Reklama

Dziekanowski: Była żona zrobiła ze mnie osobę bez serca. Nie byłem taką kanalią

Szymon Janczyk

Autor:Szymon Janczyk

30 września 2022, 09:34 • 24 min czytania 14 komentarzy

Weekendowa prasa to szeroki przegląd tego, co dzieje się w polskich ligach. Mamy wywiady z Dariuszem Dziekanowskim, Patrykiem Dziczkiem czy Jarosławem Mrozkiem, sylwetki i rozmówki o aktualnych wydarzeniach.

Dziekanowski: Była żona zrobiła ze mnie osobę bez serca. Nie byłem taką kanalią

Sport

Bogdan Pikuta o najlbiższej serii gier.

Na który z meczów11. kolejki ekstraklasy ostrzy pan sobie kibicowski apetyt?

– Na pierwszy plan wysuwają się dwa spotkania, czyli Lecha z Legią i Widzewa z Rakowem. W pierwszym goniący czołówkę aktualny mistrz Polski zmierzy się w Poznaniu z liderem, a w drugim plasujący się na 5. pozycji beniaminek gościć będzie w Łodzi wicelidera, który ma jeden zaległy mecz do rozegrania, a traci jedno „oczko” do warszawskiej drużyny. Bliższy mojemu sercu jest jednak mecz na stadionie przy Alei Piłsudskiego, bo przecież byłem zawodnikiem i Widzewa, i Rakowa. Co prawda w czasach mojej gry były to dwa różne światy, bo w czerwono-biało-czerwonych barwach zdobyłem jeden z czterech mistrzowskich tytułów i zagrałem w europejskich pucharach strzelając gola w wygranym 1:0 meczu z Bangor City FC, natomiast w Częstochowie dwa lata później przeżyłem gorycz degradacji z ekstraklasy, ale sentyment pozostał.

Czyli spodziewa się pan atrakcyjnego widowiska?

Reklama

– Liczę na to, bo obydwa zespoły grają ofensywnie i dużo strzelają. Raków ma więcej atutów i doświadczenie wyniesione z występów w międzynarodowych rozgrywkach. Indywidualności też są po stronie częstochowian, którzy pod wodzą Marka Papszuna stanowią kolektyw i wiedzą, że walczą o historyczne mistrzostwo Polski, które już dwa razy z rzędu było bardzo blisko. Myślę jednak, że to wszystko nie wystarczy do zwycięstwa w Łodzi. Widzew ma znowu to coś, co już dawno kibice, będący autentycznym dwunastym zawodnikiem, określili mianem „charakteru”. Janusz Niedźwiedź natchnął drużynę i choć asy Rakowa Ivi Lopez, Bartosz Nowak czy Fabian Piasecki mogą nawet w pojedynkę wygrać mecz, to w starciu z zespołem, którego strzelecką wizytówką jest Jordi Sanchez, a sercem Marek Hanusek, którego nazywam Sergio Busquetsem polskiej ligi, nie dadzą rady. Spodziewam się remisu, ale okraszonego efektownymi golami i atrakcyjną grą.

Rozwandowicz chce coś udowodnić ŁKS-owi.

– Zawsze u sportowca jest złość gdy ktoś z ciebie rezygnuje. Takie rzeczy w piłce nożnej się zdarzają. Okresu gry w ŁKS-ie nigdy nie zapomnę, to był bardzo fajny czas, udało się wówczas sporo osiągnąć, krok po kroku wspinaliśmy się w ligowej hierarchii. Był też spadek, ale przecież w sporcie porażki też są wpisane w bieg zdarzeń. Teraz jestem jednak w Sosnowcu i najważniejsze jest Zagłębie. Na pewno będę chciał się pokazać z jak najlepszej strony i postaram się udowodnić, że niektórzy zbyt wcześnie mnie skreślili i nie tyczy się to tylko trenera Moskala, z którym na pewno jednak podamy sobie ręce przed meczem – mówi z uśmiechem Maksymilian Rozwandowicz.

Daniel Tanżyna walczy o powrót na boisko.

– Już tydzień przed tym meczem czułem bóle kręgosłupa – opowiada. – Posiłkowałem się tabletkami przeciwzapalnymi, przeciwbólowymi. Po powrocie z Olsztyna nie mogłem wstać z łóżka, byłem cały pokrzywiony, klub wysłał mnie na rezonans. Podczas badania usłyszałem: „Ale ma pan ogromny próg bólu!”. Powiedziano mi, że przepuklina powoduje duży nacisk i ludziom z tym ciężko funkcjonować. Polecon bym od razu jechał na SOR. Udałem się do lekarza klubowego, skonsultowaliśmy się też z innymi i zapadła decyzja, że muszę usunąć fragment przepukliny, która powoduje nacisk na nerw. Wszystko szło zgodnie z planem. Minęło 3,5 miesiąca rehabilitacji zacząłem treningi indywidualne, potem z drużyną. Sparingi zaczęły się w naszym drugim tygodniu podczas pobytu na Słowacji. Miałem dość mocne starcie z rywalem, poczułem delikatny ból w kręgosłupie. Uznałem, że trzeba to przegryźć, zacisnę zęby, pewnie przestanie i będzie OK. Z tygodnia na tydzień pogłębiało się to jednak, aż wreszcie musiałem „zjechać do boksu”. Okazało się, że uraz się odnowił. Leczymy go zachowawczo, z tygodnia na tydzień jest progres, ból jest coraz mniejszy.

