. Żeby zobaczyć piłkarzy tak pragnących sukcesu, tak o niego walczących i tak na koniec zapłakanych. A nie wychodzących przed meczem na boisko z kamerami w rękach, jak w 2002 roku.
* * *
W mundialu podoba mi się wszystko, poza przerwą na uzupełnianie płynów. Wiem, że bywa gorąco, nieprzyjemnie i że człowiek się męczy. Uważam jednak, że zawodowy sport – ten na poziomie mistrzostw świata – to też walka ze zmęczeniem. Jeden zawodnik już nie ma siły, już mu tak przygrzało, że się ledwie porusza, a drugi biegnie dalej – bo ma silniejszy organizm, bo lepiej trenował, bo dbał o dietę albo odpowiednio przespał noc. Przerwa na picie to wyrównywanie szans, podawanie ręki słabszemu.
A przecież futbol nie jest grą, w której akcja dzieje się cały czas. Są przestoje. Jak ktoś już się słania na nogach – może podbiec do ławki i się napić. Jeśli zrobi to nie podczas przerwy w grze, tylko tak po prostu, to opuści swoją strefę. Wtedy ułatwi przeciwnikowi rozegranie piłki – i to jest w porządku, sprawiedliwe. Słabsi odpadają albo pakują się w tarapaty. Piłka nożna to przecież nie tylko technika, ale też wybieganie, końskie zdrowie, zdolność do zachowania koncentracji w momencie krańcowego wycieńczenia. Kiedy biegną maratończycy, to nikt nie zatrzymuje biegu, żeby wszyscy odpoczęli. A tutaj tak – i uważam, że to krok w złą stronę.
Przerwa na picie staje się też przerwą dla trenerów, daje możliwość przeprowadzenia szybkiej odprawy, jak to zrobił Louis Van Gaal. I teraz powstaje pewna niesprawiedliwość: niektórzy trenerzy mają ten dodatkowy czas, a niektórzy nie, ponieważ temperatura jest niższa o kilka stopni. Być może Algieria lepiej by zagrała końcówkę meczu z Niemcami, gdyby trener mógł zebrać wszystkich piłkarzy około 70 minuty i na nowo ich poustawiać. Nie wiemy tego.
* * *
Na stronę wpadł filmik, jak oglądamy mecz Grecja – Kostaryka. Było świetnie, wesoło i prawie do rana. Tak na co dzień to grecki zespół mnie ani ziębi, ani grzeje – a jeśli już, to ziębi – ale tam udzielił się klimat długiej biesiady i byliśmy całym sercem za Grekami. A jak strzelili gola w ostatniej minucie, to już pełna euforia. Tak się zdarza, gdy gospodarz potrafi zaczarować gości.
I teraz piszą do mnie jacyś ludzie: tam tłuczono talerze! Na ulicy bałagan zrobiono!
Atakują smutasy ze wszystkich stron. Smutni ludzie i ich smutne teksty. Zamiast się uśmiechnąć, że gdzieś w centrum Warszawy jest mała Grecja, że ludzie się bawią i że nawet po odpadnięciu z mistrzostw świata potrafią zatańczyć przed lokalem – to się smucą. Bo ktoś na pustej ulicy w nocy rozbił talerze – ale takie specjalne, kupione tylko po to, by je rozbić, chyba gliniane, co pękają bez problemu i nie są ostre. Spokojnie smutasy, po minucie wszystko było posprzątane przez pracowników, za to greckiej tradycji stało się zadość. A że rozbijanie komuś na głowie tych talerzyków jest głupie? Oczywiście, że jest głupie. Masa głupich rzeczy sprawia nam głupią radość i sprawia, że się śmiejemy.
Smutasy tego nie rozumieją. Zrobią sobie kanapkę z pasztetem i zasmrodzą internet swoim smutkiem.
* * *
No dobra, teraz trochę o Polsce będzie. Nie o polskiej piłce, bo w niej nie wydarzyło się nic interesującego, poza tym, że w meczu pokazowym w Poznaniu Lech nie ograł Lecha z 2004 roku, czyli złożonego z oldboyów (skończyło się wynikiem 0:0). Podobno Piotrek Świerczewski całkowicie zakasował Karola Linetty’ego, co najlepiej oddaje, w jakim kierunku zmierzamy. Niedawno oldboye – głównie kadrowicze Engela – w towarzyskim meczu zatrzymali zespół gwiazd 1. ligi (tej aktualnej), co też daje do myślenia.