Reklama

Super Express

Marek Jóźwiak o Filipie Mladenoviciu.

– Spotkania o stawkę nakręcają go. Lubi w takich hitowych meczach pokazać przeciwnikowi, że potrafi grać w piłkę. Może zagrać taki mecz, po którym wszyscy będą mu bili brawo, a w kolejnym nie będzie go w ogóle widać i będzie jednym ze słabszych graczy. Dużo udziela się w ofensywie, więc Lech będzie musiał uważać na jego wejścia i dośrodkowania z lewej strony. Gospodarze na pewno będą chcieli wykorzystać jego słabość w obronie – przekonuje były kadrowicz. Jóźwiak docenia klasę Serba, ale zwraca uwagę na jego zachowanie. – Mladenović musi się skupić na meczu, a nie na udowadnianiu wszystkim, że jest na boisku – zaznacza. – Te jego gestykulowanie, mówienie pod nosem, rozmawianie z sędziami nie pomagają mu. Odnoszę wrażenie, że on sam siebie nakręca na te złe tory. Jeśli jest zmobilizowany imyśli wyłącznie ogrze, to piłkarskich atutów mu nie brakuje. Ma świetnie ułożoną lewą nogę, a do tego jest niekonwencjonalny i nieprzewidywalny – podkreśla.

W meczu Widzew – Raków zmierzą się bracia Kun.

– Wkurzałem się, czasem nawet sobie popłakałem, gdy przegrałem, a przegrywałem większość takich meczów. Ale to mnie też hartowało – dopowiada Patryk. Okazji do rewanżu można było szukać na różnych polach. Ot, choćby w innej dyscyplinie. – Zawsze oglądaliśmy razem Tour de France, a potem szły w ruch nasze rowery – podpowiada Dominik. Tyle że i tu miewał przewagę. – „Domino” był bardziej szalony. U niego żyłka rywalizacji była mocniejsza – ocenia z uśmiechem młodszy z braci. […] – Nogi nikt nie odstawi! – zapewnia starszy z braci. Ich boiskowej rywalizacji z trybun przyglądać się ma silna ekipa z Węgorzewa: rodzice, ale także wujkowie i kuzyni. A kto wygra? –Lepszy! – zgodnie potwierdzają bracia, uśmiechając się szeroko…

Fakt

Pavol Stano zakulisowo.

– Kiedy człowiek siedzi przy kawce i wpatruje się w spokojny nurt rzeki, głowa kapitalnie odpoczywa. No i w hotelu jest świetna kuchnia – śmieje się trener. Tyle że przy garnkach Staňo c z u j e s i ę równie komfortowo co na piłkarskim boisku. – Bardzo lubię polskie dania. Sam je przyrządzam. Ludzie z mojego otoczenia mówią, że robię mistrzowski bigos. W każdej odmianie – z grzybami, ze śliwkami. Schabowy, potrawy z grilla. Żaden problem! – uśmiecha się Pavol. Trener Wisły lubi mieć wszystko pod kontrolą, dba o szczegóły. Jego dzień pracy zaczyna się o 8 rano, wtedy melduje się w klubie, a kończy późnym wieczorem. Po powrocie z klubu jeszcze kilka godzin spędza przed ekranem komputera. – Są dni, że człowiek jest tak wypompowany psychicznie, że nie ma czasu tęsknić za rodziną. Prysznic i spać. A od rana to samo… – twierdzi szkoleniowiec.

Jan Urban o meczach Lech – Legia.

I na tym nowym stadionie Legia przypieczętowała mistrzowski tytuł. Właśnie w meczu z Lechem.

To prawda, choć mnie bardziej zapadł w pamięć pierwszy mecz z Lechem. Jesienią przy Bułgarskiej już po półgodzinie gry prowadziliśmy 3:0 i było pozamiatane. Dopiero w końcówce Bartosz Ślusarski strzelił honorowego gola.

Dwa lata później został pan z kolei trenerem Lecha. Jak pan wspomina mecze z Legią?

Czy z tej strony barykady, czy z tamtej, te mecze zawsze były, są i będą bardzo atrakcyjne. Nie inaczej było w tamtym sezonie, choć w lidze Legia nam wtedy odjechała. Wynagrodziliśmy to po części kibicom, wygrywając 4:1 mecz o Superpuchar.

Czego możemy spodziewać się w sobotę przy Bułgarskiej?

Legia przyjeżdża do Poznania jako lider, ale nie ma to większego znaczenia, bo Lech złapał drugi oddech po kiepskim początku sezonu. Spodziewam się fajnego, otwartego spotkania.

Maciej Bartoszek twierdzi, że miał oferty z klubów, ale woli być burmistrzem.

– Miałem oferty z klubów I ligi i zapytania z ekstraklasy, ale podziękowałem. Potrzebuję znacznie dłuższego odpoczynku od piłki. Chcę zadbać o swoje sprawy, dokończyć studia podyplomowe i skupić się na innej pracy – tłumaczy. – Nie lubię siedzieć z założonymi rękoma, dlatego chcę działać. Zgłosiło się do mnie kilka osób z propozycją, bym wystartował w wyborach na burmistrza i po zastanowieniu stwierdziłem, że to robota dla mnie – mówi i jednym tchem dodaje: – Tak naprawdę w tej pracy nie ma ograniczeń. Cały czas coś się dzieje. Kiedy kończy się jeden projekt, trzeba zacząć kolejny. Non stop pojawiają się nowe cele. A ja to bardzo lubię – tłumaczy Bartoszek.

Przegląd Sportowy

Nie może być inaczej – zaczynamy od zapowiedzi meczu kolejki, czyli starcia Lecha z Legią.

Euforia w sektorze gości w Poznaniu po golu Hämäläinena w kwietniu 2017 roku była nie do opisania. Fin stał się katem poznaniaków, kiedy w ostatnich sekundach spotkania głową wpakował piłkę do siatki. „Hama”, w przeciwieństwie do reszty swoich kolegów, nie okazywał nadzwyczajnej radości, z powodu szacunku do byłego pracodawcy. To nie był pierwszy raz, kiedy Fin dał się we znaki fanom Kolejorza. Kilka miesięcy wcześniej przy Łazienkowskiej pojawił się na boisku w końcówce meczu, a po chwili zagwarantował trzy punkty gospodarzom. Jak się później okazało, zawodnik Legii był na pozycji spalonej, co przeoczył sędzia boczny. Sam piłkarz w kilku wywiadach wspominał gole przeciwko byłej drużynie jako „surrealistyczne chwile”.

Czuje się zdradzony — powiedział trener Legii Romeo Jozak po rywalizacji jego zawodników z Lechem w 2017 roku. Gorzkich żalów Chorwata nie było końca. Szkoleniowiec użył również pamiętnych słów jak: „Kobiety zagrałyby lepiej od Legii” czy „Dziś wstyd jest mi nazywać siebie trenerem po takim meczu”. Legia przegrała w Poznaniu 0:3 i była to pierwsza taka porażka legionistów z Kolejorzem w tym wieku. Gdyby tego było mało, to po wysokiej przegranej chuligani dopadli piłkarzy Wojskowych na klubowym parkingu, a następnie ich pobili. Legioniści obrywali, a całą sytuację z boku oglądał trener Jozak, któremu zarzucano później brak reakcji. 

Kibice zebrani przy Bułgarskiej mieli dość, kiedy legioniści na przestrzeni sześciu lat piąty raz zostali mistrzem Polski. Gdyby tego było mało, to po trofeum sięgnęli w Poznaniu, jednak ze względów „bezpieczeństwa” trofeum oraz medale mieli odebrać dzień później. Za sprawą warszawskich fanów było inaczej, gdyż oni sami przygotowali ceremonię dla najlepszej drużyny sezonu 2017/18. Wojskowi wygrywali 2:0, a mecz został przerwany w 76. minucie, kiedy kibice gospodarzy obrzucili boisko racami, a następnie na nie wtargnęli. Już przed meczem dobiegały głosy, że jeżeli legioniści będą wygrywali, to bywalcy Kotła nie pozwolą, aby spotkanie zostało dokończone. Z czasem opuścili stadion, a przyjezdni cieszyli się w najlepsze.

I to w kilku odsłonach, bo mamy też tekst o rywalizacji akademii.

Legia Warszawa i Lech Poznań walczą na kilku frontach. Jednym z najbardziej prestiżowych jest walka akademii. Ostatni ruch Legii – zatrudnienie na stanowisku dyrektora Marka Śledzia, a więc dawnego twórcy Akademii Lecha Poznań, jeszcze zaostrzy ten spór. W środowisku nie jest tajemnicą, że Śledź nie rozstał się z Lechem w zgodzie. W Poznaniu wręcz nie chcą o nim słyszeć, mówią, że choć zrobił wiele dobrego i wprowadził sporo standardów organizacyjnych, to też przypisał sobie wszystkie zasługi, choć na sukcesy pracowała grupa ludzi. Dlatego jeśli chodzi o akademie, prawdziwa wojna dopiero się zacznie. Dariusz Mioduski nigdy nie ukrywał, że chciałby, aby Akademia Legii produkowała i sprzedawała zawodników na zachód. Taki był cel klubu, żeby być jak Anderlecht czy Ajax Amsterdam. Ale dziś to Lech jest liderem, jeśli chodzi o kwoty uzyskiwane ze sprzedaży piłkarzy. Na pewno przewaga Lecha polega na tym, że jest pewna ciągłość szkolenia, do tego wychowankowie regularnie dostają szansę gry. Dlatego gdy dochodzi do transferu, zawodnik ma już za sobą sporo występów przy wymagającej publiczności, często w europejskich pucharach. Jest mentalnie przygotowany na niezłym poziomie. Piotr Rutkowski, właściciel Lecha: – To ważne dla nas pod kątem renomy, marki, którą budujemy. Sprawiliśmy, że wychowanek Lecha ma stempel jakości i poradzi sobie w klubie, do którego idzie. To jest dla nas bardzo ważne, bo kolejne kluby będą wiedzieć, że ściągając zawodnika Lecha, mogą liczyć na to, że będzie to zawodnik nie tylko dobrze wyszkolony, ale też sprawdzony, gotowy do gry. Dlatego nam zależy na najlepszej opcji dla piłkarza, nie tylko na tym, żeby jak najwięcej za niego „skasować”. Bo przy naszym modelu prowadzenia Akademii Lecha Poznań wiemy, że za chwilę będą kolejni.