Ale ja nie o piłce, tylko o kibicowaniu. W Poznaniu konsternacja, bo wojewoda zamknął stadion. Teraz muszę napisać coś niepopularnego, coś za co spadną na mnie gromy: chociaż uważam zamykanie stadionów za kretyństwo czystej wody i chociaż mam uczulenie na wojewodów, w tym całym sporze rozumiem obie strony.
1. Rozumiem działaczy Lecha Poznań, że nie chcieli odmówić sprzedaży biletów na mecz osobom, którzy wcześniej siedzieli w sektorach, w których odpalono racę. W przypadku każdego wykroczenia trzeba namierzać sprawców, a nie karać kogo popadnie. Lech postąpił sprawiedliwie względem swoich fanów, a jednocześnie nie odciął się od wpływów do budżetu. Przecież każdy niesprzedany bilet to mniej pieniędzy w kasie klubu.
2. Rozumiem jednak wojewodę, że domagał się zakazu sprzedaży biletów tym kibicom. Przecież on w zamyśle nie chciał ukarać betonu i krzesełek, tylko ludzi, którzy sobie z niego kpią. Zamknąłby trybunę i co dalej? Stadion jest tak wielki, że pomieściłby wszystkich kibiców zza bramki w innych sektorach. De facto kary nie byłoby więc żadnej, byłaby tylko głupia pokazówka. Zakazując sprzedaży biletów całej grupie ludzi, zakładał, że będą w niej także jednostki, w które celował. Gdyby te osoby mogły się zwyczajnie przesiąść, to wyszedłby na durnia.
3. Rozumiem Lecha Poznań, że nie jest w stanie zapobiec odpaleniu rac. To są przedmioty bardzo małe, proste do wniesienia. Oczywiście nie mam przekonania, że klub robi wszystko, by zapobiec odpalaniu rac, ale mogę życzliwie założyć, że tak. Jeśli nie da się zapobiec wniesieniu pirotechniki – a nie da się – wtedy trzeba namierzać sprawców już po odpaleniu, ale też rozumiem, że jest to bardzo trudne, czasami niemożliwe.
4. Rozumiem wojewodę, że ma dość tej sytuacji. Z jego punktu widzenia stadion, na który regularnie wnoszone są zakazane przedmioty, nie jest bezpieczny. Skoro można wnieść zakazaną racę, skoro można ją odpalić, a działacze bezradnie rozkładają ręce, bo ani nie są w stanie zapobiec wniesieniu, ani odpaleniu, ani nie mogą namierzyć sprawcy, to wojewoda zaczyna stosować odpowiedzialność zbiorową. Jestem i będę przeciwko odpowiedzialności zbiorowej, ale po ludzku jestem w stanie chłopa zrozumieć. On ma poczucie, że ktoś się z nim bawi w kotka i myszę, że ktoś śmieje mu się w twarz. Ktoś mówi mu: – Nie namierzyliśmy sprawców, nie namierzymy i co nam zrobisz?
5. Rozumiem Lecha, że jest oburzony zamknięciem całego obiektu. Ucierpią dziesiątki tysięcy niewinnych osób, a klub poniesie ogromne straty finansowe. Jest to sytuacja paskudna dla „Kolejorza”, gorzka pigułka trudna do przełknięcia. Sytuacja uderzająca w finanse prywatnej firmy.
6. Rozumiem wojewodę, że ma to w głębokim poważaniu. Musi walczyć o swój autorytet, czasami tupnąć nogą, w przeciwnym razie ośmieszyłby swój urząd i nigdy nie dopiął swego. Z jego punktu widzenia: ktoś nie potrafi w sposób odpowiedni poprowadzić imprezy masowej.
Mamy tu dwa podmioty, które podejmują ze swojej perspektywy racjonalne decyzje, a wszystko kończy się w sposób idiotyczny. Żeby jednak można było rozpocząć tę wyliczankę, to musiał zaistnieć podstawowy warunek: ktoś musiał odpalić racę, jednocześnie wiedząc, z czym się to wiąże. Kto więc w sposób bezpośredni zamknął obiekt i wpakował klub w finansowe tarapaty? Wojewoda czy… kibice?
Napisałem na twitterze i powtórzę tu jeszcze raz. Nawet zwierzęta uczą się, że pewnych czynności nie mogą powtarzać, bo np. kopnie je prąd. Ja wiem, brutalne porównanie. Tutaj jednak mamy sytuację inną: wiele osób powtarza pewne czynności i ciągle dziwi się konsekwencjom.
Do przemyślenia. I do podliczenia: zamknięty stadion to milion złotych w plecy? Coś koło tego? No to – warto było?