Legia w ostatnich latach przeżywa spory kryzys, jeśli chodzi o produkcję wychowanków. Ale też sytuacja nieco zmienia się ostatnio na korzyść klubu ze stolicy. Zwłaszcza wybudowanie Legia Training Center ma dać „kopa” akademii. – To projekt transformacyjny, on zmieni wszystko nie tylko od strony infrastrukturalnej, ale również na poziomie mentalnym. Zmieni sposób, w jaki podchodzimy do treningu, jak funkcjonujemy jako grupa, jak trenerzy ze sobą pracują, jak korzystamy z Legia Lab, które się rozwija i pomoże nam w osiąganiu lepszych wyników. Bycie razem ludzi z pierwszej drużyny i akademii sprawi, że młodzi zawodnicy będą widzieli codzienne życie tych najlepszych. To wszystko spowoduje, że klub wejdzie na dużo wyższy poziom – mówi Dariusz Mioduski. Pewne efekty już widać. Od momentu powstania LTC w reprezentacji Polski do lat 15 dominują właśnie młodzi legioniści. Wcześniej nie było łatwo przekonać zawodników do przyjazdu do Warszawy, rywale często podnosili brak ośrodka. Teraz ten problem został usunięty. Warto zaznaczyć, że coraz więcej zawodników w kadrach młodzieżowych stanowią ci, którzy przyszli do Legii i Lecha przed ukończeniem 14. roku życia. O ile wcześniej zdecydowaną większość stanowili ci, którzy zasilili kluby w późniejszym wieku, to teraz trend się odwrócił. Być może wpływ na to ma lepszy skauting albo też wyższy poziom szkolenia u podstaw.

Patryk Dziczek mówi o powrocie do piłki.

Jak się wraca do piłki po półtora roku?

Bardziej docenia się to, co się ma. Półtora roku to mega dużo czasu. Przecież to była moja codzienność, że w tygodniu wstaję rano i idę na trening, a w weekend rozgrywam mecz. I nagle z dnia na dzień zostało mi to odebrane. Najtrudniejsze było pierwsze pół roku, bo wtedy nie mogłem robić nic z wyjątkiem wyjścia na spacer. Żadnego truchtu, żadnej siłowni. Wszystko zostało mi zakazane. Tylko spacer. Na szczęście to już za mną i znów mogę robić, co kocham.

Kiedy było najtrudniej?

Właśnie przez pierwsze pół roku. Nawet Pati mówiła, że momentami trudno było ze mną wytrzymać. Chodziłem zły. Czasem coś jej odburknąłem w sposób, w jaki nie powinienem. Albo mama dzwoniła, a ja w nerwach potrafiłem odpowiedzieć: „Przestańcie zawracać mi tyłek, skończcie ten temat”. Wiadomo, było mi trudno patrzeć, jak inni piłkarze grają, rozwijają się, a ja nie mogę robić nic. Trudny był też dla mnie moment, kiedy do gry wrócił Christian Eriksen. Duńczyk przeszedł zawał serca, czyli coś poważniejszego niż ja, i kilka miesięcy później znów był na boisku. A ja ciągle mogłem oglądać piłkę tylko w telewizji. Patrycja musiała przetrwać moje humorki i przetrwała. To tylko pokazało, jak bardzo mnie kocha. W tych trudnych chwilach była ze mną, podobnie jak cała rodzina. Bez nich byłoby mi o wiele trudniej. 

Miał pan myśli, że już nigdy nie wróci do piłki?

Nie, zawsze w to wierzyłem. Zwłaszcza kiedy kolejne i kolejne badania potwierdzały, że jestem zdrowy i nic mi nie zagraża. Widziałem komentarze, że już nie wrócę, ale śmiałem się, czytając to, bo przecież nikt poza moimi najbliższymi nie wiedział, co tak naprawdę się ze mną dzieje. Pisano, że przeszedłem padaczkę, epilepsję, a nic takiego nie miało miejsca. Pokazałem, że spokojem i pracą w ciszy można odzyskać to, co się straciło. Miałem motywację, żeby pokazać, że mylili się ci, którzy mnie skreślili.

Jarosław Mroczek mówi o otwarciu nowego stadionu Pogoni Szczecin.

Skąd u pana taka dbałość o szczegóły związane ze stadionem? Chodzi o takie detale, jak kiełbaski na obiekcie.

Temat z kiełbaskami akurat udało się pozytywnie rozwiązać. Ze strony Pogoni nie tylko ja uczestniczyłem w tym projekcie. Łukasz Machciński, dyrektor klubu do spraw związanych z budową stadionu, właściwie żyje nią do tej pory. Poświęcał jej swój cały czas. To nie żadna moja zasługa, tylko wielu osób walczących o to, by stadion miał taki, a nie inny kształt. Oczywiście są elementy, które widzieliśmy inaczej. Mocno staraliśmy się o pewne zmiany. Niektóre udało się przeforsować, niektórych niestety nie, bo to wiązało się z pieniędzmi. Pewnie w przyszłości będziemy musieli do tych tematów wracać i dokonywać korekt – proponować w mieście czy inwestować jako klub, jeśli będzie nas stać.

Podobno pracownicy miejskiego urzędu w Szczecinie mieli już pana dość, bo stale dopytywał pan o stadion. Telefony były nawet w weekendy.

Jeżeli się nie dobija, to nie zostanie się wysłuchanym. Uważałem i nadal uważam takie tematy, jak kształt stadionu i jego funkcjonalność, za bardzo istotne. Jesteśmy społeczeństwem niezbyt zamożnym i nie stać nas na złe rozwiązania, bo później zabraknie środków na to, by coś poprawiać. Lepiej próbować wywalczyć te środki w tej chwili – chociaż akurat teraz mamy najgorszy z możliwych okresów – niż później, bo wszystko kosztuje. Mogę powiedzieć, na co namawialiśmy prezydenta Szczecina. Pan Krzystek zrozumiał, jak dużą wartość stanowi technologia płyt hybrydowych.

Pojawi się łezka, gdy zacznie się przedstawienie przed meczem z Lechią?

Strasznie się tego boję. Jestem bardzo emocjonalny, a takie publiczne okazywanie emocji… Nie lubię tego. Ostatnio spojrzałem na pożegnanie Federera. Płakał on, płakał Nadal. A to znaczy, że były emocje, a ci ludzie kochają ten sport. My w piłce też kochamy swój. A jeśli jeszcze dotyczy to naszej drużyny, naszego miejsca, gdzie się urodziliśmy i żyliśmy piłką, to czasem trudno się powstrzymać. Mogę to zrobić, ale w tym czasie wolałbym być po prostu sam.

Andrzej Kretek grał i w Rakowie i w Widzewie.

Czym obecnie zajmuje się Andrzej Kretek?

Ostatnie dwa lata pracowałem w Akademii Widzewa, byłem koordynatorem grup młodzieżowych. Odpowiadałem za współpracę z klubami partnerskimi. Udało mi się namówić do kooperacji około 20 klubów. To zespoły z regionu łódzkiego, które dostarczają Widzewowi utalentowanej młodzieży. Klub ma też możliwość wypożyczania zawodników, aby mogli się ogrywać w niższych ligach. W czerwcu skończył mi się kontrakt i sam doszedłem do wniosku, że na razie chcę zrobić sobie przerwę. Na co dzień prowadzę też swoją szkółkę piłkarską, tak że mam co robić. Bezczynność mi nie grozi. Ciężko jest jednak odejść od sportu. Ja miałem to szczęście, że w czasie przygody z piłką udało mi się skończyć studia trenerskie, posiadam licencję trenera UEFA Pro. Jestem także przewodniczącym Wydziału Szkolenia Łódzkiego Związku Piłki Nożnej.

Jak pan wspomina klimat lat 90.? Obecną piłkę da się do niego porównać?

Bardzo się zmieniła, stała się zdecydowanie szybsza. Zawodnicy w drużynach na pewno byli ze sobą bardziej zżyci, jeden walczył za drugiego. Kontakty z tamtych czasów zostały do dziś. Zawsze się cieszę, gdy dostaję telefon, żebym przyjechał na jakiś mecz, zdarza się też jeszcze zagrać w turniejach oldbojów. Kiedy trzeba wyjść na boisko, to jeszcze daję radę. Widzew czy Raków z tamtych lat to były grupy naprawdę zgranych ludzi. Teraz to wygląda trochę inaczej, w drużynach jest zdecydowanie więcej obcokrajowców. Ja nie mówię, że to źle, ale klimat jest zupełnie inny. Wtedy piłkarze byli związani z miejscem, w którym występowali. To powodowało wielkie zaangażowanie, budziło determinację i wolę walki. Nawiązując jeszcze do Rakowa, po spadku z Ekstraklasy ten klub bardzo szybko stoczył się aż do czwartej ligi. Na szczęście znalazł się taki człowiek jak Michał Świerczewski i postawił klub na nogi. Częstochowa miała ogromne szczęście.

Leszek Ojrzyński twierdzi, że o “Bandzie Świrów” było głośno na całym świecie.

Wtedy przed sezonem Korona była skazywana na spadek, była w trudnej sytuacji finansowej. Gdy przyszedł pan do klubu w czerwcu 2011 roku, było mnóstwo głosów krytyki. Kibice nie rozumieli tego wyboru, komentarze były ostre. Szybko zamknął pan usta krytykom.

Tak dobrze nie było, bo ja sam tego nie zmieniłem. Miałem odpowiedni sztab, który mi pomagał, a przede wszystkim miałem zawodników, z którymi współpracowaliśmy na tyle udanie, że dopiero w 10. kolejce zaznaliśmy goryczy porażki w meczu z Lechem Poznań, przegrywając 0:1. To wzbudziło zainteresowanie naszą drużyną, nie tylko w Kielcach, ale sygnały dostawaliśmy z całej Polski, a nawet z zagranicy, że jest taka drużyna, która gra pressingiem, nie poddaje się, która prze do przodu. Niektórzy mówili, że to była prosta gra.

A niektórzy mówili, że w Kielcach grali wtedy drwale.

Drwale, tak mogli mówić, coś w tym rodzaju. Ale nie, to była drużyna, która nie dawała oddechu. Pamiętam takie mecze, które można pokazywać. Zresztą wiem, że na kursach trenerskich niektórzy na przykładzie naszych spotkań wskazywali, jak powinno się grać pressingiem, jak pewne rzeczy powinny funkcjonować w tym ustawieniu, w którym my graliśmy. To też jest więc miłe, a taki styl po prostu podjęliśmy, by wydusić z drużyny jak najwięcej. Zadaniem trenera jest, aby obrać taką rolę, która będzie skuteczna. Mieliśmy się utrzymać w Ekstraklasie i zrobiliśmy to. W drugim sezonie podobnie, ale wtedy zajęliśmy dalsze miejsce, po przemeblowaniu tej drużyny. Wielu było chłopaków z niższych lig lub piłkarzy młodych. W trzecim sezonie po trzech spotkaniach ligowych zostałem zwolniony i tamta przygoda z Koroną się zakończyła.

Dariusz Dziekanowski w “Chwili z…”.

Skąd pomysł, by iść na studia w momencie, gdy zaczynała o panu mówić cała piłkarska Polska?

Ambicja. Poza tym pamiętajmy, że status piłkarza w tamtych czasach nie był taki jak dziś. Nie uznawano tego za świetny sposób na życie, ogromną szansę dla młodych ludzi. Kiedy zawierałem związek małżeński, tata mojej żony dopytywał, jaki właściwie zawód uprawiam, z czego planujemy żyć. Był adwokatem, miał zupełnie inną percepcję. Spotkały się dwa światy, jeden drugiego nie rozumiał, nie wiedział, jak wiele pracy wymaga, by osiągnąć wysoki poziom.

Gdy grał pan w Szkocji, angielski „The Sun” donosił, że właśnie z byciem dobrym ojcem ma pan największy problem. Żona z trzyletnim synem zostali w Polsce, pan przeniósł się do Glasgow.

Byłem w Celticu dopiero dwa miesiące. Rozgrywałem bardzo dobre mecze, a któregoś dnia przed treningiem wszedłem do szatni i zobaczyłem dziwne poruszenie, zamieszanie. Kolega pokazał mi „The Sun”. Na okładce gazety widniało zdjęcie mojego syna w koszulce Celticu z napisem „Where’s my Daddy?” Starałem się być jak najlepszym ojcem, ale pewnych spraw nie dało się przeskoczyć. Czułem się bezsilny. Wiedziałem, że wszystko, co zbudowałem przez te dwa miesiące, zostało zachwiane. Nie byłem taką kanalią, aby we mnie tak uderzać. Nie miałem jak się bronić. Wiedziałem, że nie mam narzędzi, by komukolwiek wytłumaczyć, jak naprawdę wygląda ta sytuacja. To było bardzo nie fair ze strony mojej byłej żony. W Szkocji zrobiono ze mnie osobę bez serca, to przedostało się też do Polski. Mocno przeżyłem tamtą sytuację. Z niektórymi sprawami w moim życiu do dziś nie potrafi ę się pogodzić.

Za którą cechę charakteru zapłacił pan w życiu najwyższy rachunek?

Za upór. To, co mnie w życiu najmocniej wyprowadza z równowagi, to niemoc. Kiedy nie wiem, jak coś załatwić, jak się z czymś uporać, to trafi a mnie szlag. Myślę o kwestiach ważnych, życiowych. Zawsze staram się szukać rozwiązań. Zdarzało się, że trudno mi było je znaleźć.

Za późno zareagował pan w Widzewie? W grudniu 1984 wylał pan żale w słynnym wywiadzie dla Jerzego Chromika. W „Sportowcu” ukazała się rozmowa zatytułowana „Spowiedź napastnika”. Jako zawodnik Widzewa uderzył pan w kolegów z drużyny, trenera i działaczy klubu tak mocno, że jest to pamiętane do dziś.

To była ekstremalna sytuacja. Tak naprawdę trudno byłoby mi znaleźć dobre rozwiązanie. Doszliśmy w Widzewie do momentu, w którym za sobą nie przepadaliśmy. W drużynie można się nie lubić, ale pod warunkiem, że nie przenosi się to na boisko. W Łodzi efekty naszych konfliktów niestety było widać podczas meczu. Rozumiałem, jak duży jest to problem. Zareagowałem. Ale zanim udzieliłem tego wywiadu, przed tym, jak w grudniu rozjechaliśmy się na przerwę zimową, powiedziałem wprost, że wiosną będę najlepszym zawodnikiem tej drużyny. Mieliśmy na stadionie zakończenie rundy jesiennej, które trwało do 4–5 nad ranem. Złożyłem tę deklarację, bo chciałem zrzucić z siebie obciążenie, które mnie hamowało. Pokazać, że bezpardonowo będę o siebie walczył, bo mam czyste zamiary: chcę grać w piłkę, współpracować z drużyną, bo przecież mamy taki sam cel. Założyłem się nawet z cukiernikiem, który sponsorował klub, o wartość samochodu, że tak będzie. Mój kolega, Mirek Jaworski, który się temu przysłuchiwał, kilka razy brał mnie na bok i mówił: „Co ty wyprawiasz? Nie jesteś pijany, więc chyba zwariowałeś!”. Czułem, że musiałem to powiedzieć, zrzucić z siebie ciężar.

A z czego w swoim 60-letnim życiu jest pan najbardziej dumny?

Z tego, że moje podejście do życia i charakter nie sprawiły, że do końca siebie rozwaliłem. Z tego, że od czasu do czasu zdarza mi się podejmować trudne decyzje i okazuje się, że są właściwe. Że gdy coś sobie postanowię, jestem w stanie to zrealizować. Jak kiedyś w Widzewie. Czasem robię postanowienia, które pokazują, że wciąż mam kręgosłup. Nie chcę go naginać, zwłaszcza wobec ludzi, którzy udają, że są osobowościami, że wiele znaczą – czy to w piłce, czy w życiu. Na razie mi się to udaje. Ogromną satysfakcję daje mi też to, że jeszcze zdobywam bramki, takie jak ta siedem dni temu w meczu weteranów z Portugalią na Stadionie Narodowym.

Przed nami hit w Rzeszowie – na derby przyjdzie 10 tysięcy kibiców.

Resovia do polskiej elity nigdy nie awansowała, a jej największym sukcesem pozostaje zajęcie 2. miejsca w II lidze (ówczesny drugi poziom rozgrywkowy). Wówczas do Ekstraklasy awansował tylko jeden zespół z każdej z dwóch grup II ligi. – Kiedyś było inaczej niż obecnie. Nie było takich antagonizmów w stosunkach piłkarzy obu klubów. Jeśli chodzi o kibiców, to te gonitwy były i będą. Same mecze były zacięte, ale po nich szliśmy na „małe piwko” z kolegami z Resovii – mówi w specjalnym filmie przygotowanym z okazji derbów były piłkarz Stali Janusz Czyrek. Po raz ostatni oba zespoły spotkały się sezonie 2019/20. W ramach rozgrywek II ligi dwukrotnie był remis (1:1 jesienią i 0:0 wiosną). Liga potoczyła się jednak tak, że obie drużyny zajęły miejsca premiowane udziałem w barażach o awans do Fortuna 1. Ligi. W półfinale Stal pokonała 2:0 GKS Katowice, a Resovia po dramatycznym konkursie rzutów karnych zwyciężyła Bytovię (1:1, k. 6:7). Dzięki temu w finale baraży doszło do derbów Rzeszowa. Ich małym faworytem była Stal, jednak to jej rywale weszli na zaplecze Ekstraklasy. Po bezbramkowym remisie gole nie padły także w dogrywce. W rzutach karnych lepiej poradzili sobie resoviacy, którzy wygrali 7:6 i awansowali do I ligi. – Ten wynik siedział we mnie przez jakiś czas. Po powrocie z urlopu już o tym nie myślałem. Trzeba było skupić się na grze w II lidze i awansie, bo cel się nie zmienił. Dziś nasza drużyna wygląda zupełnie inaczej. Po poprzednim sezonie z zespołu odeszła znaczna część piłkarzy i teraz gra u nas już niewielu zawodników, którzy wystąpili w tamtym barażu – mówi kapitan Stali Piotr Głowacki. Między kibicami obu klubów, co naturalne, odczuwalna jest wzajemna niechęć, ale nie ma jej między piłkarzami Stali i Resovii. Zawodnicy zamiast na rywalu wolą skupiać się na swojej grze i o przeciwnikach wyrażają się z szacunkiem. – Nie czujemy się gorsi i nigdy się tak nie czuliśmy. Mamy swoje plusy i minusy. Nie ma co ukrywać, że jeśli chodzi o zaplecze finansowe, to Stal jest lepiej sytuowana. Resovia musi nadrabiać charakterem. Fajnie, że to, kto jest lepszy, rozstrzygnie się na boisku. Szanujemy rywala. W ostatnich derbach pokonaliśmy Stal i awansowaliśmy. Cieszyłem się tylko z awansu, a nie z tego, że lokalny rywal został w II lidze – mówi kapitan Resovii Dawid Kubowicz.

Cristiano Biraghi, kapitan Fiorentiny, w rozmowie z “Przeglądem Sportowym”.

Pragnie pan skończyć w barwach Violi piłkarską karierę?

Właśnie świętował pan 30 lat, pana umowa z zespołem wygasa za półtora roku, w czerwcu 2024. Wszyscy wiedzą, że w Florencji czuję się jak ryba w wodzie. Bardzo chciałbym tu zostać, nie mam żadnych wątpliwości. Z mojej strony jestem otwarty na rozmowę o kontrakcie z szefami. Musi być też wola klubu.

Jest pan związany z Florencją, ale równocześnie warto podkreślić, że czuje pan chyba pewną sympatię do Polski. Cztery lata temu w meczu z Biało- -Czerwonymi zadebiutował pan w reprezentacji Włoch. To się stało 7 września 2018 roku.

To prawda. Zawsze będę pamiętał o starciu na Dall’Ara w Bolonii. Spełniłem swoje marzenie. Odkąd zacząłem grać w piłkę, miałem nadzieję, że prędzej czy później ten moment nadejdzie. Był to pierwszy mecz za kadencji Roberta Manciniego (a dla Polski pierwszy za kadencji Jerzego Brzęczka – przyp. red.). Po braku awansu na mundial nowy selekcjoner chciał trochę zmienić drużynę, a wskutek tego otrzymałem swoje pierwsze powołanie. Polska była dobrą drużyną: Zielińskiego i Szczęsnego już znałem, a przy tej okazji zobaczyłem z bliska Lewandowskiego. Zdałem sobie sprawę, jaka jest jego moc.

Wracając do Fiorentiny i do pana w związku z Violą, trzeba powiedzieć, że jest pan bardzo zaangażowany w grę zespołu Vincenzo Italiano.

Trener bardzo liczy na bocznych obrońców. W obecnym sezonie Serie A nikt nie dośrodkowywał równie często co pan, chociaż jeszcze nie zanotował pan żadnej asysty. Jestem przekonany, że zawodnik musi cieszyć się grą, żeby zaprezentować się na boisku jak najlepiej. Ja bardzo dobrze czuję się w ustawieniu wybranym przez szkoleniowca (4-3-3 lub 4-2-3-1 – przyp. red.) i w jego pomysłach na piłkę. A jeżeli chodzi o dośrodkowania oraz asysty, liczby rzeczywiście pokazują, że powinienem być bardziej skuteczny. Po dwóch asystach w Lidze Konferencji chcę poprawić swoje statystyki w Serie A. Mówi się, że nasi napastnicy mało strzelają – ja wolę powiedzieć, że każdy z nas musi dać więcej.

Lionel Scaloni o pojedynku Messi – Lewandowski i innych mundialowych sprawach.

Czego oczekuje pan, jeśli chodzi o postawę Polski na mistrzostwach?

Oczekuję tego samego, co powiedziałem na temat Meksyku. Polska będzie trudnym rywalem. To zespół, który uzyskał awans po udanych eliminacjach i ładnej wygranej w barażach. Ta drużyna to nie tylko Robert Lewandowski. Ma innych świetnych piłkarzy, którzy grają w wielkich ligach. Próbują też grać w różnych systemach: czasem grają w jeden sposób, a czasem w inny. Dla nas to przeciwnik, do którego stylu gry nie jesteśmy za bardzo przyzwyczajeni.

Co pan myśli na temat bezpośredniego pojedynku Messi–Lewandowski?

Nie pozostaje nam nic innego, niż cieszyć się z faktu, że będą grali przeciw sobie. I to wszystko. Nie powinniśmy tutaj szukać żadnych sensacji. Obaj są niesamowitymi piłkarzami. Jeden z nich jest najlepszy ze wszystkich, a drugi jednym z najlepszych. Dlatego po prostu cieszmy się wszystkim, co jest związane z tą rywalizacją.

Jak udało się panu sprawić, że drużyna kroczy od zwycięstwa do zwycięstwa?

Już o tym mówiłem. Chodzi o poczucie przynależności do drużyny, o chęć bycia razem. Czasem chłopcy przyjeżdżają i nie grają ani minuty. Inni przyjeżdżają mimo kontuzji. Jednak nikt nie narzeka, bo dobro kadry narodowej jest nadrzędne. Jestem zdania, że nawet jeśli mamy najlepszego piłkarza na świecie, ale grupa nie jest zwarta, to nie będzie funkcjonować i nie będzie dla niej przyszłości. Uważam, że to, iż udało nam się tę jedność wypracować, jest naszym największym osiągnięciem. Na boisku mogą się wydarzyć różne rzeczy, ale podchodzimy do tego spokojnie i z odpowiednim dystansem. Jesteśmy w dobrej formie.

Z

fot. 

Nie wszystko w futbolu da się wytłumaczyć liczbami, ale spróbować zawsze można. Żeby lepiej zrozumieć boisko zagląda do zaawansowanych danych i szuka ciekawostek za kulisami. Śledzi ruchy transferowe w Polsce, a dobrych historii szuka na całym świecie - od koła podbiegunowego przez Barcelonę aż po Rijad. Od lat śledzi piłkę nożną we Włoszech z nadzieją, że wyprodukuje następcę Andrei Pirlo, oraz zaplecze polskiej Ekstraklasy (tu żadnych nadziei nie odnotowano). Kibic nowoczesnej myśli szkoleniowej i wszystkiego, co popycha nasz futbol w stronę lepszych czasów. Naoczny świadek wszystkich największych sportowych sukcesów w Radomiu (obydwu). W wolnych chwilach odgrywa rolę drzew numer jeden w B Klasie.

Rozwiń

Najnowsze

Anglia

Guardiola po laniu od Tottenhamu: Przez osiem lat nie przeżyliśmy czegoś podobnego

Paweł Marszałkowski
2
Guardiola po laniu od Tottenhamu: Przez osiem lat nie przeżyliśmy czegoś podobnego
Hiszpania

Co za partidazo na Balaidos! Barcelona posypała się w końcówce

Patryk Stec
12
Co za partidazo na Balaidos! Barcelona posypała się w końcówce

Komentarze

14 komentarzy

Loading...